Jadę! Około trzeciej po południu pewnego październikowego czwartku zdecydowałam, że o jedenastej wieczorem wsiadam do pociągu jadącego do Krynicy. Godziny pomiędzy trzecią a jedenastą były mieszaniną radosnego oczekiwania i strachu. Radości nie trzeba tłumaczyć. A strach? Bałam się straszliwie tego, że spękam, że ucieknie mi ta myśl, że posłucham głosu rozsądku i nie pojadę sama w góry, nie wsiądę sama do nocnego pociągu.
Ponieważ uwielbiam błądzenie palcem po mapie, a tęsknota do gór dawała się od dawna we znaki, miałam mniej więcej obmyśloną trasę na trzy dni. Ale przyznam, że byłam jednak sama sobą zdziwiona, gdy rankiem mogłam już podziwiać górki w okolicy Grybowa. Jeszcze z okien pociągu. Jeszcze z taką jakby nieśmiałością, z zachwytem i radością przyczajonymi gdzieś w środku, gotującymi się dopiero do śpiewu.
Śpiew nie trwał długo - tyle mniej więcej ile krynicki deptak. Potem zaczęło się podchodzenie pod górę. Łąka, las i żółty szlak na Huzary. Dawno już nie byłam sama w lesie... Z daleka odgłosy szczekania psów i wycinki drzew (drwale w geście solidarności międzyludzkiej ostrzegali mnie przed wilkami). Spada liść, ale ja jeszcze nie wiem, że odgłos spadającego liścia to tylko odgłos spadającego liścia (zresztą liście są chyba indywidualistami i każdy spada inaczej). Trzaska gdzieś gałąź, ale moja wyobraźnia wyczarowuje z tego znacznie więcej. Każe uzbroić się w kija, że niby przy okazji będzie lżej iść. Było lżej - i fizycznie i psychicznie.

* * *

Mochnaczkę przeszłam tylko dzięki nieznajomemu trampowi, który zupełnie przypadkowo mijał mnie na szlaku. Gnał do Wysowej na zlot organizowany przez magazyn "Poznaj Swój Kraj". Ale nie gnał na oślep: zauważył (dzięki Bogu!) na drodze sierotkę z dużym plecakiem, która straciła wiarę we własne siły na widok kamienistego strumyka. Nie był na tyle męski, aby przenieść przez strumyk sierotkę razem z jej plecakiem, więc przeniósł tylko plecak, ale w tym momencie sierotka odzyskała wiarę we własne siły i udało jej się przeskoczyć strumyk (tak to jest, gdy na przejściu zimowym nie miało się możliwości przekraczania Sanu...).
Oczywiście, w którymś momencie zgubiłam zielony szlak, ale za to wiedziałam dokąd mam się cofnąć (a to już coś). Jednak i tak nie miałam już szansy prześcignąć nieznajomego trampa, który pognał przodem. A przydałby towarzysz się na przełęczy Beskid. Miałam wrażenie, że ta przełęcz ciągnie się bez końca. Z dwóch map tylko jedna pokazywała ścieżkę schodzącą na północ, do Izb. Tej uwierzyłam. I ścieżka była - przy wschodnim krańcu przełęczy, kiedy prawie że zaczyna się podejście na Lackową.

* * *

Rozumiem, że warunki w jakich spędziłam tę i następną noc mogą urągać szanującemu się górskiemu wędrowcy "po przejściach". Dom był drewniany, ciepły i położony na łąkach. Miał ogromną jadalnię z długim stołem, przy którym wszyscy mieszkańcy spotykali się w porach posiłków. I stali mieszkańcy, i tymczasowi, i chwilowi (jak np. ja). Rodzinna wręcz atmosfera, mimo że ludzie dopiero co poznani. W kącie gitara i akordeon, za ścianą jakieś stare pianino. Co ciekawe, gospodarzami domu jest dwóch wielkomiejskich psychologów (on z Warszawy, ona z Krakowa). Nie pytałam o ich przynależność do klubów górskich, ale przecież początki SKG sięgają Wydziału Psychologii UW.

* * *

Sobota była dniem sentymentalnym. Wróciłam na trasę swojego przejścia zimowego z lutego 1999 roku Wtedy błądziłam po stokach Żabińca. Śnieg miejscami po kolana i zapadający zmierzch - czy to mogą być okoliczności łagodzące? W żadnym wypadku. Tylko dzięki Rafałowi i Agnieszce znaleźliśmy się - już po ciemku - na przełęczy między Żabińcem a grzbietem Siwejki (do dziś nie wiem jak). Jesienny Żabiniec okazał się znacznie bardziej przyjazny, chociaż ciągle jak najbardziej tajemniczy. Przyznaję, że najwyższego punktu (część mojego zadania z zimówki) nawet teraz jestem pewna tylko w 99%. No i muszę też oddać honory mojej towarzyszce Monice (z domu na łąkach - a jakże).

* * *

Dolinka, w której kiedyś leżała łemkowska wieś Czertyżne. Pozostały pochylone krzyże na starym cmentarzyku przy północnym krańcu dawnej wsi. Próbowałam wypatrzyć zdziczałe sady, ale bezskutecznie. Nietrudno było przeoczyć dość duży drewniany krzyż oddalony trochę od drogi, a stojący w miejscu dawnej cerkwi.

* * *

Bieliczna jest słynna dzięki piosence (chyba właśnie piosenka zawiodła mnie w to miejsce). Zaskakujące było to, że zgodnie ze słowami piosenki cerkiew w Bielicznej jest rzeczywiście "ukryta w kępie drzew jak w zielonym kożuchu". Leży tuż nad potokiem, jest bialutka i nietypowa - bo murowana. A nad Bieliczną, dokładnie tak jak w piosence, "rosną lasy pełne malin i borówek" (nie mogę stwierdzić: "pycha", bo widziałam tylko krzaki - na stokach i pod szczytem Lackowej).

* * *

A buki w jesiennych barwach? O bukach mogę tylko milczeć. To cud.