Drukuj
tyt.jpg
Z tą rzeką to wcale nie było tak źle, jakby się z początku wydawało. A wyglądało groźnie: szeroka, jak to San, na jakieś 20 m. Nurt też całkiem bystry. No i co z tego, że świeciło słońce, skoro był w końcu środek zimy... Przeszli wszyscy. Jedni szybciej, drudzy wolniej. Jedni z większym zapałem i determinacją w oczach, drudzy tylko dlatego, że nie mieli innego wyjścia. Jedni mocząc nogi tuż powyżej kolan, inni aż do majtek. Grunt, że po chwili wszyscy cali i zdrowi znaleźliśmy się na drugim brzegu. A to był dopiero początek dłuuugiego dnia. No i pierwszy dzień „zimówki".
tyt1.jpg Już po kilku godzinach stwardniały śnieg pozbawił nasze buty impregnatu. Przez następny tydzień nie było im dane ani razu całkowicie wyschnąć. Po paru dniach przyzwyczaiłam się do uczucia, jakby tysiąc malutkich, piekących szpileczek wbijało mi się w stopy, gdy wieczorem zanurzałam je w ciepłym i suchym(!!!) śpiworze. No i do lodowatych kompresów następnego dnia rano.

 

Z resztą w ciągu całego wyjazdu nogi były tą częścią ciała, która miała najczęstszy kontakt z wodą. Cała jego reszta, mając przed sobą perspektywę kąpieli w lodowatym potoczku lub pod syfiastym prysznicem w pewnym schronisku pod Tarnicą, wolała poczekać do domu. Tym sposobem staliśmy się odkrywcami nowego wymiaru brudu.

A to nie koniec problemów, jakie dostarczyły nam w czasie tego przejścia nogi. Szczególną sławę zyskała sobie jedna z dwóch należących do Marty. Pewnego wieczora wpadła na pomysł, aby udawać złamaną. I całkiem nieźle jej to szło. Niektórzy nawet zauważyli, że jest spuchnięta!!! Lecz nasza niezwykle sprawna, błyskawiczna, uwieńczona sukcesem akcja ratunkowa nie pozostawiła cienia wątpliwości. Gdyby Martę noga bolała na prawdę, albo pomogłaby sobie sama, albo pożegnała się z nami jeszcze przed świtem. Z powodu bólu oczywiście.

Na szczęście okazała się tylko dobrą aktorką i pomaszerowała dalej. Tak jak i inne, niemniej dzielne nogi, zdobywała góry wyższe i niższe, stromsze i łagodniejsze, bardziej i mniej zaśnieżone. Jedną z nich, Faciejową, ochrzciliśmy ksywką naszego kolegi, którego zadaniem było nas na nią doprowadzić. Cóż... Facieja ciężki los, a podróżnicy zyskali nowy punkt orientacyjny.

 

tyt2.jpgA po niej było już tylko w górę i w górę. Po drodze na Tarnicę zaliczyliśmy podziwiany od kilku dni z dołu, ze wszystkich niemal możliwych stron, nasz kultowy szczyt 1311 (dla niewtajemniczonych - m.n.p.m.). I załamała się pogoda. Zaczął wiać koszmarny wiatr, jakiego wcześniej nie widziałam. Odleciało kilka map. Może jeszcze kiedyś przydadzą się jakiemuś zagubionemu wędrowcy:-). Przekroczenie grani Krzemienia było nie lada wyczynem, gdyż nieustające podmuchy spychały nas ostro w dół. Zbocze Szerokiego Wierchu przypominało szklankę. Nadtopiony przez słońce i zmrożony atakiem mroźnego wiatru śnieg nie stanowił mocnego, stabilnego oparcia dla butów. Dobrze, że odciśnięte w nim były czyjeś wcześniejsze ślady, bo bez raków mielibyśmy najdłuższą na świecie zjeżdżalnię. Za to na grzbiecie wiatr podnosił nas niemal z plecakami i całe szczęście, że nikt nie wylądował w Gdańsku. A potem nadeszła straszliwa mgła. I już nic nie było widać. Ziemia i powietrze miały ten sam kolor. Trudno było dostrzec, gdzie kończy się jedno a zaczyna drugie. Niestety nie dane nam było podziwiać wspaniałych w tej okolicy kiedy indziej widoków.

 

Kilka godzin walki z żywiołem nieźle dało nam się we znaki. Gry i zabawy na śniegu, jakie całkiem niechcący urządziliśmy sobie po zejściu, były najwyraźniej oznaką potrzeby odreagowania tego, co działo się na górze. I chyba już nikt nie przejmował się procentową zawartością, a raczej „niezawartością" sosu w sosie. Zwłaszcza, gdy był atakowany przybyłą z kosmosu zieloną kulą pochodzącą z niezliczonych opowieści Marcina.

tyt3.jpgPo takich wrażeniach nie pozostało nam nic innego, jak przemieścić się w okolice Leska i pospacerować, najczęściej w deszczu, po okolicznych pagórkach, kirkutach i zrujnowanych klasztorach. Ale to była już tylko musztarda po obiedzie. Obiedzie, którego najważniejszym rezultatem nie była dla mnie wcale klasyczna nauka topografii, a lepsze poznanie własnych możliwości i przełamanie kilku psychicznych barier. Udowodnienie sobie, że można o wiele więcej, niżby się wcześniej wydawało. No i wrażenia ze „szlaku", które pozostaną w naszej pamięci długo. Bo z przygód, jakie przeżyliśmy, śmiać się będziemy jeszcze wiele razy.

 


fot. Anna Styczek
Instruktor sprawdza czy da się przejść rzekę w bród

fot. Anna Styczek
Forsowanie Sanu

fot. Anna Styczek
Poranna pogadanka instruktora

fot. Anna Styczek
Smolarnie - tradycyjna metoda wypalania węgla drzewnego

fot. Anna Styczek
Odpoczynek na herbatkę po manewrach ogniowych

fot. Anna Styczek
Czy to juz ta przełęcz, a moze następna ? Kursanci nad mapą

fot. Anna Styczek
Za nami widać Tarnicę (1346 m.n.p.m.) najwyższy szczyt Bieszczad

fot. Anna Styczek

To my - zagubieni wędrowcy w bezkresnych górach


fot. Anna Styczek
Późnorenesansowa synagoga w Lesku

fot. Anna Styczek
Kirkut w Lesku z XVI wieku

fot. Anna Styczek
Piotrek opowiada o Lesku i jego mieszkańcach

fot. Anna Styczek
Obozowisko pomiedzy szczytami Łysej Góry

fot. Anna Styczek
Ruiny klasztoru w Zagórzu i ci, którzy dotrwali do końca wyjazdu