Drukuj

Beskid Wyspowy i Gorce

Tekst ten ukazał się również w Biuletynie SKG nr 19 pod tytułem: Wschód słońca na Turbaczu. Relacja z tegorocznej kursówki


c1Pewnego dnia był sobie 8 listopada. Tegoż to dnia późnym wieczorem pojawiłem się na Dworcu Wschodnim i zobaczyłem dzikie tłumy dzikich ludzi i miałem dziwne przeczucie, że oni wszyscy jadą tym samym pociągiem, co ja. Ten pociąg to znana wszystkim "mordownia" Zakopane/Krynica, ja zaś wybierałem się na pierwszą kursówkę pierwszej grupy w ramach XXII Kursu Przewodnickiego SKG. Krótko mówiąc porządnie mi odbiło.

 

Walka o miejsca w pociągu była zdarzeniem, które miało olbrzymi wpływ na moją psychikę, gdyż nie sądziłem, że ekstremalne sytuacje powodują tak wielką agresję wśród ludzi. Jednak dzięki temu, że Kuba jest taki duży, że dąb mu do pięt nie dorasta, zaś Grzesiek do perfekcji opanował sztukę wskakiwania do przedziału przez okno, a także dzięki temu, że obaj należą do naszej grupy, mieliśmy całe dwa przedziały dla siebie. Tak więc siedząc po dziesięć osób w przedziale spędziliśmy niezwykle miłą i przytulną noc. Warto by ty jeszcze dodać, że podczas podróży poznałem dwóch facetów starych jak góry. Jeden nazywał się Paweł Górecki, drugi zaś twierdził, że zwie się Wiesiek Kaczmarczyk. Obaj wyglądali mi na typów spod ciemnej gwiazdy o skłonnościach sadystycznych. Co ciekawe, obaj twierdzili, że są naszymi instruktorami.

Ranek powitał nas na stacji w Chabówce, a później jeszcze raz w Kasinie Wielkiej, w której znaleźliśmy się po kolejnej przytulnej podróży, tym razem busem. Kilka metrów nad nią zjedliśmy śniadanie, wypiliśmy herbatę i wytłumaczyliśmy tym dwóm kolesiom, co to niby naszymi instruktorami byli, gdzie jesteśmy i co widzimy przed sobą. Chyba nie mieli o tym zielonego pojęcia, bo się wszystkich o to samo dopytywali. Poza tym w końcu mieliśmy okazję dowiedzieć się, jak się wzajemnie do siebie zwracać.

Następne godziny niewiele się od siebie różniły. Ciągle tylko góra, dół, grzbiet, dolina, pipant, itd. Dwaj kolesie w czerwonych polarach tylko się przyglądali, coś do siebie szeptali i uśmiechali się sarkastycznie (szczególnie ten niższy o imieniu Paweł). W końcu zrobiło się ciemno i wtedy panowie instruktorzy pierwszy raz powiedzieli coś innego niż "no to gdzie jesteśmy", bądź "przemyśl to może jeszcze raz", mianowicie usłyszeliśmy, że mamy przygotować obiad. Tego nie trzeba nam było dwa razy powtarzać. Rach, ciach i już gotowe (znaczy się po godzinie z hakiem). Wyszła nam potrawka z ryżu, sosu, mięcha, warzyw, patyków, piachu, popiołu i innych takich. Ale jakie to było dobre! Niestety, wszystko, co dobre, musi się kiedyś skończyć. Trzeba było iść dalej i tak się dziwnie złożyło że na następnym odcinku ja prowadziłem, dlatego nie minęło pół godziny, jak się zgubiłem. Jako, że jak już się za coś zabiorę, to robię to porządnie, to zgubiłem nas na tyle skutecznie, że straciliśmy jakieś dwie godziny albo i więcej. W końcu usłyszałem od Pawła, że mam sprowadzić grupę na dół do wsi. Tyle jeszcze umiałem, więc po niedługim czasie znaleźliśmy się w cywilizowanym miejscu i część z nas zaczęła szukać na tyle miłych ludzi, żeby nam użyczyli jakiejś stodoły.

Okazało się, że zaleźli się tacy, co nie tylko stodołę chcieli użyczyć, ale i cały dom! Nie miał on może nic poza ścianami i dachem, ale w zamian za te braki dostaliśmy wrzątek. Podobno była tego wieczora jeszcze jakaś kolacja, ale nie znam na ten temat żadnych konkretów, gdyż od dawna smacznie spałem.

Niedzielny poranek przywitał nas pięknym widokiem za oknem, do złudzenia przypominającym kartkę papieru. Śniegu przybyło jakieś 15 cm i wciąż padał nowy. Przed wyjściem w góry podzieliliśmy się na dwie grupy: kościelną i niekościelną. Co ciekawe, kiedy okazało się, że ta pierwsza ma krótszą trasę do przejścia, można było zaobserwować nagły przypływ wiary wśród kursantów.

Kiedy już każdy kto chciał, nawrócił się na ścieżkę wiary i udał się do kościoła, po załatwieniu wszystkich porannych spraw wyszliśmy w góry. Reszta miała po mszy pójść na skróty i nas gonić. Okazało się, że robili to na tyle skutecznie, że byli przed nami w miejscu, w którym skrót łączył się z naszą trasą i poszli dalej przed nami. Ostatecznie byli w Lubomierzu dwie godziny przed nami i grzali się w barze. Tak to jednak bywa, kiedy goniący są z przodu, zaś czekający z tyłu...

Na szczęście instruktorzy byli na tyle wielkoduszni (kto by pomyślał?), że my także mogliśmy się chwilę ogrzać.

W końcu jednak trzeba było się ruszyć. Na zewnątrz było już kompletnie ciemno, śnieg padał bez przerwy i oczywiście wiał wiatr. Za sobą zostawialiśmy Beskid Wyspowy, wkraczaliśmy zaś w Gorce. Nie wiedziałem jeszcze, że zaczyna się właśnie jedna z bardziej niesamowitych nocy w moim życiu.

Pierwszy etap trasy miał być prosty - szlakiem na Kudłoń. Brzmiało to pięknie, szkoda tylko, że po piętnastu minutach od wyjścia z baru szlak się na nas obraził i tyle żeśmy go widzieli. Zaczęliśmy łazić w tę i z powrotem, aż w końcu weszliśmy na jakiś grzbiet. Jak się później okazało, nie był to oczywiście ten grzbiet, na którym powinniśmy się znaleźć, ale i tak doprowadził nas na grań w pobliżu Kudłonia. Samo podejście było długie i męczące, w śniegu po łydki, a na grani przy akompaniamencie ohydnego wiatru.

Z Kudłonia udaliśmy się w kierunku Turbacza. Zgodnie z planem mieliśmy dojść do przełęczy Borek, po czym odbić od szlaku i dojść do bacówki pod Mostownicą. Droga do przełęczy przebiegła nam dość sprawnie. Nie gubiliśmy się, trasa była dość łagodna, nawet śnieg przestał padać. Było już jednak strasznie późno i niektórym zdarzało się zasypiać w marszu. Na przełęczy byliśmy około trzeciej nad ranem. Wiesiek z Pawłem zarządzili postój z ogniskiem i kolacją, czy raczej wczesnym śniadaniem. Kiedy już ogrzaliśmy się i pokrzepiliśmy, zakomunikowali nam, że nastąpiła pewna zmiana planów i że nie idziemy spać do bacówki. Właściwie to w ogóle nie idziemy spać, tylko zasuwamy na Turbacz. Dlaczego? Ponieważ nie ma sensu iść spać na dwie godziny i jak ktoś będzie chciał, to się zdrzemnie w schronisku. Co ciekawe, nikt nie protestował - perspektywa ciepłego schroniska była zbyt kusząca.

Po jakiej godzinie (z hakiem) błogiego lenistwa dźwignęliśmy się z ziemi i ruszyliśmy na upragniony Turbacz. Nie mogę niestety wiele powiedzieć o tym etapie wędrówki, gdyż byłem strasznie zmęczony i dziś wszystko mi się miesza. Pamiętam tylko, że co moment widziałem jakieś nieistniejące rzeczy, jak kierunkowskaz, czy kursant leżący w strumieniu. W końcu zrobiło się jasno i w niewielkiej już odległości ujrzeliśmy Turbacz.

Tak się jakoś stało, że do schroniska doszliśmy w momencie, w którym słońce wyszło zza gór. Wtedy właśnie zrozumiałem, że warto było zasuwać przez ponad dwadzieścia godzin po ośnieżonych szczytach gór, zmarznięci i wygłodniali, by zobaczyć to, co ukazało się naszym oczom. Krótko mówiąc widok jak w pysk strzelił. Z lewej strony zaśnieżone szczyty Gorców, na wprost Podhale w morzu mgieł i wystające z niego szczyty tatrzańskie, zaś z prawej nie mam pojęcia co było widać, bo mi drzewa zasłaniały. Pozostało nam tylko wykonać małą sesję zdjęciową i do schroniska. Czekała tam na nas ciepła woda i dużo dobrego jedzenia.

Na Turbaczu spędziliśmy około czterech godzin. Kto chciał, ten spał, choć, o dziwo, wiele osób z tej możliwości nie skorzystało. Przed wyjściem usłyszeliśmy jeszcze od Pawła kilka ciepłych słów w stylu "źle robisz to a to", czy "popracuj nad tym czy tamtym", po czym zeszliśmy do Nowego Targu. Stamtąd już tylko autobusem do Krakowa, gdzie kursówka została rozwiązana i do domciu do ciepłego łóżeczka.

Tak więc wcześniejsze moje przypuszczenia dotyczące zapędów sadystycznych Wieśka i Pawła okazały się w stu procentach prawdziwe. Nawet oni sami przyznali, że był to dosyć ostry wyjazd. W porównaniu z nim następna kursówka to był mały pikuś. Przyznać jednak muszę, że na obu tych wyjazdach bawiłem się niesamowicie. Jeżeli cały kurs ma być taki, to zapowiada się niezła zabawa.

 


 

fot.Wiesław Kaczmarczyk
Dzień pierwszy - wychodzimy z Kasiny Wielkiej

fot.Wiesław Kaczmarczyk
Widok Lubogoszcz (968 m.n.p.m.)

fot.Wiesław Kaczmarczyk
Poranny szron

fot.Wiesław Kaczmarczyk
Pierwsze ćwiczenia z mapą

fot.Wiesław Kaczmarczyk
Mapa dawała niektórym powody do radości

fot.Wiesław Kaczmarczyk
Kolejne ćwiczenie - ulepiuć ze śniegu okoliczne pasma górskie

fot.Wiesław Kaczmarczyk
Kolacja w okolicach Ćwilina (1072 m n.p.m.)

fot.Wiesław Kaczmarczyk
Kuba - etatowy zamek w grupie

fot.Wiesław Kaczmarczyk
Część grupy w rejonie Cyrkowej Góry

fot.Wiesław Kaczmarczyk
Świt w Gorcach

fot.Wiesław Kaczmarczyk
Piękne widoki wynagrodziły całonocny marsz

fot.Wiesław Kaczmarczyk
Gorce zimą

fot.Wiesław Kaczmarczyk
Jeden ze świerków na Turbaczu

fot.Wiesław Kaczmarczyk
Panorama Tatr z Turbacza

fot.Wiesław Kaczmarczyk
Grupa na Turbaczu