Drukuj

- to stukot kół pociągu jadącego z Warszawy w kierunku wytęsknionych i wyczekiwanych gór;

- to gigantycznych rozmiarów plecak, który z dziarską minką trzeba było włożyć na plecy i targać na obitych ramionach przez sześć dni;

- to pierwszy biwak, który pewna czwórka spędziła w namiocie rozbitym w starej szopie nad samym brzegiem rwącego potoku;

- to Magda dzielnie prowadząca grupę w dzień i w nocy, nieustraszona i niezmordowana, nie przeraził jej nawet martwy skorek w butelce z wodą ani wiatr hulający w dziurawej nogawce spodni,

- to Mikołaj gubiący i rozrzucający po drodze swoje rzeczy, nieustająco bijący rekordy w rozrzucaniu różnych części garderoby po całym obozowisku, a następnie łamiący wszelkie granice czasowe w doganianiu grupy;

- to Kasia walcząca ze zdartymi nogami i przejęta kryzysami mężczyzny swego życia; nikt nie był w stanie oprzeć się Kasinemu poczuciu humoru, a ja najbardziej podziwiałam jej wytrwałość;

- to Mateusz nawet w najlepszą pogodę noszący swoją prześmieszną czapkę; powodem był strach przed publicznym ujawnieniem zwichrowanej przez dni chodzenia fryzury;

- to Duży Paweł, z którym fantastycznie można pogadać o koniach i wyprawach górskich, autorytet w rozpalaniu ogniska - w końcu dwadzieścia kilka minut w manewrach ogniowych to nie lada wyczyn;

- to Adaś, któremu powierzone zostało najtrudniejsze zadanie zimówki - poprowadzić grupę kompletnie wyczerpanych ludzi najbardziej stromym podejściem, jakie widziałam podczas całego wyjazdu;

- to Kasia, która okazał się być doskonałą rozmówczynią, nie tylko z kursantami, ale też... z własnym chłopakiem; w jej przypadku telefon komórkowy rzeczywiście spełniał swoje zadanie;

- to Marcin noszący się w barwach Holandii, dzielnie taszczący wiadro do gotowania przywiązane do plecaka; po tym atrybucie można było bezproblemowo rozpoznać kto zacz, nawet ciemną nocą;

- to Jacek, chyba najbardziej dowcipna osoba wyjazdu; na jego wypowiedzi nikt nie pozostawał obojętnym, a „Znów buraczą" do końca rozbawiało najwytrwalszych kursantów;

- to Karolina z pasją opowiadająca o przejściach zebranego ze sobą plecaka na stelażu, który przeżył wędrówki jej dziadka, mamy i jej samej;

- to Tadek, który nie wiedzieć czemu stwierdził, że to cholernie nudne tak łazić w górę i na dół; poza tym stał się autorem kilku ciekawych spostrzeżeń fizjologicznych, np. na temat kasztanów;

- to Marcin, który mimo przemoczonych butów nie stracił werwy i animuszu, prowadzący grupę, nawet, gdy sam nie wiedział dokąd; ponadto dla każdego miał ciepłe słowo, kawę i czekoladę, a sam zasypiał pod drzewem i nikt o nim nie pamiętał;

- to Marius dzielnie trzymający się do czwartku; obdarte do żywego nogi nie przeszkodziły mu w doprowadzeniu nas do Korbielowa i w ciągłym ulepszaniu polszczyzny;

- to Paweł-Małe Radyjko, który ciągle kombinował, jakby tu zrobić rakiety śnieżne z gałązek świerku oraz niezwykle wytrwale i bez większego szwanku obijał sobie wargi rozśmieszając do łez wystarczająco już rozluźnione towarzystwo;

- to Piotrek, który w niczym nie ustępował Małemu Pawłowi, chyba że w gadaniu przez sen; istny hard-core, nie?!;

- to Adaś, którego umiejętność posługiwana się kompasem przerosła moje najśmielsze wyobrażenia; poza tym miłośnik fantastyki;

- to rozśpiewana Marta, z którą śmiałam się do łez z ołowiu, Hamleta i woskowania uszu; poza tym jej ciepła puchówka uratowała mnie przed zamarznięciem, a fantastyczny humor i radość życia dodawały każdemu nowych sił;

- to Damian o niespotykanej energii i sile, zawzięty, ale o dobrym sercu dla swych towarzyszy; zresztą mój sąsiad;

- to zaskakujący Marcin Szymczak, którego wymagania kulinarne niejednego kuchmistrza wpędziłyby w kompleksy; Marcin czuł się nieco niespełniony, dlatego skumulowana w nim energia rozpierała go, a pomysły manewrów z pierwszej pomocy i gotowania wody na czas tryskały niczym gejzery na Islandii;

- to Tatry doskonale widoczne w pięknym słońcu z Babiej Góry;

- to noc w schronisku na Markowych Szczawinach spędzona na freudowskich analizach dzieciństwa; wstrząsające wyznanie Mikołaja o słoniku-szaraczku, który jeździł na nartach, przyćmiło Mateuszowego misia-grubaska, Pawłowego gumowego, żółtego misia, który robił „pi-pi" i zgubił się w piaskownicy; panie zaś nie przyznały się ani do misiów, ani do lalek, a Marcin Sz. pozostał jedną wielka zagadką;

- to okrzyk bojowy „MUKA", który dodawał nam werwy;

- to ja z żarłoczną ambą w plecaku, ucząca się rozróżniania sosny od świerku, prawego od lewego; zmęczona, ale zadowolona, że dane nam było przeżyć tyle fascynujących chwil, których niejeden „Turysta Beski(e)dzki" by nam pozazdrościł.