tyt.jpgTydzień przed wyjazdem temperatury spadały poniżej -20 C. Najbardziej ekstremalnie było w Bieszczadach - tuż obok Beskidu Niskiego. PAP informował o utrzymującym się zjawisku inwersji. Wieści z zimówki pieszej docierały do Warszawy, ale nie były regularne. Dawali znać, że żyją, raz pojawił się wpis na forum (pewnie zlecony). My natomiast szykowaliśmy się do wyjazdu - głównie we własnym zakresie. W domach panowało spore zdenerwowanie, a dysputy prowadziliśmy na Powiślu. Dla sporej części ludków miał to być pierwszy kontakt z nartami, bo wcześniej zapowiedziane jazdy szkoleniowe po lesie nie wypaliły. Skończyło się na teorii. Niektórzy pod wpływem doniesień pogodowych zaopatrywali się w najcieplejsze śpiwory, a gdy ktoś już taki miał, pozostawało tylko nerwowo obserwować doniesienia i cierpliwie czekać, co wydarzy się na naszym wyjeździe. Zdenerwowanie przeniosło się potem na dworzec.

HDP, czyli Historie Dworcowo-Pociągowe

W sobotę na kilka godzin przed odjazdem pociągu do Krosna pogoda gwałtownie się pogorszyła - zaczął sypać śnieg, a że weekend w pełni, pługów w mieście było jak na lekarstwo. O solarkach nie było nawet co marzyć. Samochody grzęzły.
Problemy były też już po osiągnięciu celu - plecak ledwo dawało się na Wschodni wnieść, a do przejścia była przecież jeszcze droga na peron, a potem do chatki! Na dworcu przerażeni byli już wszyscy - ich wory nie różniły się bardzo od siebie - dźwigaliśmy na plecach po 25 kilo. Do tego dochodziły narty. Niektórzy transportowali też kilogramowe słoje z Nutellą i żarcie dla roślinożerców, ale były to odosobnione przypadki.

W pociągu na chwilę zgubiliśmy Weronikę, która pojechała na pierwszy dzień i zaraz potem miała wrócić do Warszawy. Raz na jakiś czas ktoś próbował się do niej dodzwonić, ale miałczał tylko jej telefon umieszczony w kurtce. Okrycie wisiało nad Grzesiem i jedyny efekt miałczenia to jego zdenerwowanie tym faktem. W końcu Weronika znalazła się sama. Stało się to jeszcze przed Skarżyskiem, gdzie pociąg się dzieli, więc nie było niebezpieczeństwa, że gdzieś przepadnie na dobre. Dalsza podróż minęła spokojnie: część spała a część stworzyła przedział cichej nauki. Inni szwendali się bez celu. Marek z nudów zrobił test... pierwszy, lecz nie ostatni.

Rano po dworcowym śniadanku zapakowaliśmy się w busa i pojechaliśmy zwiedzać zaropiały skansen. Spodobało się - i nam i kierowcy, którego zabraliśmy ze sobą. Bawiliśmy się eksponatami i przełącznikami... aż w końcu wróciliśmy do busa.

PPP, czyli Pierwsze Przejście Piesze

tyt1.jpgWidok nas wyłaniających się z mgły na górze, która dzieliła Wolę Niżną od Polan Surowicznych, musiał być nieziemski i przerażający. Z daleka wyglądaliśmy jak piesza husaria - szliśmy w szeregu, a z plecaków na wysokość powyżej 3 metrów sterczały nam po dwa duże, zawinięte kikuty.

- Dlaczego zamiast jechać na nartach, macie je przyczepione do plecaków? - pytali głupio ludzie, których mijaliśmy, brnąc w śniegu po uda.
My odwdzięczaliśmy się równie głupim pytaniem: - Skąd idziecie?

Zresztą wtedy większość grupy gdy patrzyła na innych idących na lekko ludzi miała w oczach celownik.

Chodzenie z takim obciążeniem i jeszcze z nartami na plecach (a czasem w rękach) było rzeczywiście dużym wyczynem. Założenie nart od razu na początku mogło się jednak skończyć kiepsko. Pozostało nam więc pokonać kilka kilometrów metodą tradycyjną, a czas, jaki nam to zajęło, wydłużył się przez to przynajmniej dwukrotnie.
Pół godziny przed osiągnięciem chaty postanowiła się od nas odłączyć Weronika - oświadczyła, że dalej nie idzie. Tak naprawdę musiała szybko wrócić do autobusu - pozostała droga była już na tyle długa, że do chaty i z powrotem mogła nie zdążyć. Miała wrócić do nas w środku tygodnia.

tyt2.jpgPozostała część grupy ociekając potem i prezentując radykalne postawy wobec zmęczenia dotarła do chatki Styków, która miała być naszą bazą wypadową. Na tym ostatnim odcinku dawał się też pierwszy raz zauważyć "syndrom Joe"1. Styki przywitały nas gorąco co objawiło się garem herbaty wystawionym na ganek. Uradowani gościnnością weszliśmy do środka gdzie nagle rozległ się przeraźliwy wrzask. Nie ma co, robiliśmy wrażenie.... Potem miejscowe koleżanki i koledzy nie reagowali już na nas tak emocjonalnie. Rozlokowaliśmy się po kątach.

 

PSŚ, czyli Pierwsze Strusie w Śnieg!

tyt3.jpgWieczorem zafundowaliśmy sobie szybkie przypomnienie (niektórzy naukę) jazdy na nartach. Po przejechaniu kilkudziesięciu kółek przed domem wybraliśmy się na krótką wycieczkę śladami skutera śnieżnego. Po powrocie do domu odebraliśmy wieści z Warszawy - zasięg łapaliśmy w kilku kątach domu. Następnego dnia miała dołączyć do nas Ania.

Atrakcją wieczoru okazała się możliwość składania samokrytyki przez prowadzących oraz ulżenia sobie na prowadzących. Gdy już się zmęczyliśmy wyciąganiem sobie faktów z życiorysu poszliśmy się integrować z autochtonami przy śpiewogrze. Następnego dnia miały być Walentynki i pierwsze wyznania.

tyt4.jpgPoniedziałek był słoneczny. Dla niektórych był też dniem pierwszego zjazdu z dużej góry. Pierwsze osoby zaliczyły "strusie". Z naszej drogi do wsi odebraliśmy Anię i ruszyliśmy trochę inną drogą przez pagórek w stronę chaty. Pierwszy raz padło pytanie "co to za góra" i różne odpowiedzi. Potem jeszcze kilkanaście razy było nam pisane powtarzać, że ta góra to Polańska 737 - przewyższenie okazało się ulubioną górą Marka i zmorą kursantów. Zdobyć ją mogliśmy jednak dopiero ostatniego dnia. Walentynki się skończyły, a wyznania zostały odwołane.

 

DUPA, czyli Decydujące i Uparte Pchnięcia Auta (a potem zabawy z zapałkami)

tyt5.jpgPo południu na naszej trasie - polnej drodze dojazdowej leśnictwa - spotkaliśmy zupełnie zakopany samochód. Pani kierowca, mimo chęci i starań nie radziła sobie z wyjechaniem. Nie udawało jej się to nawet gdy auto popychali nasi chłopcy. Ostatecznie za kierownicą siadł Radek i wspólnymi siłami dali radę. Gdy samochód wreszcie drgnął, a następnie się rozpędził, przez chwilę myśleliśmy, że Radek już nie wróci. Pani kierowca też musiała tak pomyśleć, bo rozpoczęła nerwową gonitwę za samochodem. Chwilę później znikła już za pagórkiem. Jakież było nasze zdziwienie, gdy zaraz za panią w malutkim aucie zakopał się w tym samym miejscu wielki samochód obładowany kłodami. Na szczęście pomoc naszych chłopaków nie była potrzebna.

tyt6.jpgPotem udało nam się przerazić grupę drwali wypalających węgiel drzewny. Zabarykadowali się w baraku z anteną satelitarną i nie wychylili nosa póki sobie nie poszliśmy. Zostało postanowione, że wchodzimy na górkę i zobaczymy co dalej. Faktycznie zobaczyliśmy - panoramkę.

Na wzmocnienie poniedziałkowych wrażeń na koniec dnia Marek zarządził manewry ogniowe. W wyjątkowo dużych - trzyosobowych - grupach mieliśmy po ciemku, z deficytem drewna i w ponadmetrowej grubości śniegu rozpalić ogniska i ugotować wodę. Udało się to tylko jednej grupie, reszta poległa. Na szczęście do końca wyjazdu pomysł powtórki tego wyczynu już się nie powtórzył. Zmachani wróciliśmy do chatki. Mimo, że ogniem i zapałkami bawiliśmy się wszyscy, tylko pojedyncze osoby musiały wędrować nocą do toalety.

CBD, czyli Co Było Dalej...

Potem były jeszcze prowadzenia w śnieżnych zamieciach, dzień słoneczno-upalny, przejście przez ostoję zwierząt, zepsuty but, złamana narta, porzucenie prowadzenia i gotowanie na przystanku. Iboczek okazał się nie-Iboczkiem, a Łysa Góra nie-Łysą Górą. Robiliśmy czołgi i rzucaliśmy granaty, a po wszystkim dostało się Markowi.

 

OP, czyli Odwiedziny Pograniczników...

tyt7.jpgO to było wielkie przeżycie. Cały dzień był skonstruowany pod tę wizytę. Po powrocie z gór kobiety gorączkowo robiły się na bóstwa, wachta przygotowywała stół najlepiej jak tylko mogła. Faceci chodzili zaniepokojeni. Poruszony był nawet Marek. Gdy stół był przygotowany usiedliśmy i zaczeliśmy podjadać... Pograniczników nie było. W końcu jednak pojawili się bardziej przerażeni niż my. Przycupneli w kąciku i za żadne skarby nie dali się zaciągnąć do stołu. Jedliśmy więc sami. Rozmowa rozkręcała sie powoli lecz nieubłaganie. Omówiliśmy to co przewodnicy wiedzieć powinni oraz to co przydałoby się scenarzystom filmów sensacyjnych. Na koniec zapoznaliśmy się ze sprzętem. Było miło i sympatycznie. Kilka pożegnalnych zdjęć i o wizycie mundurowych świadczyły już tylko rozpłomienione oblicza dziewczyn.

...i jeszcze dalej

tyt8.jpgW ramach busówki zwiedziliśmy niezliczoną ilość cerkiewek i zawitaliśmy w supernowoczesnej siedzibie Magurskiego Parku Narodowego w Krempnej, byliśmy u GOPR-owców... Były opowieści o wojnach, wysiedleniach i cmentarzach, a na jeden doszliśmy grubo po zmroku. W chacie śpiewaliśmy i sami siebie krytykowaliśmy, a potem pisaliśmy testy. Nocami jedni zasypiali i zaraz potem budziła ich poranna wachta, a inni przegadywali długie godziny i rano nie mogli wstać. Obiady z dnia na dzień stawały się coraz lepsze. Na stokach aż do ostatniego dnia robiliśmy zjazdy, podjazdy i strusie. To wszystko tylko po to, by ostatniego dnia w wielkim stylu zjechać bez żadnych wypadków do Woli Niżnej i stamtąd oddalić się bezpiecznie busem w siną dal. Na końcu były wybory Miss i Mistera - czyli z kim najchętniej wyjechałbyś/wyjechałabyś w góry. Nie wiedzieć czemu wygrali sami chłopcy...

tyt9.jpgWidoki beskidzkie były nieziemskie - bezkresna biel na dwóch pagórkach, w którą chciało się pobiec, przepiękna przestrzeń po wyjściu z ostoi zwierząt, na której odgrywaliśmy dalsze sceny z filmu "Czekając na Joe" i ziejąca pustką dolina, w której leży wysiedlona Wola Wyżna. I nawet jeżeli w czasie wyjazdu zdarzyły się momenty zwątpienia bądź zmęczenia, po powrocie do szarego miasta wszystko znikło. Od razu, po pierwszym przyjrzeniu się tłumom ludzi w centrach handlowych i uświadomieniu sobie, że na urlop wyjeżdżają raz do roku albo wcale, a do tego na pewno nie w tak wspaniałe miejsca, jak my.

Pamiętnik z Beskidów

Dzień pierwszy:
Przeprowadziliśmy się do naszego nowego domku. Wszystko przykryte białą kołdrą. Widok jak z pocztówki .... Kocham Beskidy
Dzień drugi:
Spadł kolejny śnieg. Znowy łaziliśmy po górach - jestem wykończony.
Dzień trzeci:
Zeszłej nocy napadało jeszcze więcej tego białego g....
Dzień ostatni:
Wróciliśmy do Wawy. Nie mogę sobie wyobrazić jak ktoś mający odrobinę rozsądku może mieszkać na jakimś zadupiu w Beskidach...

1Syndrom Joe - Syndrom pojawił się pierwszego dnia. Może dlatego, że pierwsze przejście piesze było najbardziej męczące ze wszystkich. Dotknął tylko niektórych. Z początku dał się zaobserwować jako rosnąca determinacja, parcie do przodu byleby jak najszybciej pokonać śnieżno-plecakowy żywioł. Powstała grupa chartów. Lecz nie takich wesołych chartów jacy zwykle uciekają do przodu lecz takich z zaciętymi minami. To był pierwszy objaw. Po nim nastapił kolejny - zapętlenie się w bieżącej czynności bez zwracania uwagi na okoliczności, i nie zwracanie uwagi na otoczenie i powolne opadanie z sił... I wreszcie wstąpienie drugiego życia gdy w dali zamajaczyła chatka, gdy byliśmy już niedaleko... Nowy zastrzyk sił poderwał do dalszej walki... serca tłukły jak oszalałe, pot lał sie obficie byle do przodu... Okazało się, że to nie ta chatka. Ci, których dotknął syndrom Joe zatrzymywali się wycieńczeni i nie mobilizował ich widok właściwego celu wędrówki, który okazał się być zaledwie 100 metrów dalej. Poddawali się niemal w tym samym miejscu. Dopiero po chwili odpoczynku powoli z mozołem osiągali cel. Nigdy później syndrom Joe nie wystąpił aż u tylu osób z aż takim nasileniem.