Drukuj

 Brunary, godzina 5:15
Wieje jak cholera,
Ciemno wszędzie,
Głucho wszędzie,
Staszku, co to będzie,
Co to będzie?

8 lutego

Naszą zimową wyprawę w Beskid Niski zaczęliśmy od zwiedzenia z zewnątrz cerkwi w Brunarach. Wkrótce potem przekroczyliśmy Białą i ruszyliśmy w góry. W trakcie marszu na przełęcz między Małą a Wielką Kiczerą rozwidniło się. Dzień przyniósł pierwszą panoramkę zakończoną upolowaniem przez Staszka Mierzwiaka Michała Pluty “Puszka”., który padł ofiarą kanapki. Jeśli już o kanapkach mowa, to podczas pierwszej przerwy sensacje wzbudziły puszkowe kanapki z karczkiem.

Powoli rozwiały się poranne mgły i zaczął kropić drobniutki deszczyk. Szliśmy na przełęcz między Sołtysim Wierchem a Wielką Kiczerą. Nie trafiliśmy tam od razu, ale w końcu została ona zlokalizowana i zaraz po ustaniu opadów zasiedliśmy na szczycie Sołtysiego Wierchu. Tu nasz szef szefów – Michał Strzelczyk „Strzelec” przedstawił zasady wyjazdu i rolę waletów. Przyjemnie siedziało się przy ciepłej herbacie, no chyba, że figlarny Michał P. wrzucił komuś do kubka śnieżkę.

Strzelec dokonał odkrycia na szczycie Sołtysiego Wierchu. Otóż na stojącym w krzakach słupku znalazł kartkę przyciśniętą kamieniem. Okazało się, że nie byliśmy tu pierwsi – 14 lipca 2013 roku na szczyt zawitali trzej przedstawiciele SKPB Lublin. Strzelec wręczył mi tą karteczkę i zaproponował, żeby „wysłać ją do SKPB z pozdrowieniami od SKG”.

W końcu przyszło nam opuścić legowisko i pod przewodem Magdy Czarneckiej zejść do Polan. Suchą nogą przeszliśmy Mostysz i rychło dotarliśmy do cerkwi. Tu, wysłuchawszy kilku słów i posiliwszy się „obrokiem”, wzięliśmy udział w eksperymencie. Strzelec nakazał zapamiętać trasę do przełęczy między Uboczem a Czerteżami i zwinąć mapy. Prowadzili nas kolejno Asia Aleksiejuk i Tomek Lieto, który przejął dowodzenie na Sterminie. Tak też podziwialiśmy taniec słońca między gałęziami drzew. Miało się wrażenie, jakby jakiś beskidzki duszek grał na harfie. Na Sterminie zrobiliśmy sobie pierwsze wspólne zdjęcie, po czym ruszyliśmy dalej. Już w szarówce, po dwóch i pół godzinie dotarliśmy do mety.

Obiad przyszło nam przygotowywać już w ciemności. W trakcie pichcenia Tomek Kłoda żałował, że mamy Sagę a nie Liptona, co Strzelec skwitował krótko słowami: „E tam, Lipton-Cipton”. Instruktor, martwiąc się o kursantów, powiedział także: „nie poparzcie się pierwszego dnia, możecie we wtorek”. W tym momencie Paweł N. wyznał: „Nie mam dziwki, ale mam rękawiczki”. Nie trzeba było długo czekać, aby z ust Strzelca obserwującego kuchcików popłynęły dalsze złote cytaty: „Dobrze im idzie operowanie kijami, awansują na Chińczyków”. Uspokoił też Pawła Nowakowski, który dostrzegł robaczka w garze. „Nie, to parmezan” – osądził. Michał P., głód cierpiący i marnowania jedzenia nie znoszący, pożerał makaron z drąga do mieszania. Zakąsiwszy, zapiał z zachwytu nad swoim otoczeniem: „Mam cztery dziewczyny i jeszcze Asię”. Gdy obiad został skonsumowany, Strzelec oznajmił: „pomijając to, że komuś płoną buty, zaczniemy omawianie”.

Dalej, pokonując długie podejście w mrokach nocy, przemierzyliśmy Czerteże i Ubocz nr 2,  aby natrafić na żółty szlak. Zrobiło się tak strasznie, że Tomek L. powiedział: „Boję się sam iść na siku, bo mnie fauny zajdą od tyłu, a po wszystkim wrzucą nagranie na YouTuba”. Dalej było jeszcze ciekawiej. Owiewani lekkim wiaterkiem, w lepkim i ciężkim śniegu sięgającym kostek podążaliśmy szlakiem do skrzyżowania z niebieskim oznakowaniem. Tu Puszek, uknuwszy chytry plan, usiłował dowiesić do plecaka Asi znaleziony na drodze drewniany drogowskaz. Plan był chytry, ręce zręczne, doświadczenie dziesięciu filutów, ale cała operacja nie powiodła się.

Następnie pod przewodem Marka Paleskiego złoiliśmy tęgie podejście na Dział i zeszliśmy do drogi biegnącej przez przełęcz pod tym szczytem. Tutaj, po przejęciu władzy przez Asię, pociągnęliśmy na Kotowiki Wyżne, w pobliżu których zjedliśmy posiłek i rozbiliśmy namioty.

9 lutego

O poranku pojawił się Damian Dąbrowski, a innym kursantom zebrało się na wyznania. Zaczął Michał W.: „Z ludźmi daję sobie radę lepiej niż z matematyką, a jak mi z nimi idzie to wiecie, ciągle ktoś chce mnie ubić”. Dalej było jeszcze ciekawiej, gdyż Magda opowiadała o tym, jak grała w Familiadzie: „Byłam głową rodziny, wygraliśmy 0 zł, ale pytania były beznadziejne i nie przyznali nam punktów za sensowne odpowiedzi”. W reakcji na głośne okazywanie głodu przez Michała P., Michał Wangrat zaproponował: „założymy Stowarzyszenia Ochrony Puszka. SOP będzie otrzymywało 1 % na jego wyżywienie”.

Jak to nie raz miało się jeszcze okazać, gdy Michał W., Magda i Puszek znajdowali się blisko siebie, reszta grupy mogła liczyć na niezły ubaw:

Magda: Michał, ale masz czystą menażkę!

Michał W.: Mam długi język.

Michał P.: To jeszcze termos wyczyść.

Michał W.: Jestem człowiekiem wielu talentów – umiem ruszać uszami.

Michał P.:  Dar od Boga!

Michał W.: No wiesz, jak Bóg rozdawał talenty, to wziąłem, co zostało.

Po omówieniu ruszyliśmy z Pawłem N. niebieskim szlakiem weszliśmy na Jaworzynkę około godziny 13, by następnie zejść w dół do gruntówki. Tu zatrzymaliśmy się, bo Paweł N. potrzebował czasu na rozpoznanie przejścia do przełęczy, jak się wydawało zagrodzonego siatką. Wychodząc z założenia Strzelca, że „lepiej zjeść i zwrócić, niż z jedzeniem do Warszawy powrócić”, zjedliśmy chałwę. Korzystając z chwili wolnego czasu, zrobiłem sztandar z flagi SKG i badyla. Rolę chorążego pełnił Tomek L. Po dłuższej pauzie zeszliśmy w dół, omijając z prawej ogrodzenie, a dalej po dotarciu do Cygańskich Pól, Grzesiek Bokota powiódł nas na Żdżar. Tuż przed przerwą na szczycie wygłodzony Paweł stwierdził, że „teraz jest jak kombajn i zjem wszystko”. By uchronić tutejsze zarośla przed działalnością Pawła zeszliśmy do Berestu. Na zejściu jedni podziwiali zachód słońca, drudzy zaś skuszeni transmisją z Soczi, zaglądali w okna domów.

W Bereście, jakżeby inaczej, obejrzeliśmy kolejną zamkniętą cerkiew. Nie pomógł nawet telefon do proboszcza ściągnięty ze znanej tylko Staszkowi strony Twójproboszcz.pl. Niemałą sensację wzbudził usytuowany w pobliżu wychodek. Tomka L. zaciekawiło, dlaczego każda sławojka ma na drzwiczkach serduszko. Sprawę wyjaśnił instruktor stwierdzając, że symbol należy obrócić i wyjdzie dupa. Niektórych tak oczarował wychodek, że z pobliskiego Mostyszu chcieli zaczerpnąć leczniczej wody, znanej szerzej jako biegunianka. Na szczęście w pobliżu był Grzesiek B., który stanowczo zaoponował i po kwadransie zaciekłego perswadowania przekonał pomysłodawców, by zaniechali tego zamiaru.

Zebraliśmy się pod komendą Tomka K., aby podążyć na południowy wschód i o 19:30 dotrzeć na Babią Górę. Nawet nie myślałem, że dojdziemy tak daleko! Był to co prawda szczyt położony nie w Beskidzie Żywieckim, lecz o rzut beretem od przełęczy Huta, stanowiącej granicę Beskidów Niskiego i Sądeckiego, ale i tak byłem z nas dumny. Nagi grzbiecik był minimalnie ośnieżony, ale zima przypominała o sobie, smagając naszą kolumnę lodowatymi podmuchami.

W dole mogliśmy podziwiać kilka okolicznych cerkwi, m.in. w Piorunce. Podświetlone świątynie wyglądały pięknie, aż chciało się do nich zejść. Po przekroczeniu mostem rzeczki Piorunka zatrzymaliśmy się na podejściu pod Chłopski Wierch. Potem poszliśmy na lekki północny zachód i usadowiliśmy się tuż pod szczytem. Zabraliśmy się za przygotowywanie obiadu. Ja, wraz z Grześkiem B. i Michałem Stachurą., ruszyłem do jaru. Tu dotarła do nas wieść o złocie dla Stocha.

Gdy wróciliśmy, ogień już buchał, tak więc o 21:30 mogliśmy przystąpić do jedzenia. Ktoś z naszej czeredy stwierdził nawet, że takiego jedzenia to nawet w domu nie ma. Z drugiej strony ogniska padła wówczas krótka ripostą: „no to współczuję!”.

Po omówieniu Strzelca ruszyliśmy znowu pod górę. Niespodziewanie, po 5 minutach marszu, zarządzono nocleg. Dzień kończymy wyznaczeniem pobudki na 5:30.

10 lutego

Niestety powyższy plan pozostał jedynie na papierze, gdyż mój namiot zaspał i na starcie mieliśmy półtoragodzinną obsuwę. Padający w nocy śnieg i poranny prysznic z drzew utrudniły rozpalenie ogniska. Mimo że ekipę zajmującą się tym zadaniem terroryzował Michał P., śniadanie trafiło do naszych żołądków około 9:00. Z zaistniałej sytuacji zręcznie wybrnął Strzelec, mówiąc: „trzeba przestawić zegarek o godzinę i po obsuwie”. Wyczuciem wykazał się także Michał W. apelując: „Zbierajcie śnieg po bokach drogi, bo na środku wysikałem SKG”.

Poranek był nieprzyjemny, wszystko płynęło, byliśmy „obsikiwani” przez fauny ukryte na drzewach, tak więc bardzo się ucieszyłem, gdy wreszcie ruszyliśmy na Chłopski Wierch. Tam opuścił nas Michał S.

Michał P., skuszony parasolem, podszedł do Magdy, która wytknęła mu: „A mówiłeś: po co ten parasol”. Figlarnemu Pusiowi poczerwieniałe policzki uniosły się w górę, a oczy zaszły mgłą, gdy powiedział: „Oj Magdo, wiesz jak ja cię lubię”. A jaka była reakcja interlokutorki? – „Oj puszku, puszku, zaraz ci ciocia Madzia ściągnie okruszek”, co mówiąc, delikatnie wytarmosiła go za policzki i ściągnęła z twarzy paproszek. Wyraz twarzy Pluty był bezcenny.

Po wejściu na górę maszerowaliśmy najpierw na zachód, a potem na północny zachód. Po drodze dostaliśmy do rozpoznania górę widoczną na zachodzie – była to położona w Beskidzie Sądeckim Jaworzyna Krynicka.

Na polanie przed szczycikiem 610 zrobiliśmy przerwę opodal dwukondygnacyjnej ambony, na którą oczywiście się wdrapaliśmy, co zza ogrodzenia sfotografowała sarenka – Michał Pluta.

Dalej prowadził nas Damian. Stanęliśmy na bezleśnym wzniesieniu nad Śnietnicą i tu, ogrzewani promieniami lutowego słońca, zrobiliśmy panoramkę gór Hańczowskich. O 13:30 nad masywem Stawiszcza pokazał się księżyc zapowiadający zbliżający się zmierzch. Przyjemnie było obserwować niebieskie niebo, po którym sunęły armady bielutkich obłoków naganiane przez południowy wiatr. Dostrzegając z daleka Flaszę nad jeziorem Klimkowskim, wspominałem mój wrześniowy wypad w rejon Uścia Gorlickiego.

Jako że każda panorama kiedyś się kończy, Damian zebrał nas do kupy i sprowadził w dół. Tu kawałek szliśmy gruntówką, po której płynął strumyk. Prowadzący przytomnie ewakuował nas na pobocze, aby po chwili przejść po mostach Czyrniankę i Białą. Przekroczywszy tę ostatnią, Damian zrobił postój, aby dać sobie czas na rekonesans. W jego trakcie jedną głównych atrakcji stała się olbrzymia dżdżownica, którą Marek proponował dorzucić do paczki Haribo. Damian powrócił po kwadransie i poprowadził nas jakieś 100 m na północ wzdłuż Białej. Tu, nad samą wodą, w bezpośrednim otoczeniu lasu łęgowego, stanęliśmy na obiad, który była kiełbasa z Sokołowa.

Dostrzegając przewijającego się obok Magdy Michała W., wiedziałem, że zaraz usłyszymy coś ciekawego i nie pomyliłem się. Michał W. zaprezentował wiedzę wyniesioną po lekturze książki „Savoir vivre w SKG”: „Z komplementami do dziewczyn trzeba ostrożnie, nie mówcie jesteś wielka”. Magda zmartwiła się, że gdy wyjedzie to nie będziemy mieli z kogo się nabijać. Strzelec pocieszył nas, mówiąc: „jak to z kogo, z Pluty bo to niewyczerpany temat”. W trakcie spożywania żurku z kiełbasą podjechał do nas radiowóz. Policjanci okazali się mało czepliwi i przyjęli wyjaśnienia Strzelca. W ten sposób posiłek nad Białą jednak nie okazał się najdroższy w historii SKG.

Już dobrze po zmroku, bo o 17:30, ruszyliśmy w górę na Czereszenne. Podczas pierwszej przerwy termicznej Pawłowi N., pod wrażeniem striptizu Asi, aż zaparowały okulary. Trudno było mu rozgryźć, czy w tej sytuacji należałoby wystawić paragon. Po pięciu godzinach, zostawiając za sobą Czertyżne, Żdziar i zdradliwą Siwejkę, zeszliśmy na przełęcz Lipkę, gdzie zjedliśmy obiadokolację i rozbiliśmy namioty.

11 lutego

Rano przy ognisku dołączyła do nas Ola Klimek. Byłem kontent, bo już kolejny raz udało mi się wysuszyć skarpety i wkładki do butów. Udało mi się też nakryć Puszka na gorącym uczynku. Masując przez czapkę głowę Magdy, nachylił się nieco, pociągnął z lekka nosem i stwierdził, że czuje olej rzepakowy.

Po omówieniu pożegnaliśmy Grześka B., wreszcie opuściło mnie poczucie rozdwojenia jaźni.

Zarządzono wymarsz i skierowaliśmy się na południe, ku Wnykom, gdzie dostałem moje pierwsze od przeszło dwóch lat prowadzenie. Wypadło mi poprowadzić grupę na Stożek, Białą Skałę, Ostry Wierch i przełęcz Huciańską.

Na Wnykach zakręciłem się z wrażenia, ale prawie natychmiast znalazłem właściwą drogę i podążyłem na Stożek. W jego rejonie znaleźliśmy okop z I wojny światowej, o którym powiedziałem parę słów i ruszyłem ku przełęczy Perehyba, gdzie zarządziłem przerwę przed czekającym nas stromym podejściem pod Białą Górę. Tutaj oraz na Ostrym Wierchu było nieco więcej śniegu, ale nadal obchodziliśmy się bez torowania. Ostatnią planową przerwę zarządziłem kawałek za Ostrym Wierchem, na granicy ze Słowacją. Dalej nastąpiło szukanie grzbietu, wiodącego do przełęczy. Z początku nie mogłem go odnaleźć, więc ruszyłem na rekonesans, co dało grupie czas na rozegranie konkursu w rzucaniu śnieżkami do celu. Po ogarnięciu sytuacji zaczęliśmy złazić grzbietem. Na tyłach grupy zawrzała bitwa na śnieżki. Konfederaci robili wszystko, by dopiec przeciwnikom i z oporami schodzili w dół, wiedząc, że czekają tam Rosjanie.

Mimo, że przestrzeliłem przełęcz Huciańską o jakieś 100 metrów, to po zejściu do drogi jej zlokalizowanie nie sprawiło mi kłopotu. Tuż obok, w pobliskim lesie odbyły się manewry ogniowe, obiad i pożegnanie ze Strzelcem i Pauliną Kocot. W tym układzie zostałem ostatnim waletem.

Zdani na łaskę Pluty, mieliśmy przemaszerować 15 kilometrów asfaltem przez Ropki, Skwirtne, Hańczową i Regetów Wyżny. Na trasie z Ropek do Hańczowej widzieliśmy błyskającą czerwonym światłem wieżę. Przypominała mi nieco legowisko Saurona opisane przez Tolkiena. W Hańczowej zatrzymaliśmy się na zakupy. Schowaliśmy się do osłoniętej wieżą bramy w ogrodzeniu cerkwi. Minęło sporo czasu zanim w lekkim deszczu ekipa sklepowa ruszała do boju. Sporo czasu zajął referat i przepakowanie jedzenia.

Była też chwila na powiedzenie kilku słów o cerkiewce. Muszę przyznać, że świeżo wyremontowana świątynia wyglądała bardzo ładnie. Moją uwagę zwróciły: malowany zegar na wieży, tablica upamiętniająca 50 rocznicę akcji „Wisła” i monument ufundowany z okazji milenium chrztu Rusi. W międzyczasie Michał P. i Tomek K. musieli pobiec z odsieczą Kindze Dopierale, która, wędrując po wsi z Pawłem, fiknęła na schodach. Na szczęście upadek okazał się niegroźny i skończyło się na siniaku.

W końcu ruszyliśmy dalej. Po drodze ekipa dodawała sobie ducha, śpiewając spontanicznie układane kawałki, stylizowane na wojskowe piosenki. W ciemnościach mijaliśmy liczne krzyże i kapliczki, aż koło północy wylądowaliśmy pod cerkwią w Skwirtynym. Tu znowu zrobiliśmy przerwę na przegryzkę i referat o świątyni. Ze Skwirtnego doczłapaliśmy do bazy namiotowej SKPB Warszawa w Regietowie Wyżnym, gdzie przy przygotowaniu posiłku zastał nas nasz nowy instruktor Paweł Marciniak i jego trzy prawe ręce – Grażyna Chelbicka, Gosia Staroń i Maciek Szuba – mój druh z XXXI KPG.

Przyznam szczerze, że aż mi się łezka w oku zakręciła, jak sobie przypomniałem stare czasy i ujrzałem Maćka w akcji na praktyce przewodnickiej.

Nie pamiętam dokładnie, kiedy poszliśmy spać, ale na pewno było to po 4:00.

12 lutego

Rano miałem okazję rozejrzeć się nieco po bazie i w tym miejscu napiszę o niej kilka słów.

Leży nad brzegiem potoku Regatówka, u podnóża Rotundy, na skraju lasu. Można się tu dostać brodem, przez kładkę lub most. Centralnym punktem jest wiata oraz, usytuowane obok, miejsce na ognisko. Otaczają je pale z gwoździami do wieszania rzeczy, zwieńczone maleńkimi daszkami. Obok wiaty ustawiono drogowskaz. Na jej tyłach, już w lesie, za strumykiem, ułożona z kamieni ścieżka wiedzie do wychodków. Parę metrów w lewo od miejsca na ognisko, znajduje się źródełko wody. Po drugiej stronie rzeczki, naprzeciw wiaty, stoi pokaźny drewniany dom osadzony na podmurówce z kamieni. I to tyle – w sam raz dla wędrowca z plecakiem.

A co działo się dalej z naszą bandą? No cóż, poranek był bardzo przyjemny, bo dostaliśmy od geodetów kręcących się w pobliżu skrzynkę suchego drwa. Kolejną miłą niespodzianką były ciasta, które otrzymaliśmy w trakcie oficjalnej „intronizacji” drugiej zmiany kadry. Dostaliśmy po dwa kawałki ciasta, każde innego rodzaju. Po śniadaniu mieliśmy czas na ogarnięcie się. Jako że byłem już spakowany i miałem zwinięty namiot, postanowiłem zaryzykować kąpiel w Regetówce. I rzeczywiście, od pasa w górę udało mi się umyć.

Po doprowadzeniu grupy do gotowości bojowej przez prowadzącego, nowy szef szefów – Paweł M. wygłosił kilka cennych uwag:

·    „Jeżeli żaden biskup czy generał wam nie zabroni, to warto dać grupie trochę rozpusty, ale trzeba być czujnym, bo to dzicy ludzie wychodzący z lasu”.

·    „Warzywa to ważna rzecz, ale nie będziemy po górach nosić dwóch kontenerów marchewek.”

·   „Zauważyłem, że jesteście grupą mocno debatującą, są kuluary, stronnictwa i intrygi. Bruksela byłaby dumna z takiego społeczeństwa obywatelskiego, ale nie jest to dobra sytuacja w górach”.

Zszokowany przybyciem kilku nowych osób Staszek zapytał: „Czy można je wykorzystywać?”. Paweł M. wybrnął z tego krótkim stwierdzeniem: „To już co kto lubi”. Na koniec Maciek przypomniał tym, którzy jeszcze tego nie załapali, że instruktor składa się z oczu, gęby i notesu.

Tuż przed atakiem szczytowym z żalem żegnaliśmy Michała P., który, zdawszy Pawłowi M. sprawozdanie z czterech ostatnich dni, mógł spokojnie wrócić do domu. Podejście na Rotundę pokonaliśmy, krocząc czerwonym szlakiem we mgle, atakowani przez wszędobylski, ciężki i lepki śnieg. Na górze, przy cmentarzu wojskowym nr 51, spotkaliśmy oczekującego na nas od dwóch godzin Michała S., który powrócił z Warszawy. Po przerwie na kabanosy i referat, ruszyliśmy z Olą K. ku zabagnionej przełęczy u źródła rzeczki Sidławy. Następnie zaczęliśmy podchodzić pod Dział. Tuż pod jego szczytem otrzymałem prowadzenie. Wysłuchawszy instrukcji od szefa szefów, poświęciłem kilka chwil na zorientowanie się w sytuacji i zebrawszy grupę, zacząłem schodzić ku rzeczce Sidławie. Było już zupełnie ciemno. Orientację utrudniała gęsta mgła i charakter zbocza Działu. Gdy trafiłem do celu, zarządziłem postój, aby odnaleźć dogodne przejście przez rzeczkę i wykryć interesujący mnie grzbiet. Zajęło to około pół godziny, m. in. dlatego, że poświęciłem nieco czasu na wybudowanie prowizorycznej przeprawy z kamieni i drewna. Jakoś udało się nam przedostać na drugi brzeg, skąd zaatakowałem zbocze grzbietu dolegającego do Dzielca od południa. Tu zatrzymałem ekipę na jednym z pipantów w celu posilenia się. Po moim prowadzeniu zajęła się nami Kinga. Skrapiani drobnym deszczykiem, który następnie przeszedł w śnieg, manewrowaliśmy między ogrodzeniami. Na grzbiecie Dzielca prowadzenie przejęła Ola Kołodziejczyk. Zaczęliśmy zdążać na południowy wschód ku granicy państwowej. Podczas postoju, przy podziale kabanosów, ciachnęła się moim nożem. Doktor Grześ natychmiast pośpieszył z odsieczą. Rana okazała się niegroźna i skończyło się na jej odkażeniu wodą utlenioną w żelu i zalepieniu plastrem.

Niedługo potem dobiliśmy do granicy Beskidu. Tu, na życzenie instruktora, Ola poszła na patrol po słowackiej stronie, w którym miałem przyjemność uczestniczyć. Rozpoznanie wypadło pomyślnie i tam też zjedliśmy obiadokolację i założyliśmy obóz – opodal źródeł Riečki. Paweł zrobił omówienie, chyba najbardziej ekspresyjne jakie w życiu słyszałem. Jego ocena sytuacji była niestety do bólu trafna. Po tym, jak wyłożył kawę na ławę, mieliśmy jeszcze trochę czasu na ogrzanie się i podsuszenie rzeczy.

13 lutego

Wstaliśmy o siódmej. Z „wyra” wyszedłem wesół, bo na w ten dzień przypadały moje 26. urodziny i imieniny. Historia zatoczyła idealne koło – znów obchodziłem je na zimówce prowadzonej przez Pawła w Beskidzie Niskim.

Po śniadaniu przeżyliśmy chwilę grozy, gdyż nie można było znaleźć ostatniej paczki z 200 torebkami herbaty. W tej sytuacji do wrzątku dorzuciliśmy daktyle i susz owocowy, co dało naprawdę niezły wynik. Żeby było zabawnie, zaraz potem odnalazła się herbata. Po referacie i mojej imprezie okolicznościowej, około 13:00 stanęliśmy znów na granicy i prowadzeni przez Magdę granicznym grzbietem, doszliśmy na cmentarz z I wojny światowej, położonego nad przełęczą Beskid. Po referacie Oli i zwiedzeniu wszystkich zakątków cmentarza, z wieżą włącznie, odbyło się tarło, w czasie którego Michał W. upomniał sąsiada: „gdzie ta ręka!”. W trakcie zejścia do Koniecznej puściły mi hamulce i  dokonałem dupo i łopatozjazdu. Nieco niżej sensację na skalę wyjazdu wzbudziła wanna leżąca na środku pola. Zrobiliśmy sobie z nią sesje zdjęciową. Męska cześć ekipy do drugiego ujęcia rozebrała się do pasa i z gołymi klatami pozowała do „męskiego zdjęcia”. Zainteresowanie pań było wyraźnie widoczne. Domagaliśmy się także gołych klat w ich wykonaniu, ale bezskutecznie. Nie pomogło nawet zakamuflowanie tego postulatu, jako mój prezent urodzinowy. Po tej rozpuście Michał W. stwierdził: „Urodziny u Grzesia (Grzesiek Kaczmarek kronikaż wyjazdu) to ostra impreza, kończysz z grupą obcych osób w wannie, pośrodku gór”.

Dotarliśmy do Koniecznej. stanęliśmy pod cerkwią, gdzie przywitał nas pies sołtysa – Baniak. Załatwiliśmy klucze do cerkwi, zdjęliśmy utytłane buciory i weszliśmy do świątyni – ikonostas jest niekompletny, trwał remont. Po referacie Asi o ikonach, na którym Tomek K. padł jak kłoda na cieplutkim dywaniku, instruktor powiedział kilka słów o wnętrzu cerkwi. W czasie naszej nieobecności Baniak porwał kiełbasę przeznaczoną na obiad i natychmiast ją pochłonął.

Podeszliśmy pod dom sołtysa. Tu zaczekaliśmy na zagotowanie garów z wrzątkiem. Zamarzlibyśmy na wietrze, sytuację opanowało jednak tarło oraz kot-grzałka. Wreszcie, po godzinie, ruszyliśmy na północny wschód ku pipantowi opodal Łysej Góry. Tuż pod nim przygotowaliśmy obiad. Omówienie, referaty i konsumpcja trwały aż do 22.30. Szef szefów podpytywał nas: „Jakie są wasze plany na najbliższą przyszłość?”. Paweł N. bez ogródek wyjaśnił, że „chcemy poprosić Łemków o azyl polityczny”.

Przy ognisku Ola wspominała spacerek po Koniecznej: „Jak chodziliśmy po tych domach, to czułam się, jak złomiarz”. Ktoś z boku dodał: „W tej wsi to nas nieźle załatwili, pies przedstawiciela władzy zakosił nam kiełbasę, a Pawła ze skarbówki uziemił kot”. Długi postój pozwolił nam się posuszyć i wypocząć, ale w końcu trzeba było wstać i gonić dalej ku nieistniejącej wsi Lipna. Noc była zimna i wilgotna, a sprawę pogarszał nieprzyjemny chłodny wiaterek. Korzystaliśmy więc z opcji „dogrzewaj się narodzie” – panowie prosili panie lub na odwrót. Zaczął padać śnieg, który prószył aż do rana.

W końcu wleźliśmy na szczyt Czarne, gdzie położyliśmy się spać w namiotach, a co odważniejsi w pobliskiej wiacie. Nim to nastąpiło, odbyłem jeszcze z Michałem W. i Pawłem N. wyprawę po wodę. Napełniliśmy wszystkie butelki i termosy, żeby rano mieć lepszy start.

14 lutego

Rano, po śniadaniu, opuściła nas Magda. Prowadzeni kolejno przez Marka, Pawła N. i Staśka, po przygodach z jarem, w okolicy wsi Czarne i grzbietem dolegającym do Ochabisk, stanęliśmy nad rzeczką Mareszką. Najbardziej wygłodniali kursanci przeszli ją w bród, by potem zawrócić przez wodę do mostku wskazanego przez Staszka, jako miejsca przeprawy do Wołowca. Zastanawiałem się, czy trafimy do Andrzeja Stasiuka, ale wylądowaliśmy w gospodarstwie agroturystycznym, którego właściciele pozwolili nam ugotować i spożyć obiad. Aż nie chciało się wychodzić z cieplutkiego pomieszczenia, wkładać mokrych skarpet i butów.

Plecaki, zostawione na zewnątrz, zamarzły na kość, ewidentnie czuło się, że w tej dolinie jest niższa temperatura. Oceniam, że mogło być około -8 stopni. Była to najmroźniejsza noc tego wyjazdu.

Nie udało się nam trafić do cerkwi, więc nowo „koronowany” Damian powiódł nas na zachód ku Maguryczowi Dużemu. Dalej, ku Dziamerze, poprowadził nas Tomek Kłoda. Na postojach za Wołowcem wszyscy zasypiali i, gdyby nie czujny zamek – Paweł N., to zostawilibyśmy na jednym z nich Asię. Czułem, że zamulam coraz bardziej, ledwo kojarzyłem, co się ze mną dzieje i gdzie zmierzamy. Notowałem coraz mniej. Skupiłem się na przetrwaniu, które ułatwiło mi dogrzewanie się na postojach.

15 lutego

Pod koniec trasy na Dziamerę moje zmęczenie zaczęło powoli zbliżać się do rekordu z wiosennego 2012 w Bieszczadach. Na ostatnich nogach doszliśmy do pipanta 747, położonego nieco za Dziamerą, gdzie stanieliśmy około 5:30. Tam, tuż przed brzaskiem, otrzymałem zadanie zorganizowania obiadu. Wiedziałem, że dowodzę „zrytą grupą”, więc starałem się sprawnie wykonać powierzone mi zadanie. Za mostek kapitański obrałem pień ściętej sosny, z którego wymachiwałem kijkiem, dyrygując ludźmi. Miejsce było nie najgorsze. Drewno mieliśmy pod nosem, do wody też nie było jakoś specjalnie daleko. Po około dwóch godzinach raczyliśmy się tortellini z dodatkami, po czym, na zlecenie Pawła M., grupa opracowała plan ewakuacji do Gorlic. Ostatecznie, w bólach urodziła się koncepcja załatwienia busa z Pętnej do Gorlic. Pozostało więc, jak to określił Paweł N., „wyznaczyć azymut, majty na dupę i w drogę”. Nieco pobłądziliśmy i u celu znaleźliśmy się z godzinnym opóźnieniem, ale bus złapaliśmy i po krótkiej jeździe dotarliśmy na peryferia Gorlic, gdzie zakwaterowaliśmy się w dwóch domkach gospodarstwa agroturystycznego „Sokół”. Roztasowaliśmy się po pokojach, zjedliśmy podany nam pod nos smaczny obiad i umyliśmy się. Na zakończenie wysłuchaliśmy omówienia i poszliśmy spać.

16 lutego

Rano, po śniadaniu, Paweł N., po przygodzie z kompasem, doprowadził nas do stacji paliw Grosa, skąd odjeżdżał Miś do Warszawy. Na trasie z Gorlic do stolicy był czas na opowiedzenie kilku referatów, oglądanie zdjęć (zauważyłem, że nasze panie były pochłonięte studiowaniem „męskiego zdjęcia” przy wannie), pogawędkę i sen. Zimówkę zakończyliśmy w Warszawie na Dworcu Zachodnim, tuż przed 16:00, gdzie powitała nas Magda.