Jesień w Besidzie Wyspowym Niewielka hala dworcowa wypełniona ludźmi. Pod ścianą duża grupa młodych, żądnych wrażeń osób, każdy z plecakiem dość pokaźnych rozmiarów. Przed drzwiami inna ekipa, rzekomo SKPB, nic więcej jednak o tym niewiadomo.

 

Czas: piątek 8 listopada 2003, godzina 21.00
Miejsce akcji: hala Dworca Zachodniego, Warszawa.
Osoby dramatu: kursanci i kursantki z grupy Damiana oraz on sam we własnej osobie, wspomagany przez pomocników: Kasię i Marka.

 

Niepewnie wchodzę na halę dworca. Wypatruję znajomych twarzy - o ile można tak powiedzieć, bo z wykładów nie pamiętam chyba nikogo. W końcu zauważam Starszyznę, czyli instruktorów, otoczonych ze wszystkich stron przez młodą gawiedź. Zapoznaję się z kilkoma osobami, dyskutujemy, co wzięliśmy, a czego zapomnieliśmy i snujemy domysły o tym, jak będą wyglądały kolejne cztery dni. Czas pokazał, że powinniśmy się raczej zastanawiać nad nocami, niż dniami. Jednak w tamtym momencie nie miałam - jak chyba większość kursantów - pojęcia o tym, co nas czeka. Ale jedno muszę przyznać: Damian słowa dotrzymał i każdej nocy, a dokładnie mówiąc doby, mieliśmy zapewnione obiecane cztery godziny snu.

Walka o siedzące miejscówki zakończyła się pomyślnie. Trzeba dodać, że to duży sukces: jest początek tzw. długiego weekendu, kiedy to następuje masowa migracja ludu pracującego i studiującego w stolicy do miejsc cichych i odległych w celu szeroko rozumianego wypoczynku. Nie jestem pewna czy celem naszego wyjazdu jest tak do końca turystyka i rekreacja (szczególnie ta rekreacja...), ale my także uciekamy z miasta.

 

Po serii przesiadek wysiadamy na stacji Besko. Pokonujemy krótki odcinek polnej drogi i wychodzimy na asfalt. Idziemy, idziemy i idziemy... Myślę sobie: co ja tutaj robię??? Nie dość, że jest nas dziki tłum (dla mnie optymalny skład na łażenie po górach to 2-3 osoby) to jeszcze idziemy asfaltem! Czuję się jak na rajdzie szkolnym!

W Głębokim zatrzymujemy się przy kościele. Następuje podział na dwie grupy, ja ląduję u Marka wspomaganego przez Kasię. I tu dowiaduję się, że kursówka zaczyna się tak naprawdę dopiero teraz. Myślę sobie: OK, jest szansa, że się rozkręci. Zostajemy zaznajomieni z zasadami i zwyczajami panującymi na kursówce. Dowiadujemy się, że w SKG jawnym skrytożercom wszyscy mówią stanowcze „nie" i że z wygranej w „złośliwego marynarza" nie ma co się cieszyć. Ola z niemałym trudem wpycha w siebie pół czekolady tym bardziej, że wszyscy skonsumowaliśmy już po kilka kawałków. Uparcie chce wszystkich częstować i dopiero gromki nakaz Marka, że wygrany musi zjeść wszystko sam przywołuje ją do porządku.

Po teoretycznym wprowadzeniu do sposobów posługiwania się kompasem wyruszamy. Pierwszy cel to pipant w kierunku północno-wschodnim, 422,6 m. Tam prowadzi nas Mikołaj. Przecinamy zygzakiem pola uprawne i wchodzimy na szczyt, tak w zasadzie powinnam powiedzieć wzgórze. Myślę sobie: z tym orientowaniem się w terenie nie jest tak źle, powinnam dać radę...

WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ... NIE TAM GDZIE BYŚ CHCIAŁ SIĘ ZNALEŹĆ

Prowadzenie przejmuje Dominik. Chwilę potem nasze grono uszczupla się o jednego kursanta, który przegrywa z kontuzjowaną kostką. Reszta wędruje dalej. Gdy dochodzimy do lasu pada magiczne pytanie, na dźwięk którego wszyscy niedługo będziemy dostawać dreszczy: no, to gdzie jesteśmy? Snujemy domysły i hipotezy, ale jeszcze nie jest trudno, dookoła wiele punktów orientacyjnych. Generalnie kierujemy się w stronę Królika Polskiego, po drodze zaliczając kilka pipantów. Wkrótce robi się ciemno i chłodno, a my po postoju termiczno-latarkowym ruszamy dalej. Dość szybko wchodzimy na pierwszy pipant. Ale - o zgrozo - chwilę potem zdobywamy kolejny „szczyt". Rozpoczynają się debaty: czy ten poprzedni to był naprawdę ten, o którym myśleliśmy, czy go nie było na mapie? Czy ten, na którym stoimy to właśnie ten, o którym myśleliśmy, czy może to już następny??? Część osób ostro dyskutuje i rozbiega się dookoła, żeby potwierdzić swoje przypuszczenia, reszcie wszystko jedno, czeka aż ktoś coś wymyśli. W końcu Dominik decyduje, że ten poprzedni pipant się nie liczy i ruszamy dalej. Idziemy drogą, więc wszyscy czują się pewnie, w końcu nie przedzieramy się przez krzaki tylko idziemy drogą, no a drogi mają to do siebie, że gdzieś prowadzą. Jak się okazało nie zawsze tam, gdzie byśmy chcieli się znaleźć... Po pewnym czasie, gdy zorientowaliśmy się, że coś jednak jest nie tak odbijamy w prawo i z powrotem wdrapujemy się na grzbiet. Tu kolejny postój na rozeznanie sytuacji. Padają hasła, że teraz jesteśmy na drugim pipancie. Ja jestem pewna tylko dwóch rzeczy: że jesteśmy w lesie i że umieram z głodu. Ku mojej ogromnej radości zapada decyzja o posiłku.

 

Część osób angażuje się w przygotowanie kanapkowej uczty, reszta rozpierzchła się po lesie i próbuje zorientować się gdzie jesteśmy. W pewnej chwili dostrzegamy ruszające się światełka... Okazuje się, że grupa Damiana również zapędziła się w te rejony. Starszyzna konsultuje się, co do dalszych planów, a my wymieniamy wrażenia. W końcu ruszamy dalej. Chwilę potem przecinamy szlak - nareszcie jakiś namacalny punkt orientacji - i zaczynamy wdrapywać się na kolejny grzbiet. Krzaki nie krzaki, rowy, zarośla - my dalej pniemy się do góry. Na niebie księżyc w całej swej okazałości, więc tak naprawdę nie trzeba używać latarek. Do tego bardzo gęsta mgła i las wygląda strasznie tajemniczo - tylko czekam, aż zza jakiegoś drzewa wyłonią się słudzy Mordoru ;)
Zaliczamy Dział i kierujemy się w stronę wsi. Niespodziewanie pojawia się droga. Kolejna burza mózgów: gdzie jesteśmy i co dalej? Znów okazuje się, że pochopnie stwierdziliśmy, że zdobyliśmy Dział... Kolejna zmiana na prowadzeniu. Robi się późno, niektóre osoby są wyraźnie niedysponowane... Ale idziemy dalej. Co chwilę Marek organizuje mały quiz, w którym główne pytanie to: Gdzie jesteśmy? Najczęstszy komentarz do naszych niezwykle rzeczowych i konkretnych odpowiedzi to: „...hmm". Przy odrobinie szczęścia można usłyszeć: „... hmm... tak sądzisz?". Schodzimy do wsi Deszno. Asfalt... uff.. Przynajmniej teraz nie ma żadnych wątpliwości, co do naszego położenia. Jest godzina 23. Bezlitośni instruktorzy pędzą nas dalej. Zmiana na prowadzeniu, mijamy wieś i zaczynamy wchodzić na kolejną górkę. Znów droga sprowadza nas na manowce, instruktorzy dość wyraźnie sugerują, że dobrze byłoby skręcić... Błoto chlupie pod nogami, a my idziemy i idziemy... Kolejny postój, kolejna czekolada. W końcu nie wierzę własnym uszom: zostawiamy plecaki i szukamy miejsca biwakowego! Teraz wszystko toczy się w zabójczym tempie: wyprawa po wodę, zbieranie drewna, rozstawianie namiotów. Zostaje mi przydzielone zarządzanie kuchnią. Nie mam zielonego pojęcia, co robić, bo nie znam tajników kuchni a'la wiadro no i jeszcze nie miałam okazji przygotowywać strawy dla ponad dwudziestu wygłodniałych dusz. Ciągnę Kasię za język i udaje mi się wydobyć kilka wskazówek, dzięki którym obiadokolacja powstaje stosunkowo szybko i jest zjadliwa.

BĘDĄC MŁODĄ KURSANTKĄ

„ Ś n i a d a n i e ! ! ! " Gromki okrzyk budzi mnie ze snu. Przecieram oczy. No tak - przecież jestem na kursówce. Chcąc nie chcąc trzeba wywlec swoje zwłoki z cieplutkiego śpiwora i „powędrować" dalej. Przed wymarszem omówienie wczorajszego dnia: Marek z Kasią nie zostawiają na nas suchej nitki. Potem następuje zamiana i dowodzenie nad naszą grupą przejmuje Damian. Wyruszamy pod przewodnictwem Sebastiana, wkrótce prowadzenie przechodzi w ręce Michała. Mimo wspomagania ze strony kolegów nie może zdecydować się czy już weszliśmy na Ambrowską, czy nie. W końcu odbijamy w prawo i schodzimy w las. Ponieważ Michał prowadzi trochę niepewnie Ola wyrywa się na ochotnika, twierdząc, że wie gdzie jesteśmy i w jakim kierunku udać się powinniśmy. Przez chwilę dalej przebijamy się w dół, pokonując krzaki i różnego rodzaju leśną roślinność. Ale gdy przecinamy drogę Ola nie potrafi oprzeć się pokusie i dalej prowadzi nas drogą. No i chwilę później z powrotem lądujemy na grzbiecie, nieopodal miejsca, gdzie zaczynaliśmy. Tu prowadzenie przejmuje Świder i bez żadnych problemów odnajduje właściwy grzbiet biegnący w dół. I w tym miejscu nadchodzi kolej na mnie. Cel: Kaniów Dział. Większość drogi prowadzi przez pola, które ja pokonuję zygzakiem, aby nie podeptać poletka miejscowych rolników. Jak się okazało jest to techniką błędną - polami uprawnymi nie należy się zbytnio przejmować, zawsze obowiązuje jedna zasada: chodzimy grzbietami. Na szczycie zapada decyzja o posiłku. Wkrótce, dziwnym zbiegiem okoliczności i sms-ów dołącza do nas druga grupa na czele z Markiem.

Po obiedzie ruszamy za Gosią. Prowadzi nas klucząc przez straszliwe leśne gąszcze. Ja do tego wdałam się w konwersację z innymi kursantami i na kolejną serię quizowych pytań nie bardzo potrafię udzielić odpowiedzi. Zresztą nie jestem jedyna. Trochę lepiej jest na Cergowej, którą zdobywamy z niemałym mozołem. Stromo, zimno, wieje, do tego „parę" kilo na plecach. W takich chwilach staram się nie myśleć o tym, co porabiają moi znajomi... Tym bardziej, że jest tak zimno, że na drzewach powstała kilkucentymetrowa szadź, a my stąpamy po „wiórkach kokosowych". Na szczycie co prawda potrafię udzielić odpowiedzi na magiczne pytanie, ale gdy przychodzi do szczegółów, którędy weszliśmy, jedyne, co mam do powiedzenia to, że będąc Młodą Kursantką wydaje mi się, że potencjalnie możliwe jest, iż...

W tym miejscu pragnę złożyć specjalne podziękowania Michałowi, dzięki któremu tamtej nocy zdobyliśmy Cergową nie tylko od strony wschodniej, ale również od zachodniej. W połowie zejścia, z sobie tylko wiadomych powodów, podjął „dość" kontrowersyjną decyzję, by wrócić na szczyt. Tylko cudem udało mu się uciszyć zarzewia buntu i wszyscy ruszyliśmy z powrotem do góry. Osoby, które ledwo pogodziły się z powtórnym zdobyciem szczytu, z niemałym niedowierzaniem przyjęły oznajmienie nowego prowadzącego, że on uważa, iż poprzednia droga była dobra i schodzimy tą samą trasą. Chwilę później okazało się, że to wcale nie był żart.

Dominik pewnie sprowadza nas z Cergowej do Nowej Wsi. Dochodzi północ. Co postój krąży czekolada, ale jeśli chodzi o mnie, to nie ma takiej rzeczy, która mogłaby mnie w tej chwili obudzić. Automatycznie stawiam kolejne kroki, a po głowie uparcie krąży mi jedna myśl: s p a ć !!! Podobno jesteśmy już niedaleko Pustelni Świętego Jana, czyli planowanego miejsca noclegowego, ale dla mnie nie ma takich pojęć jak blisko/daleko - chcę spać, tu i teraz, a nie za chwilę! Zdaje się, że mój spadek aktywności nie jest przypadkiem odosobnionym, bo mimo, iż nie doszliśmy do celu Dominik, korzystając z władzy prowadzącego zarządza nocleg. Niedługo potem ognisko płonie w lesie, a na polanie rzędem stoją namioty. Na kolację stawili się wszyscy, ale herbaty doczekali tylko najwytrwalsi. Ja jednak uważam, że herbata ma bądź co bądź wyjątkowy smak o 3 nad ranem...

UPAŁ ZELŻAŁ

Słoneczny poranek nie zapowiada drastycznego końca dnia. Po śniadaniu udajemy się do Pustelni Świętego Jana, która jak się okazało była zaledwie pół rzutu beretem od naszego miejsca noclegowego. Tam, po omówieniu poprzedniego dnia, rozstajemy się z osobami, które muszą wcześniej wracać do Warszawy i w uszczuplonym gronie pod przewodnictwem Iwony zdobywamy Garb. Na szczycie Starszyzna nie daje nam się cieszyć słońcem tylko zapędza do panoramki, bo bardzo dobrze widać okoliczne szczyty. Dalej wchodzimy na Kamionkę, a gdy schodzimy do doliny w pobliży Chyrowej słońce chyli się już ku zachodowi. Tu prowadzenie przejmuje znany z kontrowersyjnych decyzji Michał, który tym razem jednak daje się przekonać, by troszkę przesunąć miejsce ogniskowe, dzięki czemu udaje nam się uniknąć podmokłego obiadu.

Dalej podążamy kolejno za Sebastianem, Ewą i Agatą. Nie licząc gwiezdnej panoramki i wyrywanych przez niektóre niewiasty drzew z korzeniami, pokonujemy trasę bez większych atrakcji. Jest po północy i u niektórych da się zaobserwować spadek aktywności psychofizycznej. Inni po prostu usypiają na postojach. Mnie rozbudza prowadzenie Jacka, za którym przedzieramy się niemal na czworaka przez iglastą puszczę. Kilka zręcznych zmian kierunku i Jackowi udaje się zmylić wszystkich. Gdy wychodzimy na polanę nikt nie potrafi dokładnie określić, gdzie jesteśmy. Na pewno nie tam, gdzie planowaliśmy. Ponieważ dochodzi trzecia w nocy pada sugestia, że nie bardzo opłaca się kłaść spać... Głosujemy. Ja godzinę temu byłam w stanie usnąć na miejscu, ale teraz kryzys mam za sobą i jestem za tym, żeby iść dalej. Głosy są podzielone i Starszyzna decyduje, że jednak rozbijamy obóz. Upał zelżał. Rozpalenie ogniska nie jest wcale takie proste, a kolacjo-śniadanie zamarza zanim zostaje podane... Ja żeby nie podzielić losu kanapek robię przysiady i wbiegam na pobliski pagórek. O 5.45 wdziewam wszystkie ciuchy jakie ze sobą mam i wślizguję się do śpiwora.

WSZYSTKO DOBRE, CO SIĘ DOBRZE KOŃCZY

Wstajemy „dopiero" o 9. Dzień jest bardziej wycieczkowy, niż kursówkowy. Zwiedzamy cerkwie w Polanach i Krempnej, a że mamy mało czasu do autobusu, do Krempnej idziemy asfaltem. PKS-em udajemy się do Stróży, gdzie w ostatniej chwili rzutem na taśmę w wpadamy na peron i zajmujemy pociąg. Zorganizowana grupa kursantów składa podanie o wcześniejsze rozwiązanie kursówki, które ku wielkiej radości zostaje rozpatrzone pozytywnie. Tak więc podróż z Krakowa do Warszawy upływa w bardzo miłej atmosferze i następuje dalsze zacieśnianie znajomości wśród kursantów ;) Ranek nadchodzi niespodziewanie szybko. 6.15 Warszawa Centralna... Na peronie nie obywa się bez kilku łez, jednak nie za wielu, bo dziś środa, a więc za parę godzin spotykamy się na wykładzie, a potem w Hubertusie :) No i wkrótce następne kursówki, które jak się okazało nie ustępowały tej w Beskid Niski, a wręcz przeciwnie...