Ognisko Zdanie to powtarzałem każdemu, kto chciał słuchać, przez cały poprzedni rok akademicki. Niektórzy, jak na przykład moja dziewczyna, mieli tego już po dziurki w nosie, ale co ja poradzę, że tak mi się podobało. Właśnie dlatego postanowiłem napisać ten tekst i przekazać innym, dlaczego pierwsze zdanie jest prawdziwe. Więc uwaga! Będę teraz trochę przynudzał, bo przez ten rok dużo się wydarzyło, oj dużo...

Wszystko zaczęło się w poprzednie wakacje wizytą w BUW-ie, gdzie w hali głównej stały sobie jakby nigdy nic tablice ze zdjęciami absolwentów kursu z różnych dalekich wypraw. Jakie one były śliczne (zdjęcia, nie absolwety ani wyprawy)! Zapamiętałem adres strony www i wieczorem odpaliłem komputer. I stało się. Wsiąkłem. Spać poszedłem o piątej rano z postanowieniem pójścia na kurs.

Ze spotkania informacyjnego zapamiętałem tyle, że Szymer bardzo długo opowiadał o kursie, a potem były slajdy z wyjazdów. Pamiętam też, że wyszedłem strasznie spietrany, bo jak ja wytrzymam tydzień w zimie pod namiotem? Ale póki co czekały nas manewry. Uczestniczyłem w tych drugich. Było nas strasznie dużo i było strasznie ciężko i ostatnie kilometry to ja nie wiem jak przeszedłem. Co ciekawe, teraz te czterdzieści kilometrów nie robi na mnie najmniejszego wrażenia. Wtedy jeszcze niewiele osób wiedziało, że stać nas na dużo więcej. Przekonałem się o tym dosyć szybko dzięki instruktorom mojej grupy: Księciowi i Wieśkowi.

Wystarczyło pojechać na pierwszą kursówkę. Nie twierdzę wcale, że było mi na niej źle. Jestem wręcz bardzo daleki od takiego sądu. Wyjazd ten został na tyle dobrze poprowadzony, że mimo pokonywania równie długich dystansów co na manewrach, lecz w gorszych warunkach, mniej się męczyłem. Niewtajemniczeni spytają jak to możliwe. Ja odpowiem, żeby pojechali na kursówkę, to się przekonają. Kurs ten uczy też i tego, jak przejść więcej, a zmęczyć się mniej. Kursówka ta była jednak niesamowita także z wielu innych powodów. Do końca życia chyba nie zapomnę wschodu słońca na Turbaczu czy sarkastycznego uśmiechu Księcia, kiedy w środku nocy prowadzę grupę przez krzaki i kompletnie nie wiem, gdzie jestem. Nigdy też nie zapomnę, że nie należy jeździć w zaśnieżone góry w półbutach, bo można się potem rozchorować. Pamiętam, jak później mama się mnie pytała, czy może nie jest dobrym pomysłem zrezygnować, a ja się tylko zaśmiałem między jednym kaszlnięciem a drugim. W tym czasie zaczynało powoli rozkręcać się życie powykładowe. Chodziło się na te jedno, czy dwa, czy trzy, czy... właśnie. Starsi klubowicze opowiadali anegdoty sprzed lat, a my stopniowo ich poznawaliśmy i siebie nawzajem również.

Na drugą kursówkę pojechało nas już znacznie mniej niż na pierwszą. Było na niej strasznie wesoło. Dużo śpiewaliśmy, opowiadaliśmy dowcipy i oczywiście chodziliśmy. A wszystkiemu była winna proteina sojowa. Największe jednak wrażenie zrobił na mnie nocleg. Spaliśmy w bacówce, która ściany oczywiście miała, ale nie wszystkie. Dach też miała, tylko nie cały. No i te myszy śpiące razem z nami... Było super! Z kolei trzecia kursówka była twardzielska na maksa. Myślę, że Książę mógłby określić ją jako kursówkę idealną. Było strasznie zimno, wilgotno i wietrznie. Szliśmy strasznie dużo i długo, był śnieg, Beskid Niski, a poza tym prowadził ją Książę.

Co ciekawe, od czasu tego wyjazdu nasze szeregi znów się pomniejszyły o kilka osób. W tak okrojonym składzie, mając za sobą pierwszy etap kursu zaczęliśmy się przygotowywać psychicznie do tego, co śniło nam się w nocnych koszmarach - do zimówki. Nastrój wokół tego wyjazdu był tym bardziej tajemniczy, że do końca nie było wiadomo kto z nami pojedzie jako instruktor i gdzie się tym razem udamy. Mówię tu o tej części naszej grupy, która deklarowała, że jedzie na zimówkę standardową, czyli pieszą. Osoby, które miały udać się na zimówkę narciarską biegową, wiedziały wszystko z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. W końcu na którymś spotkaniu środowym usłyszałem tę mrożącą krew w żyłach (o ironio!) informację. Jedziemy w Beskid Niski z Księciem! Potem z kolei okazało się, że tak będą wyglądać tylko pierwsze cztery dni, gdyż później mamy jechać na Spisz do narciarzy, a tam się już nami Mikołaj zajmie...

Jeżeli mam być szczery, to niewiele pamiętam z zimówki. Na pewno było zimno, dużo śniegu i wiatru i ciągle trzeba było torować. Wyjechało z nami siedmioro waletów. Po trzech dniach nie było już żadnego z nich. Z kolei największy szok przeżyliśmy wchodząc do chatki, w której mieszkała sobie grupa narciarska. Po pierwsze uderzyła nas fala gorąca, bijącego ze wszystkich stron. Po drugie oni jedli... ciasto! Z jednej strony zżerała nas zazdrość, ale z drugiej to my byliśmy tymi twardzielami, którzy spali w namiocie przy minus piętnastu stopniach.

Następnego dnia poszliśmy na manewry. Podzieleni na dwie grupy od wczesnego ranka do późnego wieczora zasuwaliśmy w coraz głębszych zaspach po niezwykle urokliwych terenach. Szkoda tylko, że nic nie było widać. Mimo to bawiliśmy się świetnie. Dzień później grupa piesza udała się w stronę Zakopanego, skąd miała wracać do domu. Narciarze zostawali jeszcze w górach. Zakopane, jak to Zakopane - mnóstwo ludzi, hałas, a dla nas pierwsza od dłuższego czasu cywilizacja. Poza tym w związku z faktem, że Mikołaj zamknął i zaliczył nam rano przejście, to było co oblać.

Za to po powrocie na cotygodniowym spotkaniu, wtedy jeszcze w "Murzynku", było tyle ludzi, że z trudem się pomieściliśmy. W tym okresie zaczęły się tworzyć wśród kursantów głębsze znajomości. Jednak chyba nic nie jednoczy ludzi tak bardzo, jak wspólne pokonywanie trudów. A już najlepiej nadaje się do tego celu wiosenny - kolejny wyjazd kursowy. Jako, że odbył się dopiero na przełomie kwietnia i maja, przez dłuższy czas spotykaliśmy się jedynie na wykładach. Co prawda odbyła się w międzyczasie dodatkowa kursówka, ale pojechał na nią zaledwie jeden kursant.

Mniej więcej od początku kwietnia dało się zauważyć pewne podniecenie i podenerwowanie związane ze zbliżającym się wyjazdem. W końcu miało być to legendarne przejście wiosenne, o którym wszyscy opowiadali takie niesamowite rzeczy! Poza tym pierwszy raz zawisła nad nami groźba, że możemy oblać, bynajmniej nie z powodu przedwczesnego powrotu. Z tygodnia na tydzień poznawaliśmy coraz to nowe szczegóły dotyczące pierwszego na kursie egzaminu praktycznego. Okazało się, że poprowadzą go Książę i Wiesiek. Osobiście byłem tym faktem bardzo zadowolony, gdyż znałem już obu i wiedziałem, czego mogę się po nich spodziewać. Przynajmniej tak mi się wydawało. Przed samym wiosennym zostały jasno określone zasady wyjazdu oraz kryteria zaliczania.

W końcu wyjechaliśmy. Z perspektywy czasu mogę z pewnością stwierdzić, że był to najbardziej niesamowity i najwspanialszy wyjazd w moim życiu. Nie umiem opisać dlaczego. Żeby to zrozumieć, trzeba po prostu to przeżyć. Chociażby dla tego gorąco namawiam wszystkich kursantów, żeby dotrwali do wiosny. Jeżeli zaś chodzi o sprawy towarzyskie, to intensywny wysiłek i wspólne pokonywanie trudności chyba najbardziej jednoczą ludzi. Mogę chyba nawet mówić o powstawaniu na wiosennym przyjaźni.

Na ośmioro kursantów, którzy pojechali na wiosenne, siedmioro zaliczyło. Cała siódemka zadeklarowała gotowość wyjazdu na letnie. Dodatkowo chęć taką zgłosił Piotrek Kwitowski. Okres między tymi wyjazdami charakteryzował się największą aktywnością towarzyską. Dosyć szybko zaczęły się przygotowania do przejścia letniego. Instruktorem prowadzącym został Michał Kalisz. Na miejsce wyjazdu wybrał Czarnochorę, Świdowiec i Gorgany. Znowu wszystkie zasady zostały jasno określone. Tym jednak razem dużo więcej rzeczy musieliśmy sami przygotować. Michał podał nam tylko trasę, my zaś musieliśmy dopracować wszystkie szczegóły, których było niemało. W każdym razie do dnia wyjazdu wszystko było gotowe. W końcu ruszyliśmy. Kości zostały rzucone... A tak naprawdę to był to bardzo miły wyjazd wakacyjny. Stresu prawie nie odczuwaliśmy, co w dużej mierze było zasługą Michała. Pogoda również była niczego sobie. Co prawda mogła być lepsza, ale mogła być też dużo gorsza. Nie udało nam się zrealizować całej trasy - o Gorgany ledwo zawadziliśmy. Za to Czarnochora i Świdowiec to pasma, w które z przyjemnością kiedyś wrócę. Co ciekawe, pod koniec wyjazdu mieliśmy manewry, a nie zdarza się to na letnim zbyt często. Warto zwrócić uwagę, że mieliśmy dzięki temu manewry w każdej porze roku, co zdarza się jeszcze rzadziej.

Oficjalne wyniki i zamknięcie przejścia odbyły się w Rafajłowej wieczorem w przeddzień powrotu do Polski. Sześć osób zaliczyło: Kasia, Marek, Piotrek, Szymon, Mieszko i Przemek. Po ogłoszeniu wyników wszyscy z radością skorzystali z faktu, że przejście się skończyło i zaczęła się imprezka. I to jaka! Wiele osób przekonało się, jak wielką moc mają w sobie ukraińskie trunki. Wiele też osób miało następnego dnia bardzo niepewne miny. Po powrocie do Polski mieliśmy jeszcze przed sobą prawie całe wakacje. Z tego, co mi wiadomo, to całkiem z resztą niezłe, przynajmniej dla niektórych. Oczywiście nie wytrzymaliśmy zbyt długo bez siebie i już na początku września zajęliśmy naszym zwyczajem całą salę w Hubertusie.

Kurs się skończył, ale pozostała nam jeszcze jedna rzecz do zrobienia - zorganizowanie rajdu. Z tego, co widzę nikt nie chce z tym zbyt długo czekać. Jeden już się odbył (rajd Kasi i mój w Małej Fatrze), na początku grudnia mają być dwa następne - Szymona i Piotrka oraz Marka. Mieszko musi jeszcze zaliczyć zimówkę. Kurs dał mi bardzo wiele i to nie tylko zabawę i umiejętności. Dowiedziałem się wiele rzeczy o sobie samym i otworzyły się przede mną zupełnie nowe perspektywy. To był naprawdę świetny rok. Szkoda tylko, że już się taki nie powtórzy.