Wyprawa na Kamczatkę AD 2003

Po raz kolejny postanowiliśmy odwiedzić Rosję. Tym razem wybraliśmy Półwysep Kamczatka, krainę wulkanów, w której rzeki pełne są łososi, a tajga – niedźwiedzi.

Zainteresowały nas zjawiska wulkaniczne. Uznaliśmy, że informacje ze szkoły średniej nie dają nam wystarczającego wyobrażenia o tym temacie. Zaintrygowała nas ponadto Kluczewska Sopka, najwyższy czynny wulkan Azji, która nie dopuszcza na swój szczyt zbyt wielu śmiałków... Cóż, nado poprobowat’, jak mawiają Rosjanie. Postanowiliśmy więc przekonać się sami, jakaż to ciężka droga po gigantycznych lodowcach prowadzi w kierunku wulkanu.
Z doświadczenia wiedzieliśmy, że na wschód od Uralu ludzie są niezwykle gościnni, co oczywiście było kolejnym mocnym argumentem za wyjazdem do Rosji. Nie zamierzaliśmy bynajmniej od nich stronić.
Korzystając z Internetu przeprowadziliśmy szybkie poszukiwania możliwych połączeń na Kamczatkę i wybraliśmy korzystny dla nas wariant przelotu z Krasnojarska do Pietropawłowska Kamczackiego. Do Moskwy, a potem do Krasnojarska, dostaliśmy się koleją. 
Kamczatka nie była naszym jedynym celem w Rosji. Zdecydowaliśmy się bowiem spędzić w tym pięknym kraju trzy miesiące. Na drogę powrotną mieliśmy wiele pomysłów. Z założenia nie opracowywaliśmy dokładnego planu, którego musielibyśmy się trzymać. Wyznaczyliśmy główne cele, a sposób ich realizacji pozostawiliśmy sobie do opracowania na miejscu, zależnie od istniejących możliwości. 
Ostatecznie wylecieliśmy z Pietropawłowska do Nowosybirska, dalej zmierzaliśmy w kierunku Kaukazu zatrzymując się po drodze w kilku miastach: Wołgogradzie, Astrachaniu, Eliście, Piatigorsku. Wracając z Elbrusa odwiedziliśmy nadmorskie kurorty: Soczi, Adler, Anapę i przez Port Kaukaz opuściliśmy Rosję, kierując się przez Ukrainę do Polski. 
Podczas wyjazdu spotkaliśmy wielu interesujących ludzi, którzy bardzo chętnie opowiadali nam o swoim życiu. Poznaliśmy wiele ciekawych historii, w których młodzieńcze marzenia o podbiciu świata przeplatały się ze zmaganiami z twardą rzeczywistością, a trzeba przyznać, że ludzie w Rosji napotykają zewsząd ogromny opór materii w codziennych staraniach o normalne życie. Najwspanialsze jest jednak to, że nikt nie zamyka się tam na drugiego człowieka. Wręcz przeciwnie, ludzie bardzo sobie pomagają. Trudne warunki życia na Dalekim Wschodzie wykształciły w ludziach nawyk pomagania sobie wzajemnie według zasady: “Dziś ja tobie pomogę, jutro ty wesprzesz mnie”. 

Półwysep Kamczatka w pigułce

Półwysep Kamczatka znajduje się w północno-wschodniej, rosyjskiej części Azji. Od zachodu obmywa go Morze Ochockie, od północnego wschodu – Morze Beringa, a od południowego wschodu – Ocean Spokojny. Na północy Kamczatka łączy się z Czukotką i kontynentem azjatyckim wąskim pasem lądu szerokości zaledwie 130 kilometrów, zwanym Parapolskim Dołem. Na wschód od półwyspu znajdują się Wyspy Komandorskie, zaś od jego południowego krańca odchodzi łańcuszek Wysp Kurylskich. Południkowo Kamczatka rozciąga się na długość 1200 kilometrów, w najszerszym miejscu ma 480 kilometrów. Klimat jest tam umiarkowany chłodny, cieplejszy i wilgotniejszy na wschodzie. 
Krajobrazowo Kamczatka jest krainą górską ze 169 wulkanami. Liczne są jeziora kraterowe, gejzery i gorące źródła, znajdujące się w malowniczych dolinach.
Dwa rozległe grzbiety górskie: Średni (wysokość do 3621 m n.p.m.) i Wschodni (Kluczewska Sopka – 4850 m n.p.m.) przebiegają równolegle do siebie niemal przez cały półwysep. W dolinie między nimi płynie rzeka Kamczatka. Spośród 29 czynnych wulkanów, 28 znajduje się na obszarze Grzbietu Wschodniego. Na północy rozciąga się pasmo górskie o nazwie Koriacki Chriebiet. 
Ponieważ półwysep znajduje się na styku płyt tektonicznych: azjatyckiej i oceanicznej, nader często występują trzęsienia ziemi. Rocznie notuje się ich nawet osiemset. Miejsca największej aktywności sejsmicznej znajdują się w rejonach: wschodnim i południowo-wschodnim. 
Zachodnie wybrzeże półwyspu posiada równą linię brzegową o połogim reliefie, zaś wschodnie stromymi urwiskami schodzi do morza. Urozmaicone jest ono półwyspami i zatokami (Kronocka, Kamczacka, Karagijska), spośród których jedną z większych i piękniejszych na świecie jest Zatoka Awaczyńska. Na występach skalnych gnieżdżą się setki morskich ptaków. Na kamienistych wysepkach można zaobserwować odpoczywające morsy, foki, bawiące się w przybrzeżnych wodach delfiny czy przepływające wieloryby. 
Czapy śnieżno-lodowe pokrywające wyższe szczyty górskich grzbietów dają początek tysiącom strumieni i rzek. Na Kamczatce występuje ponad 14 tysięcy cieków wodnych, z czego większość ma długość do 10 kilometrów, a tylko 105 powyżej 100 kilometrów. Najdłuższe są Kamczatka (758 kilometrów) i Penżina (713 kilometrów). 
Roślinność stanowi na północy i w górach tundra, na pozostałym obszarze rzadkie lasy iglaste (tajga) i trawiaste łąki. Poszycie leśne bogate jest w grzyby i kilka gatunków jagód. W lasach żyje wiele gatunków zwierząt: niedźwiedzie brunatne, łosie, barany śnieżne, wilki, rysie, rosomaki, bobry, wydry. 
Kamczacki obwód (Kamczatskaja obłast’) to jednostka administracyjna obejmująca swym zasięgiem cały półwysep Kamczatka wraz z przylegającą do niego częścią kontynentu oraz Wyspy Komandorskie i Wyspę Karagińską na Morzu Beringa. Zajmuje 472,3 tysięcy kilometrów kwadratowych, a jego stolicą jest Pietropawłowsk. W obrębie obłasti znajduje się oddzielna jednostka – Koriacki Okręg Autonomiczny. 
Kamczatka pozostaje dziś jedną z najmniej zasiedlonych krain Rosji. Średnie zaludnienie jest bardzo niskie, na jednego człowieka przypada 1,6 kilometrów kwadratowych. Jednak biorąc pod uwagę, że spośród 439,4 tysięcy mieszkańców 81,7% stanowi ludność miejska (Pietropawłowsk Kamczacki, Elizowo, Wiluczyńsk), to rzeczywista gęstość zaludnienia ludności jest jeszcze niższa. Najbardziej zasiedlone są doliny rzek Awaczy i Kamczatki. Pozostała część ludności żyje głównie na wybrzeżu. 
Przybrzeżne wioski z Pietropawłowskiem, jak też Kamczatkę z kontynentem, łączy tylko transport lotniczy. Dziewięć godzin lotu do Moskwy i trzy do Chabarowska oddzielają wyspowy, w rozumieniu transportowym, obszar od kontynentu. Słabo rozwinięta sieć dróg na samym półwyspie daje możliwość komunikacji autobusowej tylko z głównymi wioskami: Ust’-Bolszierieckiem, Milkowem, Esso, Klucziami czy Ust’-Kamczackiem. 
Na Kamczatce rozwinięty jest przemysł spożywczy (głównie przetwórstwo ryb), stoczniowy, drzewny, materiałów budowlanych. Działają elektrownie geotermalne: Paużecka i Mutnowska. Transport: samochodowy i morski. Eksploatuje się niewielkie złoża węgla, siarki i złota. Z działalności gospodarczej prowadzonej na Kamczatce należy wymienić też: rybołówstwo, myślistwo, eksploatację lasów, hodowlę bydła, zwierząt futerkowych i reniferów. 
Główne miejscowości to: Pietropawłowsk Kamczacki, Elizowo, Oktiabrski, Milkowo, Kozyriewsk, Kluczi, Ust’-Kamczack, Esso, Pałana. 

Lecimy na Kamczatkę

Wyjechaliśmy z Warszawy i przez Terespol oraz Brześć dotarliśmy do Moskwy, gdzie przesiedliśmy się na pociąg do Krasnojarska. Po dwóch i pół dniach podróży z Moskwy znaleźliśmy się na Syberii. Z Krasnojarska zamierzaliśmy polecieć do Pietropawłowska Kamczackiego. Dotychczas przemierzyliśmy sześć stref czasowych w stosunku do Warszawy. 

Bilet do Pietropawłowska (około czterech tysięcy kilometrów) kosztował nas dwieście dwadzieścia dolarów. Ani drogo, ani tanio. 
Początek odprawy zaplanowano na godzinę za dwadzieścia pierwsza w nocy, zaś odlot na drugą dziesięć. Na lotnisku dowiedzieliśmy się, że waga przewożonego bagażu nie może przekroczyć dwudziestu kilogramów na jednego pasażera. Za każdy następny kilogram trzeba było zapłacić dziesięć procent ceny biletu, czyli w naszym przypadku około sześćdziesięciu sześciu rubli (trochę ponad dwa dolary). Mój bagaż ważył niestety dwadzieścia siedem kilogramów. Cóż było robić? Mimo wysokiej temperatury (wieczorem było szesnaście stopni) założyłem na siebie wszystkie ubrania: dwie pary spodni, podkoszulki, polar, kurtkę przeciwdeszczową, górskie buty. Wypchałem sobie kieszenie pasztetami w puszkach, sosami w torebkach i filmami do aparatu. 
Trudno, było gorąco, ale po zjedzeniu jeszcze dwóch puszek mielonki i pasztetu, wyrzuceniu książki i gazet do kosza, dało się zbić wagę bagażu do dwudziestu kilogramów. 

Trzeba poczekać

Z niezadowoleniem przyjęliśmy wiadomość z ostatniej chwili, że odprawę i odlot przesunięto o trzy godziny. Oczywiście niespodziewana konieczność oczekiwania należy do elementów stanowiących o kolorycie Rosji. Czekaliśmy już wielokrotnie, szkoda tylko, że tym razem wypadło to w środku nocy. 
O godzinie czwartej zaczęła się rejestracja biletów i zdawanie bagażu. Obawialiśmy się o nasze kartusze z gazem, które chcieliśmy nielegalnie przewieźć, jednak bagaż przyjęto bez żadnych kłopotów. 
Podczas kontroli osobistej bramka do wykrywania metali uparcie piszczała, mimo że Damian wyjął z kieszeni wszystkie monety. W końcu odkrył przyczynę. To wieczko mojego pasztetu dopominało się ujawnienia! Przechodząc przez bramkę nieco skrępowany od razu wyjąłem z kieszeni pozostałe konserwy. Po chwili siedzieliśmy już w zale ożidania – pomieszczeniu, w którym oczekuje się na autobus podwożący pasażerów na płytę lotniska. 
Było z nami wiele osób czekających na inne loty. Panie z obsługi wywoływały pasażerów na kolejne rejsy. Nagle kłopot. Jeden pasażer gdzieś się zawieruszył! “Czy aby nie poleciał gdzieś indziej?” – pomyślałem. 
Kobieta wołając: “Pasażyr na liot do Chabarowska!” weszła do głównego holu. Ostatecznie wśród oczekujących zostali tylko pasażerowie do Pietropawłowska Kamczackiego. Słońce już wzeszło, a my odrętwiali nadal czekaliśmy. 

Polecimy czy nie?

Takie pytanie zadawałem sobie już nieco zrezygnowany żując uzbecką lepioszkę, którą poczęstował mnie Kola, Uzbek lecący za chlebem na Kamczatkę. 
– U nas w Uzbekistanie tylko wąska kasta rządzących ma pieniądze, reszta klepie biedę... Byłem już na Kamczatce, pracowałem w zakładzie rybnym, teraz jadę tam z żoną i córeczką. W Uzbekistanie nie mamy czego szukać – powiedział.
Wreszcie około szóstej przyszła kolej na nas. Podjechaliśmy autobusem pod samolot IŁ 62. Stewardessy kontrolowały bilety, rosyjscy pasażerowie jak zwykle napierali na wejście. Koniecznie chcieli być pierwsi. 
– Dlaczego oni się tak pchają? Przecież każdy z nich ma bilet – jak zwykle zastanawialiśmy się.
Nagle do schodów podbiegł mechanik i szybko wskoczył do samolotu... Po chwili pasażerowie, którzy już byli w środku, zaczęli wychodzić. 
Nasze mózgi szybko zidentyfikowały sprzeczność faktu z zapisanym w pamięci stereotypem wsiadania i sformułowały jakże proste pytanie: “Czy coś się stało?”. 
O tak, stało się! 

Samaliot słamałsja

To był koniec posadki (sadzania pasażerów). Okazało się, że jednak nie lecimy... 
– Wodzitiel etoj masziny udarił w samaliot i samaliot słamałsja – zakomunikowała stewardessa.
Młody robotnik lotniskowy kierujący samochodem do wożenia bagaży nie zmienił prawidłowo biegu i zamiast odjechać, cofnął się. Uderzając w samolot rozpruł poszycie na ogonie! 
Reakcja pasażerów wprawiła nas w nie lada osłupienie. Rosyjscy pasażerowie zaprotestowali! Kobiety tuląc swe dzieci krzyczały, że nie zejdą z płyty lotniska, że dosyć się już wszyscy nasiedzieli w poczekalni, że dzieci są głodne i zmęczone nocnym oczekiwaniem na odprawę, a jedno nawet jest chore. Mężczyźni przysłuchiwali się argumentacji współpasażerek i kiwali głowami. Jeden stanowczo przystąpił do dyskusji, żądając podstawienia drugiego samolotu, bądź zapewnienia miejsca w hotelu oraz posiłku. 
Służby lotniskowe namawiały nas, byśmy wsiedli do autobusu i odjechali do terminalu, ale większość powiedziała stanowczo: “Niet!”. 
– Eto wina awiakompanii, szto samoliot nie rabotajet. Siejczias awiakompania Kras Air dołżna podstawit’ wtaroj samoliot! – usłyszeliśmy.
– Riebiata, piłem do trzeciej w nocy. Dlaczego budzicie mnie już o szóstej? – powiedział z zabawną miną przepity milicjant i namawiał nas do opuszczenia płyty lotniska. 
Po kilkunastu minutach pod samolot podjechał na rozwalającym się rowerze młody, może dwudziestoletni, chłopak w roboczej odzieży i zaczął przymierzać do rozprutego poszycia jakieś nity czy śruby. Przyjechała też spawarka na dwukółce doczepionej do terenowego UAZ-a, pojawiło się kilku mechaników i obiecali, że przyjrzą się problemowi i jeśli to możliwe, natychmiast podejmą się naprawy. 
– O godzinie ósmej poinformujemy o wynikach naszych działań. Jeśli będzie taka możliwość, naprawimy samolot. Teraz wracajcie do poczekalni, zaraz podamy tam śniadanie – uspokajał naczelnik.
– Proszę, jak chcą, to mogą – myśleliśmy siedząc o ósmej w naprawionym samolocie. Kapitan, jak gdyby nic się nie stało, przywitał nas na pokładzie linii Kras Air i życzył udanej podróży. 
Rejs odbywał się na wysokości dziesięciu tysięcy pięćdziesięciu metrów i trwał pięć godzin, podczas których przebyliśmy kolejne pięć stref czasowych. 
Na miejscu, w Elizowie, przesunęliśmy wskazówki naszych zegarków o pięć godzin do przodu i w ciągu najbliższego miesiąca miała być to ostatnia zmiana czasu. Od Polski dzieliło nas w sumie jedenaście stref czasowych. 

Elizowo

Gdy zniżyliśmy lot nad półwyspem, odsłoniły się przed nami piękne górskie krajobrazy. Wylądowaliśmy na pasie startowym wyłożonym betonowymi płytami. Tuż za granicą betonu ziemię porastała rzadka tajga. Kołowaliśmy powoli mijając stojące nieopodal wojskowe MIG-i. Z powodu nieprzejrzystości powietrza nie widzieliśmy pobliskich wulkanów. 
Przy wyjściu z samolotu czekała na nas mała niespodzianka. Urzędniczka Federalnej Służby Bezpieczeństwa, która stała z dwoma żołnierzami, bezceremonialnie zapytała, skąd, dokąd, po co przybywamy i gdzie będziemy nocować. W związku z tym ostatnim pytaniem ogarnęła nas na moment konsternacja. Wiedzieliśmy, że pałatka nie wchodzi w grę. 
– Gdzie będziecie spać, gdzie się zarejestrujecie? – ponowiła pytania. 
– Gastinica Pietropawłowsk – odparłem szybko, a ona skrzętnie zanotowała. 
Urzędnicy nie kontrolowali nikogo innego, byliśmy jedynymi inostrańcami na pokładzie. 
Wylądowaliśmy w Elizowie, miasteczku oddalonym o dwadzieścia dwa kilometry od stolicy, Pietropawłowska Kamczackiego. Udaliśmy się na przystanek przed budynkiem aeroportu i miejskim autobusem dojechaliśmy do elizowskiego awtowakzała, czyli dworca autobusowego. Przed betonowym, odrapanym budynkiem dworca niewiele się działo, stało kilka mikroawtobusów i taksówek. Początkowo chcieliśmy jechać do Paratunki, aby następnego dnia zobaczyć słynne kamczackie baseny z wodą termalną. Jednakże wobec braku możliwości skorzystania z komunikacji publicznej (ostatni bus umknął nam kilkanaście minut wcześniej), postanowiliśmy rozbić namiot gdzieś za miastem. Na miejsce noclegu wybraliśmy niewysoką górę, spodziewając się o świcie widoków na wulkany. W naszym obozie oczekiwaliśmy na Pawła, który miał do nas dotrzeć za dwa dni. 
Przywitał nas ciepły poranek, lecz powietrze niestety znów było nieprzejrzyste, pewnie z powodu bliskości oceanu. Zastanawiałem się, kiedy fotografowie robią te piękne zdjęcia, którymi zachwycałem się w Polsce oglądając albumy... Teraz widzieliśmy ledwie kontury wulkanów, jednak wrażenie i tak było duże. 
Po tygodniu podróży na koniec świata dotarliśmy w miejsce, które wcześniej oglądaliśmy w albumach oraz w Internecie. Czułem się niesamowicie, wypełniała mnie radość i ten dreszcz emocji znany każdemu, kto wyrusza w podróż i rozmyśla o najbliższych dniach. 

Kamczackie klimaty

Zaskoczyły nas dobre, japońskie samochody na ulicach, kontrastujące z rozsypującymi się rosyjskimi autobusami. Zresztą nawet autobusy sprowadzane są na półwysep z Japonii i Korei, co poznać można z daleka, nie tylko po nowoczesnym wyglądzie, ale również po dużych napisach na karoseriach. Na ulicach chodzą zadbane kobiety, o niepospolitej urodzie, najczęściej wysokie, smukłe, o sylwetkach modelek. Taka jest kamczacka norma! 
Ulice dziurawe, chodniki, jeśli są, toporne, wylane betonem. Szybko nauczyliśmy się podstawowych zasad funkcjonowania w tutejszej rzeczywistości. Kiedy wchodzisz do sklepu czy budynku stacji autobusowej, zaraz za progiem pod twoimi nogami biegnie rura. Dla ludzi z zewnątrz to sygnał: “Uważaj jak idziesz! Patrz się pod nogi!”.
Telefoniczne połączenia lokalne nic nie kosztują! Taki socjał w wydaniu kamczackim. Ceny są na Kamczatce dwa razy wyższe niż w Polsce. Owoce kosztują kilkakrotnie drożej, ponieważ przywozi się je z Chin, Korei i z południowoeuropejskiej części Rosji. Za kilogram jabłek trzeba zapłacić sto pięćdziesiąt rubli (pięć dolarów, dwadzieścia złotych), za wiśnie – dwieście rubli (prawie siedem dolarów, jakieś dwadzieścia osiem złotych). 

Pietropawłowsk Kamczacki
Rosji nie trzeba rozumieć, w Rosję trzeba wierzyć.

Gdy dotarł do nas Paweł, wspólnie udaliśmy się do Pietropawłowska, żeby się zarejestrować. Jeśli przebywasz na terenie Federacji Rosyjskiej dłużej niż trzy doby, musisz się zarejestrować w Biurze Wizowo-Paszportowym (OVIR), podając adres miejsca swego pobytu. Tylko, jaki adres podać, jeśli chce się spać w namiocie? 
– Tego rosyjskie prawo nie przewiduje, ale był jeden taki przypadek w ubiegłym roku – sympatyczna urzędniczka OVIR-u odesłała nas do głównego oddziału, gdzie na pewno mieli nam pomóc. 
Pojechaliśmy autobusem przez Pietropawłowsk pod wskazany adres. Nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie wysiąść, więc zapytałem się o to jakiegoś pasażera, a on od razu: “A otkuda wy prijechali? Z Polszy?! Ja w Polsze był w armii w 1976 godu, w Legnicy!”.
Proszę i już mieliśmy przyjaciela! Mikołaj zaprowadził nas do urzędu, a po drodze zaproponował nocleg u siebie w domu. Spojrzeliśmy w jego poczciwe oczy i zgodziliśmy się. Pod urzędem trzeba było czekać w kolejce, ponieważ prijom grażdan miał być dopiero za dwie i pół godziny, od piętnastej. Czekaliśmy cierpliwie. W kolejce ustawiła się masa ludzi. Nagle podszedł do mnie Mikołaj i wręczył mi atlas samochodowy i przewodnik po Kamczatce. 
– To prezent dla was, chłopaki. Na kolację proponuję rybę, ugotuję z niej zupę, a resztę mięsa usmażę – stwierdził. Byliśmy pod wrażeniem gościnności Mikołaja. Bardzo nam pomagał. 

* * *

Rosja to kraj nadal zniewolony. Nie ma swobody poruszania się. Urzędniczka w OVIR-ze nie chciała nas zarejestrować, ponieważ nie mieliśmy zaproszenia od żadnej kamczackiej organizacji, a posiadaliśmy przy tym wizę służbową AB. Nieważne, że przecież przysłała nas tutaj jakaś organizacja (Uniwersytet Warszawski). Poinformowała nas, że jeśli nie znajdziemy kogoś na miejscu, kto weźmie za nas odpowiedzialność, to nie otrzymamy rejestracji i że ewentualnie możemy się zarejestrować w Pietropawłowsku na trzy dni. Tylko trzeba zostawić paszporty na dobę, bo tyle trwa wbicie jednej pieczątki. Poza miastem taka rejestracja jest jednak nieważna. Jeśli chcemy wyruszyć na wulkany, to powinniśmy rejestrować się w miejscowościach po drodze, za każdym razem zostawiając paszport. Ciekawie... 
Nie daliśmy się jednak odprawić z kwitkiem, prosimy o kontakt do naczelnika nadrzędnej komórki biura. Urzędniczka z trudem przemagając złość podała nam numer telefonu do swojej szefowej pracującej w drugim końcu miasta. 
– Nie skażu. Familiu naczelnika uznatie kak pozwonitie – jej nazwiska już nam nie podała.
Urzędniczkę Obłastnoj (coś w rodzaju wojewódzkiej) Pasportno-Wizowoj Służby mieliśmy odwiedzić dopiero następnego dnia, bowiem przyjmowała ona interesantów od piętnastej do siedemnastej. 
Tymczasem pojechaliśmy na nocleg do Mikołaja. Po drodze kupiliśmy chleb, rozmawialiśmy z jakimś Rosjaninem, który kiedyś również (jak Mikołaj) służył w Polsce, w Legnicy i świetnie mówił po polsku. 
Mikołaj miał 53 lata, był podwójnie żonaty: raz w Kaliningradzie, potem w centralnej Rosji. Ma czworo dzieci (córkę z pierwszego małżeństwa i trzech synów z drugiego). Był już na emeryturze (dostaje osiemdziesiąt dolarów), ale pracował jako starszy zastępca kapitana na statku rybackim w Pietropawłowsku (pensja tysiąc pięćset dolarów miesięcznie). Druga żona mieszka w Moskwie, dwaj synowie także (mają mieszkanie), Mikołaj zaś żyje sam na Kamczatce i ma jakąś kobietę, która akurat wyjechała. Był na czwartym roku studiów historycznych na pietropawłowskim uniwersytecie, bo założył się z synem, że zda na studia bez specjalnego przygotowywania się. I wygrał! 
Był wielbicielem Churchilla, ciągle go cytował. Nasza rozmowa z Mikołajem to był właściwie jego monolog na tematy historyczne, zwłaszcza drugiej wojny światowej, bitwy warszawskiej, rozkładu sił i wpływów na świecie po wojnie. Kilkugodzinny monolog!!! 
Zrobił dla nas zupę z ryby, czyli uchę, oraz potrawkę i rybę smażoną. Bardzo sympatyczny i otwarty człowiek. 

Morport

Kolejnego dnia, przed spotkaniem z urzędniczką w Biurze Wizowo-Paszportowym, pojechaliśmy do portu morskiego. W autobusie zapytałem jedną z pasażerek, czy nie wie może, gdzie znajduje się wojennyj port. 
– Znaju, no nie skażu – odpowiedziała. 
– Eto sekriet? – wybuchnęliśmy śmiechem. Co za ludzie... 
W Pietropawłowsku jest kilka portów morskich: handlowy, towarowy (przeładunek węgla, rud metali), rybny, remontowy. W pobliskiej Zatoce Wiluczyńskiej znajduje się port wojenny, w którym stacjonuje strategiczna flota podwodnych łodzi atomowych. Jest to jedna ze stref o ograniczonej możliwości odwiedzenia. Nawet miejscowi, którzy chcą tam pojechać, muszą postarać się zawczasu o pozwolenie w FSB. 
Nie niepokojeni przez kogokolwiek weszliśmy po trapie na pokład jednego z remontowanych statków BUSOV. Był to statek do połowu ryb, o czym świadczyły wielkie sieci i magazyny pod pokładem. Podziwialiśmy przepiękną panoramę na Zatokę Awaczyńską, otoczoną górami, ze strzelistym wulkanem Wiluczyńskim po drugiej stronie brzegu. Kilkanaście morskich statków kołysało się majestatycznie na spokojnych, migoczących słonecznym blaskiem wodach.
Interesowały nas możliwości opuszczenia półwyspu drogą morską, dlatego udaliśmy się do Diespieczierskowo, komórki kontrolującej ruch w porcie. Naszym cichym marzeniem było odbycie rejsu statkiem rybackim przez Morze Ochockie do Magadanu na Kołymie. 
Panowie z biura szybko wylali na nas wiadro zimnej wody. 
– To niemożliwe. Z półwyspu nie pływają statki do Magadanu, tamtejszy port rybny jest całkowicie zniszczony – powiedział nam sympatyczny urzędnik. – Poza tym Kamczatka i Okręg Magadański to dwie oddzielne jednostki administracyjne, które nie potrzebują kontaktu morskiego ze sobą. Wystarczają im połączenia lotnicze (cena za bilet około sto osiemdziesiąt dolarów).

Kiedyś było inaczej

Za czasów Stalina – opowiadał jeden z diespieczierów (kontrolerów ruchu) – z Pietropawłowska kursowały parochody (parostatki) do wszystkich okolicznych wiosek, także do Magadańskiej Obłasti, a na Kamczatce planowano nawet budowę linii kolejowej. Po pierestrojce, w 1990 roku, zlikwidowano flotę parową w Pietropawłowsku, statki sprzedano do Korei, Chin i Indii. Budynek Morportu jest obecnie nieużywany, czeka na swoje kolejne pięć minut. 
Z żalem przyjęliśmy wiadomość, że nie uda się nam pojechać z rybakami do Magadanu. Nawet, jeśli któryś z kapitanów przypadkowo tam by płynął (jedna szansa na sto), to w przypadku statku rybackiego przeszkodę stanowił dla nas administracyjny zakaz zabierania na statek pasażerów, pod rygorem utraty przez kapitana licencji na połowy. A kontrolować mogą nawet w porcie docelowym. 

Znów w OVIR-ze

Niepocieszeni udaliśmy się do Biura Wizowo-Paszportowego. Na pytanie, czy otrzymamy rejestrację, Marina Wiktorowna, naczelnik Obłastnoj Wizowoj Służby, odpowiedziała nam grzecznie: “K sażalieniu niet” (niestety nie). 
– Nie damy wam rejestracji, ponieważ macie służbową wizę, a nikt was na Kamczatce nie przyjmuje, nikt za was tym samym nie odpowiada. Dlatego nie możemy wam zalegalizować pobytu. Nawet firma turystyczna nie może wam sprzedać vouchera, nie macie bowiem wizy turystycznej! Jeśli wam się coś stanie, to kto będzie za was odpowiadał? Będziecie zarzewiem konfliktu międzynarodowego! Znów będą pisać o Rosji, że to dziki kraj i turyści nie będą chcieli do nas przyjeżdżać! 
Co robić? Kiedy smętni szliśmy chodnikiem, zauważyliśmy na jednym z budynków tablicę z napisem: “Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Kamczackiej Obłasti”. Popatrzyliśmy na siebie. Decyzja zapadła szybko. Spróbujemy! Byliśmy nieźle zaskoczeni, gdy po wejściu do gabinetu naczelnika Aljeksieja Iwanowicza, na jego biurku ujrzeliśmy kserokopię naszej bumagi. Naczelnik, wysłuchał nas z uwagą, po czym sięgnął po obszerny tom Kodeksu Prawa Federalnego. Przez kilka minut cytował nam rosyjskie przepisy. Widząc jednak, jak bardzo nie przystają one do obecnej sytuacji, gotów był nam pomóc. Obiecał, że następnego dnia wypracujemy kompromis. 
Wstąpiła w nas nadzieja. Podniesieni na duchu wróciliśmy do Mikołaja. Wieczór upłynął nam na słuchaniu do trzeciej w nocy historycznych wykładów Radia “Mikołaj”.

* * *

Cóż, następnego dnia przyszliśmy ponownie do urzędu. Pijany facet, który twierdził, że jest bokserem, zagadywał nas w ministerialnej poczekalni. Mimo, że początkowo wydawało się to absurdalne, bokser wpisywał się w otoczenie. Był znany wielu urzędnikom ministerstwa, którzy witali się z nim, co sprawiało mu dużą przyjemność. Wkrótce przyszedł Alieksiej Iwanowicz, uśmiechnął się do nas smutno i przemówił: 
– Niestety nie możemy zalegalizować waszego pobytu. Musicie szukać jakiejś organizacji w Pietropawłowsku, która weźmie na siebie odpowiedzialność za was i was zarejestruje. Potem musicie zalegalizować trasę swojej marszruty w Federalnej Służbie Bezpieczeństwa (dawne KGB), w Służbie Ratowniczej (Spasatielnaja Służba), w Służbie Ochrony Przyrody, w Ministerstwie Obrony, ponieważ znaczna część terenów, które odwiedzicie, to zamknięte strefy wojskowe. Zaraz przyjmie was moja szefowa, naczelnik do spraw turystyki w Kamczackiej Obłasti, Tamara Iwanowna Tutuszkina. 
Pani naczelnik stwierdziła, że ostatecznie zaakceptuje turystyczny voucher wydany przez tutejsze biuro podroży, ale biura nie będą chciały brać na siebie odpowiedzialności za nas, jeśli nie wynajmiemy u nich przewodnika. Powiedziała nam, że ze swej strony bardzo chce nam pomóc i radzi, byśmy wykupili voucher turystyczny w jakiejś turfirmie (firmie turystycznej). Zgodziła się nawet zadzwonić do kilku turfirm i rzeczywiście dwie z nich odmówiły załatwienia nam rejestracji, kiedy Tamara Iwanowna informowała ich pracowników, że rezygnujemy z wynajęcia przewodnika. Ostatecznie dostaliśmy kilka adresów i numerów telefonów do biur podróży i wyruszyliśmy na poszukiwanie firmy, która nam pomoże. Dowiedzieliśmy się również, że od 15 lipca ma wejść w życie postanowienie gubernatora, który ustanawia na Kamczatce pięć okręgów przygranicznych, co może sparaliżować poważnie ruch turystyczny (konieczność otrzymywania pozwoleń). 
Skapitulowaliśmy. Doszliśmy do wniosku, że nie da się wygrać z tutejszym systemem i nie płacąc biuru podróży zalegalizować naszego pobytu. Nawet gdybyśmy chcieli wyruszyć bez załatwienia tych nieszczęsnych formalności, to w przypadku kontroli nie moglibyśmy tłumaczyć się niewiedzą (o ile może być ona w ogóle traktowana jako usprawiedliwienie), ponieważ tri turisty z Polszy znani byli już na wszystkich szczeblach pietropawłowskiej administracji.
Cóż, dwadzieścia dwa dolary za osobę zapłacone firmie “Petropavlowsk – Gostinicznyj Kompleks” podziałały niczym czarodziejska różdżka. Po kilku dniach mieliśmy otrzymać pismo z zalegalizowanym przez FSB planem naszej podróży. Tymczasem, aby nie tracić cennego czasu, zdecydowaliśmy się wyruszyć na domasznije wulkany: Koriacki i Awaczyński, położone trzydzieści kilometrów od stolicy i doskonale z niej widoczne. Nie interesowało nas już, że formalnie jedziemy tam nielegalnie. Posiadaliśmy już rejestrację w hotelu “Petropavlovsk”, zaś formalności w sprawie pozwolenia od FSB były w trakcie załatwiania. 
Aby nie wracać do tej kwestii dodam, że po powrocie z wulkanów faktycznie dostaliśmy ten tak wyczekiwany przez nas dokument. 
Sprawy związane z meldunkami w kolejnych miejscach pobytu były dla nas istotne z uwagi na obowiązek zbierania stosownych pieczątek na karcie migracyjnej, którą należało okazać przy wyjeździe.

Wulkan Awaczyński (2751 m n.p.m.)

Pod wulkany Awaczyński i Koriacki można dojechać z Elizowa, przez dzielnicę dacz, drogą wiodącą korytem Suchej Rieczki. Jest to sezonowa rzeka, która po okresie wiosennych roztopów szybko wysycha. Jej koryto stanowi dla mocnych samochodów wygodną drogę, wiodącą do turbazy pod przełęczą między wulkanami. 
Pojechaliśmy do Elizowa, żeby zorientować się w możliwościach taniego przejazdu pod wulkany. Gdy wysiadaliśmy z autobusu, zagadnął nas pewien elegancki mężczyzna. Powiedział, że ma polskie pochodzenie, usłyszał w autobusie, że rozmawiamy po polsku i zapragnął porozmawiać z ziemliakami (krajanami). Przedstawił się jako dyrektor generalny elizowskiego awtowakzała (dworca autobusowego), Leonid Pszewłocki. Dyrektor cechował się dużą przedsiębiorczością. Z jego opowieści wynikało, że w najbliższym czasie wybudowany zostanie nowoczesny dworzec autobusowy, co jest częścią większego projektu przebudowy placu otaczającego dworzec. 
Postarał się zawczasu o pozwolenia na prowadzenie różnorakich interesów (tu wyjaśnienie: każda działalność gospodarcza w tym kraju wymaga szeregu trudnodostępnych zezwoleń i licencji) i jest otwarty na pomysły co do otwarcia biznesu. Na dolnym piętrze nowego awtowakzała, które będzie miał do swojej dyspozycji, planował uruchomić sklepy i biuro podróży. Starał się również o modernizację środków transportu i ostatnio doprowadził do zakupu sześciu używanych autobusów w Korei, których lada dzień spodziewał się w Elizowie. 
– Mamy świadomość niedoskonałości infrastruktury i naszych ułomności – przekonywał dyrektor. – Chcemy to zmienić i pilnie poszukujemy inwestorów. Wiemy, ze Kamczatka jest atrakcyjna dla turystów. Musimy to wykorzystać. 
Ośmielony samokrytycyzmem rozmówcy, zapytałem dosłownie i w przenośni, czy w nowym budynku, również pod progiem będzie przebiegała rura, o którą będą potykać się wchodzący. 
– Teraz będzie inaczej, jesteśmy świadomi, że należy szanować klienta i podnosić jakość usług. Nie, rury już nie będzie – odpowiedział Leonid.
Dzięki pomocy pana Pszewłockiego, dwudziestokilkukilometrową trasę korytem Suchej Rieczki przejechaliśmy dość szybko na mikrikie (mikrobusem). Kosztowało to nas dziesięć dolarów, co było sporym sukcesem, zważywszy, że negocjacje z dyrektorem taksiparka (firmy taksówkowej) zaczęły się od pięćdziesięciu dolarów. Uważam, że były to bardzo dobrze wydane pieniądze. Pieszo męczylibyśmy się w skwarze, z ciężkimi plecakami idąc po monotonnej i długiej drodze. 

Fiedia

Kierowcą naszego mikrika był Fiedia, myśliwy, rybak i przewodnik. Zagadnąłem go o niedźwiedzie. 
– Poluję dwa razy w roku. Jednorazowe pozwolenie (licencja) na odstrzał miszki kosztuje pięćset dolarów. Po upolowaniu należy wypełnić specjalny formularz, w którym podaje się płeć, masę oraz miejsce zabicia. Mięso przed spożyciem należy poddać badaniu, ponieważ większość niedźwiedzi ma włośnicę. Wiąże się to z koniecznością transportowania sztuki do cywilizacji, co jest bardzo uciążliwe i w kontekście faktu, że mięso niedźwiedzia ma zapach psiny (nie spytałem Fiodora, skąd to wie), nie warto go spożywać. Myśliwy zdejmuje skórę z łbem jako trofeum, a mięso pozostawia. 
Nasz mikrobus dzielnie spisywał się na nierównej drodze korytem rzeki, jednak skapitulował przy pierwszym większym podjeździe na dość stromą łachę śniegu. Resztę trasy pokonaliśmy pieszo. Zresztą i tak było już niedaleko. 

Pod przełęczą

Mieliśmy piękną pogodę. Dzięki bezchmurnemu niebu mogliśmy podziwiać w całej krasie dymiący lekko wulkan Awaczyński i strzelistą sylwetkę Koriackiego. Pod przełęczą ujrzeliśmy rosyjską infrastrukturę turystyczną, którą stanowiły dość obskurne baraki. Dziwiło nas to trochę, ponieważ przy tak dobrej lokalizacji wzniesienie schroniska czy solidnej bazy nie powinno stanowić większego problemu. Zwłaszcza, że domasznie wulkany są punktem programu wielu wycieczek zagranicznych. 
Naczelnik z firmy “KamczatIntur”, którego spotkaliśmy w jednym z baraków, rzeczowo objaśnił nam przebieg trasy na wulkan Awaczyński. Wynikało z tego, że wejście na szczyt zajmuje sześć godzin, zaś zejście trzy, cztery godziny. Do pokonania było około 1800 metrów przewyższenia. 

Wędrówka na Awaczyński


Następnego dnia, pół do dziesiątej, wyruszyliśmy na nasz pierwszy kamczacki wulkan. Na początku należało przekroczyć koryto Suchej Rieczki, która wbrew noszonej przez siebie nazwie kipiała wartkim nurtem. Jej dolina wypełniona była śniegiem, który wypłukany w środkowej części przez rzekę tworzył szeroką na metr szczelinę. Spojrzenie w głąb dawało wyobrażenie o grubości zalegającej tu warstwy śniegu, która wynosiła około dwóch, trzech metrów. 
Po pokonaniu tej pierwszej przeszkody wspinaliśmy się na ramię łagodnego grzbietu wiodącego pod sam stożek Awaczy. Jako że była sobota, po drodze minęliśmy kilka grup rosyjskich turystów. Na wysokości około 2040 m n.p.m. napotkaliśmy niewielką stalową szopę, obok której odpoczywała liczna, ponaddwudziestoosobowa ekipa Rosjan. Co ciekawe, obok szopy ustawiona była antena, co sugerowało możliwość radiowego kontaktu z turbazą. 
Wśród Rosjan panowało zamieszanie. Jak się później dowiedzieliśmy, wzywali pomocy, ponieważ jednemu chłopakowi przydarzył się nieszczęśliwy wypadek. Usiadł na niestabilnym kamieniu i spadł wraz z nim kilka metrów w dół, przy czym uderzył się w głowę i w wyniku urazu stracił przytomność. 
Problem został najwidoczniej szybko rozwiązany, ponieważ po niedługim czasie grupa kontynuowała wspinaczkę. Wkrótce doszliśmy do podnóża stromego, młodego stożka, który ukształtował się wewnątrz starego krateru. Czekał nas ostatni etap, którym było strome, trzystumetrowe podejście po osypującym się ruchomym pumeksie. Ścieżka wiła się licznymi zakosami, wśród brunatnoczerwonych kamieni, łagodząc stromość zbocza. W partii szczytowej można było pomóc sobie chwytając linę przywiązaną do wielkiego głazu. Było bardzo stromo, a idąc w kierunku głazu miało się wrażenie, że ten zaraz zacznie toczyć się w dół. 

Krater

Zmęczeni, lecz szczęśliwi stanęliśmy na szczycie. Wejście zajęło nam cztery i pół godziny. Przed sobą mieliśmy rozległy krater o ścianach koloru czerwonego, wypełniony czarną bazaltową lawą niczym korkiem, spod którego buchała para wodna zmieszana z siarkowodorem o zapachu zgniłych jaj. 
Przedstawienie było bardzo interesujące! Liczne fumarole buchały siarkowymi oparami, pokrywając otaczającą je skałę żółtym osadem. Zapach gazów nie był bardzo intensywny i nie przeszkadzał nam oddychać. Minęliśmy fumarole w drodze ku głębokiej szczelinie skalnej, z której wydobywało się najwięcej dymu. Czuliśmy się niesamowicie. Oto byliśmy świadkami zjawisk, które kiedyś stanowiły nieco abstrakcyjny temat lekcji geografii. Dotykaliśmy zastygłej lawy, która wydostała się na powierzchnię ziemi z niewyobrażalnej głębokości kilkudziesięciu kilometrów! 
Przeszliśmy na korek lawowy, który porozcinany był głębokimi szczelinami. Im bardziej zbliżaliśmy się do centralnej części, tym szczeliny były coraz bardziej przepastne, tworząc w końcu kilkumetrowej głębokości małe wąwozy. 
Tymczasem Rosjanie, przy dźwiękach muzyki płynącej z małego magnetofonu, wznosili wódką toasty za udane wejście. Życzyłem im bezpiecznego zejścia. Nie dość, że byli słabo wyposażeni, bo niektórzy weszli na szczyt w butach sportowych, a nawet gumiakach, nie dość, że jeden z nich odniósł już kontuzję, to jeszcze niefrasobliwie popijali wódkę. Cóż, co kraj, to obyczaj. 

Jak wejść na Koriacki?

Wśród Rosjan byli przewodnicy, których zapytaliśmy o trasę na Koriacki. Powiedzieli nam, że nie prowadzi tam żadna ścieżka turystyczna, w rozumieniu tej, którą weszliśmy na Awaczyński. Jest za to kilka dróg dla bardziej doświadczonych turystów, zaopatrzonych w raki i czekany. Generalnie radzono nam, byśmy skorzystali z usług przewodnika, bądź dołączyli do innej grupy idącej na Koriacki. 
Wieczorem, gdy byliśmy już w namiocie i chroniliśmy się przed atakiem agresywnych komarów, odwiedził nas jeden z Rosjan, z którym rozmawialiśmy wcześniej na szczycie wulkanu Awaczyńskiego. Miał dla nas dobrą wiadomość. Otóż następnego dnia na interesujący nas wulkan miała iść grupa sześciu Niemców z rosyjskim gidem (przewodnikiem). 
Udaliśmy się do obozu Niemców, aby porozmawiać z ich przewodnikiem. Był nim Igor Kazancew, pracownik firmy “Kamchat Travel Group”. Igor stwierdził, że oficjalne dołączenie nas do grupy wiąże się ze niepotrzebnymi formalnościami i nie może się odbyć bez wiedzy jego szefa. Zapytał, czy dysponujemy rakami i czekanami, ponieważ w partii szczytowej będzie trzeba ich użyć. Po usłyszeniu twierdzącej odpowiedzi zaproponował, abyśmy jutro poszli po prostu po jego śladach jako oddzielna grupa. 

Wulkan Koriacki – dzień pierwszy

Aby wejść na wulkan Koriacki należy pokonać 2600 metrów przewyższenia. Igor, przewodnik niemieckiej szóstki turystów, zaplanował wspinaczkę na dwa dni, z noclegiem na niewielkiej przełęczy na żebrze wulkanu. Pierwszego dnia przeszliśmy około 600 metrów przewyższenia, zaś drugiego – 2000 metrów. 

Wstaliśmy wcześnie rano, żeby nie przegapić wyjścia Niemców. Dzień zapowiadał się upalnie. Niebo było bezchmurne, a naprzeciw nas wznosiły się dwie piękne góry. Część ekwipunku zapakowaliśmy w torby i oddaliśmy na przechowanie naczelnikowi turbazy “KamczatInturu”. Byliśmy zaskoczeni, gdy naczelnik zapytał nas o szczegóły naszych planów i poprosił, abyśmy sprecyzowali, kiedy zamierzamy wrócić i zarejestrował to wszystko wraz z naszymi danymi w specjalnym zeszycie. Powiedział, że w przypadku, gdy nie pojawimy się o czasie, wezwie służbę ratowniczą. Proszę, pełna cywilizacja! Powiedzieliśmy, że wrócimy za dwa dni o dwudziestej. Tak zaczęła się nasza kolejna kamczacka przygoda. 
Niemcy wyszli pół do dziewiątej, my zaś godzinę po nich. Zmierzaliśmy w stronę przełęczy między wulkanami, początkowo po lekko wznoszącym się terenie pokrytym trawą. Doszliśmy do lodowcowej rzeki i skręciliśmy na lewo w jej dolinę. Trawa zniknęła, szliśmy teraz po kamienistym terenie, zbliżając się do wysokiego na kilkanaście metrów lodowcowego progu. Po wspięciu się na lodowiec zauważyliśmy w oddali odpoczywających Niemców. Znajdowaliśmy się w kuluarze między dwoma grzebieniami skalnymi. Do pokonania mieliśmy jeszcze jeden próg i dalej po stromym polu śnieżnym wspięliśmy się na prawy grzebień naszego kuluaru. W ten sposób znaleźliśmy się na przełączce, na której, jak się domyśliliśmy, miał być nocleg. 
Na przełęczy znajdowały się ogromne bazaltowe bloki, bomby wulkaniczne wielkości namiotu, które w przeszłości zostały wyrzucone z krateru. Dawało to wyobrażenie o potędze erupcji i wzbudzało szacunek dla sił przyrody. Nieopodal nas wznosił się niewielki czerwony pagórek pokryty drobnym żużlem, chyba jeden z bocznych kraterów. Ładnie widać było z niego wulkan Awaczyński, który z tej perspektywy nieodparcie kojarzył się z zebrą. Patrząc na jego wyniosłą sylwetkę, przyozdobioną płatami śniegu, ogarniał nas podziw dla tego wyjątkowego krajobrazu. 
Spoglądaliśmy też w kierunku szczytu Koriackiego, który nie wydawał się teraz taki stromy, jak poprzednio, kiedy obserwowaliśmy go z turbazy. Oczywiście było to tylko złudzenie wywołane ogromem sylwetki tej góry, czy też naszą małością. Jedno było pewne. Do szczytu było jeszcze bardzo daleko. 
Miejsce na nocleg było wyśmienite. Tuż poniżej tego miejsca, po drugiej stronie żebra wulkanu, spływał niewielki lodowcowy strumyk. Tak więc nie cierpieliśmy na brak wody. Przyrządziliśmy sobie standardową kolację: kaszę gryczaną, proteinę sojową z sosem i położyliśmy się spać, gdyż następnego dnia czekała nas długa droga. 

Wulkan Koriacki – dzień drugi

Pół do dziewiątej ruszyliśmy w drogę. Teraz mieliśmy iść skalnym żebrem. Dość szybko wspięliśmy się na nie z naszej przełączki i po kamienistej ścieżce, pokrytej sypkim brązowym żużlem, pięliśmy się do góry. 
Z żebra wyrastały wysokie skały, które należało omijać trawersami. Przed jedną z większych skał straciliśmy ze sobą kontakt. Paweł obszedł ją z prawej strony po bardzo sypkim i stromym piargu, Damian z lewej, ja zaś niepotrzebnie wspiąłem się na nią. Kończyła się bowiem kilkumetrowym obrywem. Należało zawrócić i strawersować skałę z lewej strony (tak zrobili Niemcy, czego nie widzieliśmy). Trawers nie był zbyt przyjemny. Wiódł stromym zboczem, pokrytym ruchomymi płytami, przesuwającymi się pod nogami ze złowieszczym chrzęstem. Jednak z każdym krokiem bliżej było do skalnej półki, na której zrobiliśmy sobie przerwę. 
Wspinaliśmy się dalej po sypkim gruncie mając po prawej stronie rozległe pole śnieżne, po którym szli Niemcy. Ważyliśmy każdy krok, ponieważ cena za pomyłkę mogła być wysoka, jeśli nie najwyższa. Z grzebienia skalnego, na którym się znajdowaliśmy, spadło kilka kamieni. Na szczęście Niemcy zdążyli się w porę usunąć. 
Przewodnik Igor znacznie wyprzedził swoją grupę, co trochę nas dziwiło, wszak miał spełniać rolę jej opiekuna. Im wyżej podchodziliśmy, tym nachylenie stoku było coraz większe. W pewnym momencie należało podjąć decyzję czy idziemy niebezpieczną granią po niestabilnym podłożu, czy też nakładamy raki i maszerujemy polem śnieżnym. 
Początkowo wybraliśmy drugi wariant i po kilku minutach trawersowaliśmy śnieżne pole zmierzając w stronę Igora, aby dalej pójść jego śladem. Szybko okazało się, że pod cienką warstwą śniegu jest twardy lód. Wbijanie w niego raków przy tym nachyleniu stoku stało się niebezpieczne. Szliśmy w ciszy. Gęsta mgła otuliła nas szczelnie białym płaszczem tak, że nie było nic widać. Dzięki delikatnemu wiatrowi, który rozproszył na chwilę białą zasłonę, zobaczyliśmy Niemców. Wspinali się niczym po schodach! Stromizna była podobna do tej na Przełęczy Świnickiej! 
Ogarnęła nas atmosfera odrealnienia. Panującą ciszę przerywał tylko szczęk czekanów wbijanych w śnieg i lekki powiew wiatru. Nasze mózgi informowały, że znajdujemy się wysoko na ogromnej górze, a pod sobą mamy głęboką przepaść. Trudno było w to uwierzyć, ale wtedy nie dysponowaliśmy możliwościami potwierdzenia tego faktu. Nie byliśmy też w stanie ocenić, jaki dystans pozostał nam jeszcze do pokonania. Szliśmy w grupie, a jednak samotni, zmagając się na własne ryzyko i własną odpowiedzialność z podjętym wyzwaniem. 
Nagle usłyszeliśmy krótki krzyk. To Damian stracił przyczepność i osuwał się ze stoku. Na szczęście po jakichś dwunastu metrach udało mu się wyhamować. Znieruchomiałem przestraszony. Upadek z takiej wysokości mógł zakończyć się tragicznie. 
Podjąłem decyzję powrotu na grań. Ruchome kamienie pod nogami wydawały mi się o wiele przyjaźniejsze niż zdradliwy lód. Zanim doszedłem do grani, zauważyłem nieduży kominek utworzony przez dwa skalne grzebienie wystające z lodu. Aby nie trawersować dłużej lodowego stoku wszedłem między te skały. Było stromo. Idąc w górę ledwie mogłem zgiąć nogę w kostce tak, aby wszystkimi kolcami raków przywrzeć do podłoża. 
Dotarliśmy w końcu zadowoleni do śnieżnego plateau, które potraktowaliśmy jako szczyt. Jednak powiew silnego wiatru, który rozwiał na chwilę mgłę, pozwolił nam się przekonać, że przed nami było jeszcze około stu metrów podejścia. 
Skierowaliśmy się w górę mijając Niemców, którzy stracili ducha walki i zrezygnowali ze zdobycia szczytu! Zadowoliło ich zapewnienie Igora, że na szczycie nie ma nic ciekawego, że przy tej pogodzie i tak nic nie zobaczą. 
Wspinając się stromą ścieżką poczułem w pewnym momencie, że blok skalny, mój trzeci punkt podparcia, jest ruchomy. Próbowałem przytrzymać go nogą, główkując jednocześnie, czy mogę go bezpiecznie puścić w dół. Wydawało mi się, że widziałem kogoś idącego za mną. Nagle blok o masie około trzydziestu kilogramów oderwał się i z głuchym stukotem potoczył się w dół. Pewna doza niepewności pozostała we mnie aż do zejścia, kiedy to napotkaliśmy wszystkich wspinaczy w komplecie. 
W najwyższym punkcie Koriackiego, stojąc po pas w śniegu, sfotografowaliśmy się z polską flagą. 
Zeszliśmy inną drogą. Najpierw piarżystym kuluarem, potem zjechaliśmy na nogach po polu śnieżnym. Niemcy schodzili początkowo po swoich “schodach”, potem poszli za naszym przykładem. W obozie posililiśmy się nieco, po czym zwinęliśmy namioty i wieczorem, po dwudziestej pierwszej, byliśmy w turbazie. Jej szef, mimo naszego godzinnego spóźnienia, nie wezwał jeszcze helikoptera. 
Około jedenastej wieczorem zeszli Niemcy i od razu postanowili jechać na północ wynajętym Uralem. Nocleg zaplanowali w wiosce Małki, słynącej ze źródeł termalnych. Ich punktem docelowym była Kluczewska Grupa Wulkanów. 
Korzystając z okazji zabraliśmy się z nimi do Elizowa i około trzeciej w nocy byliśmy na biwaku pod “naszą” elizowską górką.