Humory dopisują uczestnikom Wspomnienia z przejścia letniego w 2002 roku

13 lipca 2002 roku w południe siedzieliśmy na wypchanych po brzegi plecakach na dworcu Warszawa Zachodnia. Z entuzjazmem rozmawialiśmy o tym, co miało nas czekać w ciągu najbliższych dwóch tygodni. Zajęci sobą nie zauważyliśmy, że godzina przyjazdu naszego autokaru dawno już minęła. Po chwili minęła również godzina jego odjazdu. A po jeszcze jednej chwili przemiły głosik ze skrzeczącego megafonu oznajmił, iż takowy w ogóle nigdzie dzisiaj nie pojedzie. Tak rozpoczęła się nasza wyprawa na rumuńską Bukowinę i w Alpy Rodniańskie.

Na całe nasze szczęście okazało się, że godzinę później, również do Iwanofrankowska (Stanisławowa), odjeżdża inny ukraiński autokar. Na całe nasze nieszczęście zaś dowiedzieli się o tym także inni pasażerowie, w związku z czym było nas dwa razy więcej niż ustawa przewiduje. Część złotozębnych podróżnych zmuszona była zająć miejsca na drewnianych deseczkach w przejściu (lub na naszych plecakach, które oczywiście nie zmieściły się w lukach). W ten oto sposób, gniotąc się i dusząc, z przesiadką w Stanisławowie, dotarliśmy rankiem do Czerniowców, a stamtąd wynajętym busem przez granicę do rumuńskich Radowców.

Radowce

Radowce to małe ruchliwe miasteczko, w którym na szczególną uwagę zasługuje cerkiew św. Mikołaja. Jest to najstarsza murowana budowla zachowana na terenie całej Mołdawii. Wzniósł ją jej pierwszy samodzielny władca - Bogdan I. Budowla ta jest dobrym przykładem wykorzystania sztuki romańskiej na potrzeby świątyń wschodniego obrządku. Prowadzi to do różnych konstrukcyjnych sprzeczności, np. do oświetlenia wnętrza kościołów zachodnich o charakterystycznym dla nich układzie bazylikowym służą okna nawy głównej, w tutejszych świątyniach okna zostały przysłonięte szerokim cerkiewnym dachem, przez co wewnątrz budowli panuje wieczny półmrok. W ten sposób, poprzez połączenie dwóch konstrukcyjnych i ideologicznych stylów stworzono niezwykle oryginalne budowle. Zwiedzając Radowce postanowiliśmy wymienić nasze dolary na rumuńskie leje. I znów przez chwilę czułam się jak w dobrym kryminale. Otóż, w zamian za mały plik banknotów dostaliśmy całą walizkę pieniędzy. I weź to człowieku upchnij do portfela.

Putna

Następnie udaliśmy się bardzo sympatycznym pociągiem w stronę Putnej. W miasteczku tym znajduje się pierwszy z trzech monastyrów, które chcieliśmy odwiedzić podczas wyjazdu.
Rozkwit prawosławnych mniszych osad przypada na okres średniowiecza. W tych burzliwych czasach były one często jedynym schronieniem, miejscem ucieczki czy obrony przed nieprzyjacielem. Właśnie z monastyrów wywodziła się cała ówczesna inteligencja. Za ich murami rozwijały się nie tylko wszelkie dziedziny wiedzy, ale także malarstwo miniaturowe. Gromadzono zbiory biblioteczne. Jednak w XVII wieku, gdy całe Hospodarstwo Mołdawskie dostało się pod panowanie Imperium Osmańskiego, monastyry popadły w głęboki kryzys. Gdy ziemie te zajęli Austriacy, rozpoczęła się kasata większości opiekujących się świętymi budowlami zakonów mnisich. Po "ciemnej komunistycznej nocy", do swojej dawnej świetności monastyry powróciły dopiero w latach dziewięćdziesiątych i dziś znów tętnią życiem.
Największe wrażenie zrobiła na mnie mistyczna atmosfera panująca wewnątrz świątyni. Kolorowe freski, złoty ikonostas, pod którym przyklękły czarne, brodate postacie mnichów, ich odbijający się echem między ścianami śpiew oraz duszący zapach zaklętej w drewnie i kamieniu historii.
Na nocleg wybraliśmy sobie okolice wykutej w skale pustelni eremity Daniela. Jednak nie chcąc robić mu konkurencji, namioty rozbiliśmy po przeciwległej stronie potoku, a rano... Skoro miała to być wyprawa trekkingowa, założyliśmy "garby" na plecy i ruszyliśmy w drogę.
Góry Bukowiny do złudzenia przypominały mi nasze poczciwe Beskidy. Porośnięte niemal w całości lasami, w znacznej mierze bukowymi, nie pozwoliły nasycić oczu widokami. Przez cały dzień marszu na swojej drodze napotkaliśmy tylko jedną wyeksponowaną łączkę. Szczęśliwcom udało się nawet dostrzec na niej małą sarnę, która niektórym wydawała się być liskiem. Co chwila podchodziliśmy pod kolejny szczycik tylko po to, aby zaraz z niego zejść. Całe szczęście, że pogoda była wręcz nienaganna, gdyż w przeciwnym razie resztki motywacji do dalszego przebierania nogami prysłyby jak bańka mydlana.
Grzbiet, który miał nas zaprowadzić wprost do Sucevity i położonego tam kolejnego monastyru, na mapie wydawał się topograficznie prosty. Ale co to dla nas! Bez "buraczenia" nie byłoby atrakcji. I dlatego do celu naszej wędrówki dotarliśmy dopiero wieczorem, a zwiedzanie zabytków odłożyliśmy na następny dzień.

Sucevita

Tutejszy zespół klasztorny pochodzi z XVI wieku i jest najdoskonalszą tego typu budowlą na całej Bukowinie. Również pokrywające cerkiew zewnętrzne freski zdołały zachować się tu w najlepszym stanie. Uwaga! Aby nie sprowadzić na siebie gniewu rezydujących tu mniszek, należy bezwzględnie przestrzegać nakazu zakrycia nóg i ramion, np. przygotowanymi specjalnie dla turystów płaszczykami. Odnosi się to zresztą do wszystkich bukowińskich monastyrów.

Poiana Micului

Z Sucevity udaliśmy się rozgrzanym niemiłosiernie asfaltem w stronę Obcina Mare, jednego z pasm Przedgórza Karpackiego, którym chcieliśmy dostać się do polskiej wsi - Poiany Micului (Polany Mikuli). Po drodze podziwialiśmy wiejskie rumuńskie obejścia. Chaty są tu nadal kryte gontem, i to do samej ziemi. Na podwórko wchodzi się przez wysoką bramę, a wewnątrz każdego stoi pięknie rzeźbiona studnia. I wszystko to utrzymane jest w jednym kolorze, w jednym stylu. Nowe domy budowane są tu w tradycyjny sposób, na wzór starych chałup. Przy wejściu na grzbiet Obciny Mare stoi wyjęta z czasów realnego socjalizmu betonowa rzeźba w kształcie zaciśniętej pięści. Podobno upamiętnia miejsce spotkania budowniczych biegnącej obok drogi, którzy rozpoczęli pracę z dwóch przeciwnych stron.
Idąc grzbietem minęliśmy na swojej drodze kilka masowych grobów żołnierzy poległych w czasie II wojny światowej, ze starymi, drewnianymi, przybranymi podziurawionymi przez kule hełmami krzyżami.
Zapadający powoli zmrok i chwilowa dezorientacja w terenie nie pozwoliły nam na dotarcie do wsi. Zdecydowaliśmy się więc na awaryjny nocleg, rozbiliśmy awaryjnie namioty i zabraliśmy się za przygotowywanie awaryjnego obiadu. I wtedy stało się. Istne oberwanie chmury. Strumyczki spływały nam z nosów i czołówek. Nad głowami przewalały się gromy, a niebo co chwila rozświetlały pioruny. Po kilkuminutowej walce o utrzymanie ognia poddaliśmy się. Rozdzieliliśmy do menażek twardą proteinę i niedogotowany ryż. W międzyczasie nasz sos podwójnie zwiększył swoją objętość, a połowa warzyw wylądowała w błocie. Głupawka, która stała się udziałem wszystkich, była chyba reakcją obronną organizmu na nasze beznadziejne położenie. Po chwili przekonałam się, że mój namiot rozbity jest za Wielką Wodą, a droga, którą tu przyszliśmy, stała się korytem rwistego i huczącego potoku...
Ranek powitał nas jednak słońcem, a droga do Poiany Micului okazała się niezbyt kłopotliwa. Kolejny dzień i kolejne wrażenia. Największe zrobiły na mnie dzieci, które krzyczały do nas zza płotu "Cześć". W małej wiosce, gdzieś na końcu świata, czarnowłose maluchy wołające po polsku! I nagle okazało się, że po kilku dniach urządzania sobie z miejscowymi kalamburów, tudzież rysowania im rebusów (rumuński język jest pomieszaniem wszystkich, które znam, ale nic z tego niestety nie wynika), znów jesteśmy w domu. Starsi ludzie chętnie z nami rozmawiali, pytali o Polskę i nasze podróżnicze plany. Jeden z nich zaprosił nas do domu i poczęstował mlekiem oraz serem. Jego żona wyciągnęła kolorowy album Wrocławia, do którego wysłali na studia swoje najstarsze dziecko. A na miejscowym cmentarzu pochowani byli Kazimierze i Franciszki.

Rarau

Starymi daciami, bo inne samochody w Rumunii jeżdżą raczej rzadko, nasi gospodarze odwieźli nas do Humoru, ostatniego monastyru na drodze naszej wędrówki. Z całego zespołu klasztornego ostała się tu jedynie narożna baszta i niewielka w porównaniu z sucevicką cerkiew. Obmyte deszczem freski w dużej mierze porwał wiatr. Rano, uzbrojeni w nowe siły, wyruszyliśmy aby zdobyć pierwszy wyższy w czasie tej wyprawy szczyt. Miał to być Rarau (1653 m n.p.m.). Nasza "wspinaczka" nie była jednak ani skomplikowana, ani tym bardziej ciekawa. Spacer szeroką, wyasfaltowaną drogą przypominał raczej szkolną wycieczkę na Morskie Oko. Jedyną rozrywką była zabawa w złośliwego marynarza, w której "wyliczona" osoba wyrzuca kogoś z gry. Ten, kto zostanie, wygrywa nie dające się sprawiedliwie rozdzielić między wszystkich przekąski. I musi je od razu zjeść.
Nic więc dziwnego, że gdy tylko zobaczyliśmy sterczące niedaleko szczytu całkiem wysokie Skały Księżniczki, postanowiliśmy na nie wejść. Niektórzy zaliczyli również prowadzącą w głąb szczelinę. A na skałkach, w ciuchach rodem z India-shopu siedział sobie człowieczek, który oznajmił, że ma właśnie urodziny i z tej okazji zamierza spędzić na tej turni (?) najbliższe trzy dni. Jego pożywienie stanowić miała butelka wina, którą z resztą szybko przy nas otworzył i pół butelki zmieszanych z marchewką pokrzyw. Smacznego!
Noc spędziliśmy w leżącej nieopodal cabanie. Należy tu wspomnieć, iż tamtejsze cabany nie mają zbyt wiele wspólnego z naszymi schroniskami. Przypominają raczej prywatne domy, które mają zawsze otwarte drzwi. Można się w nich ogrzać i wysuszyć, ewentualnie samemu ugotować własne jedzenie. Nie ma mowy o żadnej gastronomii, a możliwość noclegu pod dachem lepiej zawczasu sprawdzić.

Giumalau

Następnego dnia wstaliśmy wcześnie. Musieliśmy bowiem nadrobić kilometry stracone poprzedniego dnia wskutek kontuzji jednego z naszych kolegów. A tymczasem - na Giumalau (1857 m n.p.m.)! Niestety, w momencie, kiedy zaczynało robić się naprawdę ciekawie i pojawiła się pierwsza kosówka, nadeszły chmury i zaczął siąpić deszcz. Z widoków nici, a silny wiatr zwiał nas z góry zaraz po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia. Zmarznięci odpoczęliśmy chwilę w leżącej pod szczytem cabanie. Zajęci patrzeniem pod nogi znów zgubiliśmy szlak. Po pewnym czasie udało się nam dotrzeć do drogi.
Łapiąc okazję do Vatra Dornei obserwowaliśmy miejscową dziewczynkę biegającą tam i z powrotem po rozklekotanym, podwieszanym mostku nad Bystrzycą. Nam ledwie udało się nim przejść, trzymając się kurczowo pordzewiałych poręczy. A potem zatrzymał się... koń ciągnący wóz. Ciepły prysznic na pierwszym od tygodnia campingu był miłą odmianą po kąpielach w górskich potokach (nie żebym miała coś do potoków).

Vatra Dornei

Vatra Dornei stała się jedynym kurortem Bukowiny, dzięki odkrytym tu źródłom wód mineralnych. Jest małym, lecz zadbanym i pełnym uroku miasteczkiem turystycznym. Spędziliśmy w nim całe przedpołudnie, aby następnie udać się w stronę naszych długo oczekiwanych Alp Rodniańskich.
"Udać się" to za mało powiedziane. Cztery godziny po serpentynowatej drodze w autobusie, w którym nie działa ani wskaźnik prędkości, ani obrotów silnika. I który w dodatku popsuł się gdzieś na trasie. A wewnątrz? Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, że ludzie potrafią się tak dobrze kompresować! Początkowo udało mi się postawić na ziemi tylko jedną stopę, potem stanąć na palcach, ale za to obu nóg, a potem złapać się rękami barierki nad głową i... wtedy zawisłam. A i tak nie powinnam narzekać, gdyż zajęłam miejsce na schodkach obok obłożonego szczelnie naszymi bagażami kierowcy. Koledzy, którzy jechali z tyłu autobusu, po jego opuszczeniu czuli się troszkę "zagazowani". Miejscowego folkloru dopełniały: karmiąca niemowlę Cyganka, druga, wytykająca palcami moje kolczyki, i małe piszczące kurczaki podróżujące w reklamówce na kolanach innej pasażerki.
Oddychać zaczęliśmy ponownie dopiero w trakcie godzinnego spaceru z przystanku na przełęcz Rotunda. Zwłaszcza, że pewien Cygan zgodził się wwieźć na górę nasze plecaki. Na przełęczy przenocowaliśmy.

W Alpach Rodniańskich

Rano obudziły nas owce szturmujące obozowisko. Przez najbliższe dni miało się to stać regułą. Alpy Rodniańskie, dzięki liczącym sto, a nawet więcej sztuk stadom, są najbardziej zabrudzonymi górami jakie widziałam. Południowe stoki często pokryte są poziomymi paskami ziemi - ścieżkami owiec. Wraz z beczącymi i brzękającymi dzwonkami zwierzakami góry przemierzali ich brudni i zarośnięci pasterze. I zawsze pierwsze słowo wypowiedziane w naszym kierunku brzmiało tak samo: cigareta. Dopiero w zamian za papierosa udzielali nam rad, jak iść, a czasem częstowali świeżym owczym mlekiem.
Tego dnia dotrzeć mieliśmy do znajdującego się pod szczytem Ineula jeziorka Lala Mare. Po drodze załamała się pogoda. Mgła zasnuła szczyty, przez grzbiety przewalały się chmury i zaczął siąpić deszcz. Większość drogi wypadała grzbietem i przeszliśmy ją stosunkowo szybko. Kłopoty zaczęły się w momencie schodzenia do jeziorka. Korzystając z chwilowego rozpogodzenia zostawiłam grupę na postoju. Jako prowadząca chciałam upewnić się, że wybrałam słuszną drogę. Gdy okazało się, że z pobliskiego grzbietu wody nie widać, postanowiłam zejść nim szybciutko w stronę, gdzie być powinna. I była! Ciepła, przejrzysta, czyściutka. Odwróciłam się... I wtedy zobaczyłam przed sobą tylko białe mleko. W dodatku zaczęło lać jak z cebra. Pomysł powrotu po własnych śladach okazał się niewykonalny. W rezultacie przez kolejne pół godziny przyszło mi przedzierać się przez gęstą, porastającą stare zwalisko kamieni kosówkę. Żałowałam, że nie wzięłam ze sobą siekiery! Wyższe trochę ode mnie gałęzie przysłaniały mi widok i szarpały ubranie, na łeb leciały strużki wody, a nogi co chwila ślizgały się na mokrych, omszałych kamieniach. Gdybym nie zostawiła grupy pod wysokim metalowym drągiem, na którym zaznaczono szlak, plątałabym się tak pewnie o wiele dłużej.
Gdy w strugach deszczu rozbiliśmy obóz z gór zszedł przemiły pan, który oznajmił, że jest strażnikiem przyrody, a tu znajduje się rezerwat. Nasze zrezygnowane, zrozpaczone miny mówiły same za siebie. W tej chwili już nawet gacie mieliśmy mokre! W drodze wyjątku pozwolił nam zostać.
Rano, poza oczywiście owcami, przywitało nas piękne słońce. Okazało się, że ta wroga i posępna poprzedniego dnia dolina jest w istocie przepięknym, bajkowym miejscem. Uroku dodawały jej spływające do jeziorka wodospady i mieniąca się sześcioma odcieniami zieleni kosówka.
W dalszą drogę zwlekliśmy się dopiero koło południa, ale nie zdążyliśmy zdobyć nawet szczytu, pod którym spaliśmy. Znów zaatakowała nas burza. Tym razem przetrwaliśmy ją skuleni pod foliami NRC i mam nadzieję, że żaden miejscowy pasterz nie wziął nas w związku z tym za UFO. Jednak, gdy tylko wdrapaliśmy się na szczyt, chmury odeszły i oczom naszym ukazał się cudowny widok. Przed nami góry, za nami góry i wszędzie wokół nas tylko góry. Ich północne zbocza były kamieniste i o wiele bardziej strome, południowe zaś okazały się łagodnymi i porośniętymi trawą. Z wysoka przypominały miękką gąbkę, w którą można wskoczyć. Co pewien czas spotykaliśmy pasące się na nich stada dzikich koni.
Gdy tylko zeszliśmy ze szczytu niebo znów pokryły chmury. I tak było aż do wieczora, kiedy to znowu zaczął padać deszcz. Nasz nocleg wypadł za trzecim pipantem w kierunku zachodnim, w którym podążaliśmy przez następne trzy dni. Naszym celem był Pietrosul - najwyższy szczyt Alp Rodniańskich.

W drodze na Pietrosul

Tego wieczoru do granicy lasu schodziliśmy około 45 minut. Następnego dnia, po porannej wspinaczce z powrotem na grzbiet, pokonywaliśmy kolejne wzniesienia. Pogoda była całkiem znośna. Wyjątkowo nie padało, choć wiał koszmarny wiatr. Na wysokości Munlelui Kailor postanowiliśmy zejść kawałek na północ stromym grzbietem, aby obejrzeć tamtejsze wodospady. Jednak napotkany po drodze pasterz potwierdził tylko nasze przeczucia. Pierwszy z wodospadów wysechł, a do drugiego było znacznie dalej. Nie pozostało nam więc nic innego, jak tylko zawrócić. Po kilku godzinach wędrówki zdecydowaliśmy się zejść na nocleg. Tym razem na szczęście las sięgał wyżej i prowadziła do niego opadająca łagodnie ścieżka.
Następny dzień był najgorszym dniem całej wycieczki. Od rana do wieczora padał deszcz i wiał przeszywający wiatr. Dawała się we znaki niska temperatura, a mgła koszmarnie ograniczała widoczność. I do tego kończyły się zapasy jedzenia. Nie było już chleba, a na reszcie trzeba było oszczędzać. Zmęczeni, mokrzy, głodni i źli zgubiliśmy wieczorem drogę. Postanowiliśmy przespać się w pierwszym lepszym miejscu, a o resztę pomartwić się jutro. Okazało się to dobrym pomysłem, gdyż następnego dnia bez problemu weszliśmy na właściwy grzbiet, a nim prosto na Pietrosul. W dodatku w momencie, w którym zdobyliśmy szczyt, mgła się rozwiała i zobaczyliśmy leżącą u jego stóp Borsę. Widok szpeciła jedynie rudera małego domku (być może strażnicy?) w najwyższym punkcie góry. Ze szczytu dostrzegliśmy również stację meteorologiczną, pod którą mieliśmy zamiar spędzić ostatnią noc na szlaku. Zejście do niej, choć była tak blisko, okazało się długie i monotonne. Po stromym zboczu prowadziła w dół wąska ścieżka, która droga. Zgodnie stwierdziliśmy, że gdybyśmy mieli nią podchodzić, to chyba by nam nie wyszło.
Samo miasteczko przedstawia niestety obraz nędzy i rozpaczy. Jest typowym przykładem uprzemysłowionej na siłę 50 lat temu wsi, gdzie obok zaniedbanych dziś chałup stoją opuszczone, zdezelowane fabryczki. Odpadający tynk i powybijane szyby szpecą towarzyszące im zamieszkałe jeszcze, małe blokowiska. Na podwórku jednego z nich, przywiązany do konteneru na śmieci, stał osiodłany koń. Na innym ulokował się mały bazar.
Ostatnim punktem naszej podróży był przejazd do Baia Mare, a następnie do Satu Mare, gdzie zakończyła się nasza eskapada. Po drodze minęliśmy dolinę, przypominającą wielki zamieszkały skansen. W Satu Mare pożegnaliśmy się i każda grupa ruszyła autostopem w swoją stronę. Mnie następną noc przyszło spędzić w Tokaju, co na zakończenie podobnej wycieczki serdecznie polecam (ciekawe dlaczego? - przyp. red.).