tyt.jpgczyli moja pierwsza kursówka

Długi listopadowy weekend nadchodził wielkimi krokami, a wraz z nim wyjazd na pierwszą kursówkę. Ciekawość, co mnie tam spotka mieszała się z niepewnością i odrobiną strachu - ale o tym, że chcę jechać wiedziałam na pewno.

 

 

Spotkaliśmy się na Dworcu Zachodnim, skąd po pierwszych powitaniach, sprawdzeniu listy i zakupieniu biletów udaliśmy się na peron. Tam nastąpiła chwila dezorientacji - czy podjeżdżający pociąg to na pewno ten, którym mamy jechać. Oprzytomnieliśmy jednak błyskawicznie, gdy otaczający nas tłum zaczął napierać na wąskie pociągowe wejścia i po chwili robiliśmy to samo. Rezultat okazał się całkiem niezły - mimo pozornego tłoku udało nam się zająć miejsca w przedziałach, lecz podróż i tak nie sprzyjała temu, co byłoby dla nas najrozsądniejsze, czyli spaniu. Rozemocjonowani rozprawialiśmy o tym, co nas czeka i zastanawialiśmy się jakie "atrakcje" zapewnią nam siedzący kilka przedziałów dalej instruktorzy.

 

Bezproblemowo, choć z przesiadkami dotarliśmy do Beska. Tam nareszcie w świetle dziennym mogliśmy przyjrzeć się naszemu szefostwu - Damianowi, Markowi i Kasi. Ostatnim kontaktem z cywilizacją była herbata, wypita w barze w Besku, zagryziona kanapkami z podróży. Po posiłku nastąpiło rozczłonkowanie namiotów, tak, aby każdy mógł nieść na plecach przynajmniej część własnego domku oraz uroczyste rozdzielenie wiader. (Wszyscy zazdrościli szczęśliwcom, którym trafił się zaszczyt ich niesienia i w głębi duszy liczyli, że następnego dnia to oni zostaną wiadernymi).

 

tyt3.jpgZ Beska do Sieniawy prowadził nas kontynuujący kurs Tomek. Po drodze mijaliśmy okazały Jar Wisłoka a następnie przekroczyliśmy zaporę na Wisłoku. Cały czas towarzyszyła nam piękna pogoda, przypominająca raczej późny wrzesień niż środek listopada. Pod cerkwią w Sieniawie podzieliliśmy się na dwie grupy, tak, aby mieszkający w tych samych namiotach byli razem, a znający się zostali rozdzieleni.

Grupę Damiana, w której byłam, po krótkiej pogawędce dotyczącej topografii na Kiczurę poprowadził Tomek. Mimo że odcinek do przebycia był krótki, kilkakrotnie padło magiczne pytanie: "No to gdzie jesteśmy?" i jak się później przekonaliśmy stało się stałym repertuarem kursówki.

 

tyt4.jpgNa szczycie nastąpiła zamiana ról i przewodnikiem z wyboru został Michał. W czasie wędrówki ściemniło się zupełnie, co mimo naszych usilnych prób pomagania sobie latarkami, mapą, kompasem, intuicją i księżycem w pełni sprawiło, że jakimś sposobem ominęliśmy nasz docelowy szczyt. Gdy tak staliśmy w miejscu nienajlepiej zlokalizowanym na mapie ster przeszedł w ręce kobiety i prowadzenie objęła Agata. Dzielnie prowadziła nas po czepiających się nóg krzakach,
skutecznie omijając czające się w tajemniczym lesie jary. Po krótkiej przerwie na ciepła herbatę i kanapki, które smakowały wyśmienicie nie tylko dlatego, że wszyscy zdążyli już nieźle zgłodnieć, ale również ze względu na ich urozmaicony skład. Dalej wzdłuż działu wodnego prowadził nas Świder bezbłędnie radząc sobie nie tylko z krzolami, ale także z czyhającym w leśnych ostępach ogrodzeniem. Na skraju lasu mi się dostało prowadzenie, tak wiec grupa po pewnym czasie wyszła na drogę w stronę Królika Polskiego a następnie zdobyła górę 547,1 m zwieńczoną słupem triangulacyjnym. Dotarcie na szczyt wiązało się z koniecznością pokonania błotnistych, zaoranych pól, co wszystkim się na szczęście udało. Następnie z równie błotnistej przełęczy do miejsca obozowania doprowadził nas Michał. Czekało tam już na nas ciepłe ognisko przygotowane przez przybyłą wcześniej grupę Marka i Kasi. Wspólnymi siłami przyrządziliśmy obiad, który mimo wszystkich swoich wad nadal pozostał jedzeniem, a tylko to wówczas odgrywało dla nas rolę. O 259 ostatni raz spojrzałam na zegarek przed zamknięciem oczu i zapadnięciem w sen.

 

tyt1.jpgRankiem czekało już na nas śniadanko przygotowane przez ekipę pod kierownictwem Agaty. Po nim nastąpiła zamiana grup - żeby każdy miał kontakt z różnymi prowadzącymi, choć nie wszyscy tej zmiany doświadczyli. Grupę Damiana - w której ponownie byłam, jako pierwszy prowadził Michał, który zadbał o nasze wrażenia estetyczne i sprawił, że podziwiać mogliśmy szadź,
osadzoną na drzewach i trawach. Efekt był iście bajkowy. Na przełęczy między Osiecznikiem i Ambrowską trochę pokluczylismy szukając odpowiedniego grzbietu, lecz ostatecznie po przejęciu inicjatywy przez Świdra a następnie przez Monikę dotarliśmy na szczyt - Kaniów Dział. Tam zaszyliśmy się w lesie i przyrządziliśmy obiadek, na który zaprosiliśmy nadchodzącą właśnie grupę Marka. Gdy zregenerowaliśmy siły dostało mi się prowadzenie zarośniętym grzbietem i kluczącym czerwonym szlakiem na Cergową. Podejście wymagało od nas pracy nie tylko nóg, ale i rąk, których używaliśmy do chwytania korzeni, aby nie zjechać z oblodzonego grzbietu. Na Cergowej przejął nas Michał - prowadził jakiś czas w dół, a potem ponownie w górę. Dzięki niemu zdobyliśmy to wspaniałe wzniesienie w ciągu jednej nocy dwukrotnie i to z dwóch różnych stron(!). Po drugim podejściu na szczycie przejął nas Dominik, który zadecydował, że zejdziemy drogą, którą przed chwilą weszliśmy. Początkowo oczywistym wydał się fakt, że Dominik żartuje, jednak chwilę później wszyscy grzecznie schodziliśmy znaną nam drogą. Nie zmieniając przewodnika dotarliśmy w okolice Pustelni Św. Jana z Dukli, gdzie rozbiliśmy obóz. Tam zjedliśmy kanapkową kolację, a najwytrwalsi wypili gorącą herbatę - tych jednak nie było wielu.

 

tyt5.jpgRano przywitało nas piękne słonko i stojąca ponad naszymi głowami niewidoczna nocą Pustelnia, do której udaliśmy się po zjedzeniu przygotowanego przez ekipę Mikołaja śniadanka. Tam nastąpiło podsumowanie prowadzeń i pożegnanie odjeżdżającej grupy 4 osób, wśród których niestety byłam ja. Pozostali ruszyli w dalszą drogę pod wodzą Iwony. Nas natomiast czekała długa podróż do Warszawy w zatłoczonych i spóźniających się pociągach, w których jak na ludzi z gór przystało delektowaliśmy się przygotowaną naprędce kaszką. Myślami odbiegaliśmy już jednak ku następnej wyprawie...