Drukuj

tyt1Dziś o swoich strasznych przeżyciach z instruktorem i nie tylko wspomina młoda i ciepła w dotyku Paulina.

Podobno stare przysłowie pszczół mówi: "Wszędzie dobrze, ale najlepiej w górach." O tym, ile prawdy zawierają te słowa, wie każdy, kto był tam choć raz i poczuł, że jest już stracony dla tych gór. Można różnie chodzić po górach: we mgle, zawierusze i deszczu, tęskniąc do ciepła i suchych majtek, lub w noc księżycową, kiedy gwiazd nie widać i jasno jest jak w dzień. I można widzieć świt tak czerwony, jakby hekatomba niewinnych kursantów dokonała się przed chwilą.

Kiedy po nocy chodzenia w przemoczonych i zupełnie już lodowatych butach, zziębniętym i głodnym dochodzi się na miejsce "noclegu" i widzi się maleńką bacówkę bez podłogi, zimną, bez perspektyw na dobre spanie, taki wschód słońca potrafi wynagrodzić wszystkie trudy.

Aby nie zanudzać Cię, Czytelniku, relacją rodzaju "przyszliśmy, zobaczyliśmy, zwyciężyliśmy" itd., opiszę moją drugą kursówkę bez zbędnych szczegółów. I tak będziesz wiedział, o co chodzi, bo sam nie raz w górach byłeś.

Wyjazd w Warszawie zapowiadał się ciekawie, kiedy to moi współtowarzysze stwierdzili (ja wstrzymałam się od głosu), że najwyższy czas pochodzić "porządnie" po górach, przynajmniej do świtu. I chociaż nasza trasa nie była dłuższa niż zwykle, plany te zrealizowaliśmy dokładnie, zupełnie przypadkowo. Wystarczyło tu się trochę pogrzebać, tam zamarudzić. Około drugiej w południe zdecydowaliśmy dogodzić burczącym brzuchom. Dając upust żarłoczności i grzejąc się w miłym ciepełku ogniska, ani się obejrzeliśmy, kiedy minęła czwarta. Godziny dnia płynęły, a myśmy szli, nadszedł wieczór, a myśmy szli dalej, przyszła noc i wzeszedł piękny księżyc w pełni, a my szliśmy wciąż.

Około pierwszej w nocy wydarzył się wypadek. Siedząc przy drugim już tego dnia (a raczej "dnia") ognisku grzaliśmy przemoczone nogi. Nagle Maciek odruchowo sprawdził, czy podeszwa jego buta nie rozgrzała się zbyt mocno. Jak wszyscy wiedzą, podeszwy bywają zazwyczaj z gumy, a ta lubi się topić w wysokich temperaturach. Tak więc mieliśmy pierwsze obrażenia cielesne. Być może nie wyglądało to groźnie, ale decyzją bardziej doświadczonych rozdzieliliśmy się i na Mogielicy (na którą weszliśmy po trudach o trzeciej w nocy) ubyło nam trzy osoby. Aneta, Marcin i Piotrek zeszli w dół szukać pomocy dla rannego. A my szliśmy po górach.

Siedzenie w środku nocy na odsłoniętym szczycie, w mróz ma to do siebie, że po kilku minutach błogiego odpoczynku postój zaczyna być coraz mniej błogi, za to coraz bardziej przejmująco dotkliwie zimny. Można się jednak wiele z tego nauczyć. Na przykład... tańca: "Ach, jak przyjemnie i jak wesoło w pingwina bawić się, się, się. Raz nóżka lewa, raz nóżka prawa, do przodu, do tyłu i raz, dwa, trzy!". Na pewno znasz, Czytelniku, tę świetną zabawę, ratującą życie niejednemu zmęczonemu i zmarzniętemu wędrowcowi. A jeśli nie stałeś nigdy przed wyborem: zatańczyć lub zamarznąć, znaczy to, że jeszcze niewiele w życiu przeżyłeś.

Poszliśmy dalej. Szlak od Mogielicy do Jasienia można by nazwać "nigdy nie kończącą się drogą". Michał - w owym czasie nasz prowadzący - obiecywał nam co pół godziny (potem coraz częściej), że to już za chwilę, że jeszcze tylko momencik i będziemy na miejscu, że jeszcze tylko jedno podejście itd. Dziwnym trafem podejścia mnożyły się, metry wydłużały, a godziny biegły. W końcu - jak Ulisses - dobiliśmy na miejsce naszego przeznaczenia po wielu przygodach i trudach. Na szczycie Jasienia wszyscy zrzucili wory i wyciągnęli nogi (w dosłownym znaczeniu rzecz jasna!). Rafał poszedł sprawdzić, co w bacówce piszczy.

Zaczęło świtać. Właśnie syciliśmy się widokiem wschodzącego słońca, gdy wrócił Rafał i oznajmił, że "...oni wszyscy w bacówce śpią (tzn. inna grupa kursantów - przyp. autora) i dobrze by było, żeby ich nie budzić". Wstaliśmy i poszliśmy dalej. Dobiliśmy do bacówki położonej w bliskiej odległości, "nieco" jednak mniejszej i mniej komfortowej (patrz trzeci akapit). Po półtorej godziny snu w nieszczelnym śpiworze (było dość chłodno) myślałam, że przeszłam już wszystko. O święta naiwności! Jakże ciężko się myliłam! Najgorsze było dopiero przed nami.

Następnego dnia - tzn. tego samego, tylko po kilku chwilach snu i spałaszowaniu ciepłego posiłku (ach, te farfocle w menażce!) - ruszyliśmy w dół. Do cywilizacji. Część z nas chciała wrócić tego samego dnia wieczorem, streszczaliśmy się więc, aby na czas zdążyć na ekspres z Krakowa. Wreszcie nasze nogi stanęły na betonie i ujrzeliśmy w oddali przystanek autobusowy. Widok ten i nadzieja na rychłe znalezienie się w ciepełku dodały nam skrzydeł.

Na autobus czekaliśmy 3 godziny. Repertuar ze szczytu Mogielicy poszerzyliśmy o takie zabawy, jak: ambasador, supły, przydeptywaniec, "Ojciec Abraham...", a także tańce (poleczka) i śpiewy. Jeśli, drogi Czytelniku, nie przeżyłeś jeszcze podobnej sytuacji (choć jestem pewna, że raczej tak), radzę gorąco wzbogacić się o podobne doświadczenia. Znacznie obniża poprzeczkę wymagań i oczekiwań w stosunku do życia i otaczającego świata.

Na ekspres nie zdążyliśmy, Kraków zwiedziliśmy, nocnym pociągiem powróciliśmy. Victoria!

* * *

Na koniec jeszcze mała dygresja. Jeśli to krótkie opowiadanko choć odrobinę zniechęciło Cię do wyjazdu w góry, to wiedz, drogi Czytelniku, że osiągnęło niezamierzony cel. Jestem jednak pewna, że jesteś wystarczającym zapaleńcem gór, aby nie tylko się nie zniechęcić, ale jeszcze nabrać większej ochoty na podobne wyrypy, choćby zaraz. I o to chodziło!

Od redakcji: W trosce o naszych drogich czytelników musieliśmy usunąć najbardziej drastyczne momenty. A szkoda, szkoda wielka. Było to niewątpliwie pikantne i pouczające. Ale w którymś z następnych numerów opublikujemy Białą Księgę ocenzurowanych przez nas do tej pory tekstów.