Drukuj

Forsowanie Sanu Na wykładzie z metodyki Wąż przedstawił warunek udanego wyjazdu: uczestnicy mają być po powrocie do domu zadowoleni i chcieć w przyszłości znów pojechać z tym samym przewodnikiem. Pewne refleksje na temat zapewnienia uczestnikom miłych wrażeń nasunęły mi się na przejściu zimowym.

W tym roku, podobnie jak w zeszłym, Tomek Płóciennik zorganizował wyjazd krajoznawczy na Spisz. Jego celem było poznanie tej historycznej krainy pod różnymi względami, a głównym środkiem lokomocji - narty biegowe. Grupa chętnych kursantów trochę się skurczyła i w końcu w Łapszance znalazłyśmy się we trzy. Dodatkowo pobyt umilało nam towarzystwo licznych waletów.

Moment pierwszych kroków na nartach przypadł na moje prowadzenie. Dość szybko opanowaliśmy narty na tyle, aby wejść z Łapszanki na Pawlików Wierch. Okazało się, że biegówki to coś fantastycznego. Buty i narty są bardzo lekkie oraz nie ciążą na podchodzeniu. Po płaskim biega się trochę jak na łyżwach, co jest dużo przyjemniejsze od chodzenia, a niewiele bardziej męczące. Natomiast w dół zjeżdża się takim jakby pługiem, przynajmniej myśmy tak zjeżdżali (nie było wśród nas profesjonalistów). Osoby, które nie mają żadnego doświadczenia zjazdowego mogą mieć początkowo trudności z biegówkami, ale myślę, że prędzej, czy później każdemu się spodoba.

Nam spodobało się bardzo, pomimo dość kiepskiego śniegu, z powodu którego bardziej zbiegaliśmy, niż zjeżdżaliśmy z Pawlikowskiego. Skierowaliśmy się ku Czarnej Górze, w której mieliśmy zwiedzić skansen. Gdy przed samą wsią zjechaliśmy do drogi, postanowiłam, że to odpowiedni moment na zdjęcie nart. Najlepsze wydało mi się miejsce po przeciwnej stronie drogi, więc wjechałam na leżącą tam równą warstwę śniegu. Wielkie było moje zaskoczenie, gdy przekonałam się na własnej skórze, że równa warstwa śniegu to cienka przykrywka głębokiego rowu z wodą. Kiedy wpadałam do tej "wanny", przeleciało mi przez głowę, że kilka godzin wcześniej marzyłam o kąpieli nie przypuszczając, w jaki sposób to marzenie się spełni. Po sekundzie nadjechała cała grupa. Oni również byli bardzo zaskoczeni, bo jeszcze przed chwilą widzieli całą moją postać, a teraz tylko górną jej część wykonującą dziwne ruchy. Rozpaczliwie usiłowałam znaleźć rękoma punkt zaczepienia, a pod warstwą śniegu szukałam w wodzie oparcia dla nóg. To, że po chwili trafiłam na "twardy grunt" i tak niewiele mi pomogło, bo rów był w środku śliski jak wanna, ale trochę głębszy. Dodatkowo ruchy utrudniały mi narty na nogach i kijki przywiązane do rąk. Z opresji wyratowała mnie koleżanka, co przypominało chyba trochę wyciąganie tonącego z przerębla, bo ona musiała dość ostrożnie podchodzić na nartach do rowu, żeby samej nie wpaść. Całe zdarzenie wywołało oczywiście komentarze i mnóstwo śmiechu. Na szczęście dzień był ciepły, prawie wiosenny, więc wkrótce byłam sucha. A po całym dniu Tomek chyba by się zgodził, że ta kąpiel była najbardziej błyskotliwym punktem mojego prowadzenia.

To i inne wydarzenia na przejściu skłoniły mnie do rozmyślań nad dostarczaniem grupie miłych wspomnień, o których mówił Wąż, w postaci humorystycznych scen. Nie ma sensu robienie z siebie błazna, ale jeżeli jest śmieszne, to po co się tym martwić? Nie kwestionuję bynajmniej istoty merytorycznego przygotowania przewodnika, opiera się ono na dużej wiedzy i latach doświadczeń, a z drugiej strony na szczerym zainteresowaniu tematem. Niestety wśród nas tylko Tomek spełniał te warunki. Nam pozostało cytowanie zapamiętanych z przewodnika zdań o rokokowych ołtarzach i późnobarokowych chrzcielnicach. Myślę, że w takiej sytuacji rozśmieszenie grupy może być elementem uatrakcyjniającym wyjazd.

Niezręczność może wynikać jedynie z tego, że zabawne przygody prowadzącego śmieszą wszystkich oprócz niego samego. Jest to moim zdaniem skutkiem wygórowanej miłości własnej i zbyt wysokich ambicji. Ja tam jestem na kursie dla przyjemności i dalej się będę z siebie śmiać.