czyli wspomnienia z przejścia zimowego w Bieszczadach 2004
Hu! hu! ha! Hu! hu! ha!
Nasza zima zła!
My raczej tego wierszyka Konopnickiej nie powtórzymy, bo dla nas zima okazała się niezwykle łaskawa. Temperatury nam sprzyjały, mróz trzymał się z dala, a jedyne, co naprawdę nam dokuczało, to wszechobecna wilgoć i jezioro w butach. Ci, co nie lubią wody, na pewno nie bawili się dobrze, bo pływało dosłownie wszystko. Pływał też nasz namiot, który pewnej nocy nie został domknięty. Inni też walczyli z tym żywiołem. Mokry był śnieg, mokry deszcz, mokre kurtki, spodnie, buty. Ale humory nam dopisywały - w końcu kompania była w dechę!
Pierwszy czerwca w lutym
W sobotę mieliśmy same męskie prowadzenia. Za to niedziela była dniem kobiet. I od razu zrobiło się ciekawiej.
Wszystkie drogi prowadzą na Buczki
Jeszcze tego samego dnia, choć już dużo później, o mały włos nie doszło w naszych szeregach do buntu. Najpierw odwlekany był obiad, a potem nocleg. Dziewczyny są jednak twarde i wyraźnie nie potrzebują ani dużo jeść, ani wiele spać. Za to zdecydowanie lubią chodzić i dlatego obóz został rozbity dopiero, gdy grupa była bliska rewolty i wycieńczenia i nie chciała się ruszyć z miejsca po krótkim postoju.
Po buczkowym dniu zmienił się system wybierania prowadzących. Skończono z podziałem na dni męskie i kobiece (co było zresztą zrozumiałe, bo chłopaków było znacznie więcej niż przedstawicielek płci pięknej) i powrócił tradycyjny system rotacyjny, czyli nerwowe: kto teraz? kto teraz?
Wielki Brat czuwa
Zwykle narzekamy na działanie organów państwowych: że to niby nieskuteczne, powolne, rozlazłe, itd. Ale trzeba przyznać, że polska Straż Graniczna działa bez zarzutu i doskonale orientuje się (czasem nawet lepiej od nas), gdzie też obecnie znajduje się ta grupa świrów, która z wiadrami biega nocą po lasach i od której co jakiś czas odłączają się kolejne osoby, aby przedostać się przez granicę polsko-ukraińską (bo to nam nieraz sugerowali). Także sława nasza wyprzedzała nas samych, a okoliczna ludność przekazywała sobie nawzajem informacje. Ciężko więc było zachować anonimowość.Podczas pierwszego spotkania ze strażnikami Grzesiek był przekonany, że ma do czynienia z jakimiś kursantami w moro, którym zebrało się na żarty. Pozwolił sobie nawet na delikatne: "spadaj". Usłyszał w odpowiedzi: "Stój, pip, bo strzelam". Na szczęście nikt nie musiał stosować tak drastycznych środków. Sami się zatrzymaliśmy. A Marta, jako nasz instruktor, wyratowała nas z opresji swoim urokiem osobistym i odpowiednimi dokumentami.
Swoją drogą, panowie na pewno się dziwili drepcząc tego dnia po naszych śladach, czemu to tak kluczymy. Ale niech to na zawsze zostanie dla nich zagadką.
Nie ma to jak kisiel z bitą śmietaną!
Podczas tego wyjazdu jedno stało się jasne: gdy po drodze pojawi się sklep, prowadzący już wie, że wkrótce będzie musiał wyciągać na siłę osobników zbyt rozsmakowanych w sklepowym cieple albo w przysklepowych atrakcjach (na przykład struś w Pszczelinach).
Oczywiście, kiedy nie ma w pobliżu żadnych sklepów, co w górach zdarza się dość często, trzeba ogrzać się w inny sposób. Jaki? Rozpalić ognisko. Jak już wspominałam, na zimówce było nas sporo i nie wszyscy mieściliśmy się w kółeczku przy wspólnym ognisku, dlatego nasi wspaniali instruktorzy wymyślili, że ogrzejemy się każdy przy własnym i zarządzili manewry ogniowe. Musiało to wyglądać fantastycznie, kiedy dziesięciu rozgorączkowanych osobników kursowało nerwowo na trasie: las - polana z naręczem drewna, a pozostałych dziesięciu w snopach dymu usiłowało utrzymać ogień i zagotować na nim menażkę wody. Osoby postronne mogłyby posądzić nas o chęć podpalenia lasu. Ale na koniec, dzięki instruktorom czekała na nas niespodzianka: kisiel z owocami i bitą śmietaną. Ach, to była wyżerka! Mniam! Tak to doświadczeni przewodnicy podnoszą morale grupy ;-).
I tu nasunęła się nam pewna myśl, może nie złota ani też niezbyt odkrywcza: przewaga zimy nad innymi porami roku? Można przynajmniej porządnie wymyć menażki śniegiem i nie trzeba zajadać później mielonki z kisielem.
Kryzys
Wielka podpucha
Po tej kryzysowej nocy, (dla wielu z nas przedostatniej) przyszło nam pożegnać się z Martą, a przywitać z Andrzejem, który przybył do nas nie tylko świeży i wypoczęty, ale przede wszystkim suchy. Wzbudziło to ogólną zazdrość i obudziło w nas niezwykłą wręcz kreatywność: jak zafundować mu kałużę w butach (tak, tak, Andrzeju, teraz nam głupio, że mieliśmy takie myśli, ale wiesz chyba, co zazdrość może zrobić z człowiekiem ;-)).
Zaplanowana na ten dzień trasa nie wydawała się szczególnie skomplikowana. Dlatego pewnie Andrzej z Markiem zdecydowali się nam ją urozmaicić. Gdy dotarliśmy na pewien skromny pipancik, pojawiła się wersja, że jesteśmy już na 881. Wersja tyleż śmiała, co niepożądana. Najgorsze jest to, że została potwierdzona jako ta właściwa przez dwóch wcześniej wspomnianych prowokatorów. No i zaczęło się. Biedny Sowa, który wiedział doskonale, gdzie się znajduje, został sprowadzony na manowce. Zmieniono prowadzącego, a reszcie kazano uwierzyć, że znajduje się w miejscu, w którym jej być nie powinno. Najgorsze jest to, że prawie wszyscy dali się nabrać. Ale trudno się dziwić, kiedy dwóch doświadczonych w topografii i prowokacjach przewodników (na dodatek emanujących kompetencją oraz pewnością siebie i tego, co mówią) z kamienną twarzą oznajmia grupie taką nowinę i spokojnie idzie za przewodnikiem w kierunku, w którym iść on nie powinien. W efekcie dotarliśmy prawie do punktu wyjścia, przy czym zdezorientowana grupa do końca nie mogła uwierzyć w to, co się stało. Od tej pory wszyscy byli ostrożniejsi.
Siedmiu wytrwałych
(nie licząc instruktorów)
I tak to przyszło nam pożegnać w czwartek znakomitą część naszej kompanii. Zostało nas tylko siedmioro. Wtedy zaczęła się prawdziwa zimówka ;-).
Prowadzenie na szczyt 1313 przejął Sosna, po drodze organizując panoramkę na dwie strony świata. Niestety pogoda szybko się zepsuła. Zaczęło niesamowicie wiać, lać i nadeszła mgła. A tu po dwóch przedwczesnych alarmach, że to już niby jesteśmy na właściwym szczycie, 1313 było ciągle przed nami. Ale w końcu tam dotarliśmy, cali przemoczeni i targani wiatrem.
Mleko i reszta nabiału
Mimo szeroko zakrojonej akcji Pij mleko, będziesz wielki!, hasło nie wszystkich przekonuje. A już na pewno nie górskich turystów, którzy muszą odnaleźć drogę w otaczającym ich wszechobecnym mleku. W takich warunkach Damian dostał prowadzenie. Należało zejść niebieskim szlakiem do Wołosatego. Trochę pokrążyliśmy, ale Damian z zimną krwią wyprowadził nas w końcu na prostą.
Zimówka została rozwiązana. Kursanci wyglądali jak nie kursanci: tacy czyści i pachnący, trudno się było poznać nawzajem, tak odmienieni wychodziliśmy z łazienki. I tak sobie siedzieliśmy przy stole tego ostatniego wieczora, słuchaliśmy anegdot Andrzeja albo po prostu milczeliśmy żałując, że to już naprawdę koniec.
Skansen w Sanoku
Kurna chata czy płkurna ?
Jedna z chat w sanockim skansenie ...
I jeszcze tamtejszy kościół
Kirkut w Lesku
Cerkiew w Równi (pierwsza połowa XVIII wieku)
Karawana zimowa w całej okazałości
Eh, kolejny ciężki poranek po drugiej nocy w namiocie
Czyżby przetarcie przedmałżeńskie na zimówce
Na zimówkę waleci też jeżdżą
Schronienie przed mżawką w Bystrem (k. Michniowca)
Cerkiew w Bystrem (k. Michniowca) z 1902 roku
Przerwa z serii "Panoramka"
Instruktorska niespodzianka: kisiel z owocami i bitą śmietaną
Chwila załamania po manewrach? A może tylko kisiel się skończył?
Czy dostrzegacie te połoniny za chmurami ? Tak, te po lewej stronie.
Już pod wodzą nowego instruktora Andrzeja. Stary miał już dość ?
Chata w Dydiowej: to już dla części ostatni dzieś na zimówce
Odpoczynek po, jak nam się wydawało, najcięższym dniu zimówki
Postój w trakcie podejścia na Obnogę (1214 m)
I jeszcze tylko parę metrów do szczytu
Kursanci w trakcie rozpoznawania zdobytych wcześniej szczytów
Przygotowani do wejścia na teren BPN, w silny wiatr i gestą mgłę
Zosia płacze, Marek płacze! Po prostu to już koniec zimówki:-(