Spis treści

wiosenne5_2012.jpg

Relacya z exkursji po Karpatach w ziemi Sanockiej (27.04 - 05.05 2012)

By mroki niepamięci i upływ czasu nie zaćmił tego, co działo się  na przejściu wiosennym XXXI KPG, podjąłem się spisania relacji z tej wiekopomnej wyprawy. Wykorzystywałem każdą chwilę w czasie naszej bieszczadzkiej eskapady, by chwytać za pióro i notować na bieżąco bieg wypadków. A było, co notować, gdyż była ona owocna w tak  przeróżne wypadki i doznania, że ich nie upamiętnienie byłoby wielką stratą dla dziejów turystyki w Karpatach.

Wszystko zaczęło się w ostatnią piątkową noc kwietnia na dworcu Zachodnim PKS w Warszawie, skąd autokarem wyruszyliśmy do Sanoka. Podróż upłynęła bez niespodzianek. Te zaczęły się jednak w Sanoku, gdzie pojawił się kłopot ze znalezieniem połączenia do Zagórza. Na szczęście rychło udało się znaleźć rozwiązanie w postaci transportu miejskiego. Okazało się jednak, że była to nawet lepsza opcja od pierwotnie planowanej, ponieważ w autobusie miejskim było o wiele więcej miejsca niż w zwykłych pekaesach. Oprócz tego udało nam się podjechać bliżej do interesujących nas ruin klasztoru karmelitów bosych w Zagórzu. Tutaj zjedliśmy śniadanie, wysłuchaliśmy referatu, z którego między innymi dowiedzieliśmy się, że to właśnie tu toczyła się akcji 104 części przygód Pana Samochodzika.  Uzupełniła go legenda, wedle której Pewnego razu żołnierze i weterani urządzili sobie libację i sobie dziewkę ze wsi zhańbili, która następnie z zemsty  podpaliła klasztor. Wywołała ona żywą reakcje, gdyż jej referenta zapytano Czy to jest u Ciebie przekaz rodzinny?

Następnie każdy miał za zadanie przedstawić się za pomocą trzech słów. Autoprezentacja dostarczyła nam wiele radości, zwłaszcza gdy jeden z uczestników wyjazdu zaanonsował się słowami Kompromitujące zdjęcia, tanio!, a ktoś z grupy dodał Twoje?

Potem nastąpiło przypomnienie ogólnych zasad panujących na wyjeździe, z których najbardziej zafrapowała nas ta, że ci, którzy już zaliczyli przejście wiosenne i pojawili się tu jako waleci nie mają mózgu.

Przed wyjściem mieliśmy jeszcze trochę czasu na obejrzenie ruin klasztoru. Formy zwiedzania były dowolne od chodzenia po murach, penetracji tuneli do Leska po zwyczajne węszenia po kontach. Gdy zawołano nas na zbiórkę, okazało się, że czeka nas przeprawa brodem przez Osławę. Przed jej przekroczeniem powstało pytanie, kto zostanie zamkiem. Na szczęście dobrotliwie podpowiedziano osobie prowadzącej, że ma być to ktoś, kto dobrze pływa. Przeprawa przez rzekę zakończyła się pełnym sukcesem. Dla mnie było to interesujące doświadczenie, gdyż nigdy wcześniej nie robiłem czegoś podobnego. Zmoczenie stóp w zimnej wodzie było dla nas przyjemnością z racji panującego upału.

Naszym następnym przystankiem okazała się Łysa Góra, na której to dowiedzieliśmy się, że nazwa Bieszczady wedle jednej z dawniejszych teorii miała się wywodzić się od zamieszkujących je biesów - diabłów oraz mniej szkodliwych duszków czadów. Po przejściu kolejnej godziny dotarliśmy na rozległe jednostronnie zalesione wzniesienie, gdzie po raz pierwszy na tym wyjeździe ćwiczyliśmy panoramki. Udało się nam rozpoznać masywy Ostrego Działu i Żukowa. Znalazła się też chwila na odpoczynek w cieniu drzew i podziwianie przyrody. Wszędzie widoczne były młodziutkie, jasno zielone listki oraz białe bądź żółte kwiaty.

Po zakończeniu przerwy ruszyliśmy dalej zielonym szlakiem, który doprowadził nas do miejsca, gdzie nastąpiła konsumpcja obiadu - żurku z warzywami i jajkiem oraz herbaty.

W trakcie dalszego marszu przez zalesione wzniesienia natykaliśmy się gdzieniegdzie na błoto i bajora, które kurczyły się z racji panujących od kilku dni wysokich temperatur. W drodze  do miejscowości Hoczew zapoznaliśmy się z mającymi towarzyszyć nam do końca wyjazdu morderczymi pnączami, które utrudniały marsz i kaleczyły nogi. Jednakże nagrodą za przejście tej trasy była możliwość wizyty w tamtejszym sklepie spożywczym. Dalsza trasa zaprowadziła nas w okolice szczytu Wisielnik, gdzie podczas przerwy dane nam było obserwować zachód słońca, a następnie upstrzone gwiazdami niebo. Udało się nam zlokalizować gwiazdozbiory Herkulesa, Kasjopei i Wielki Wóz.

Po chwili odpoczynku przyszedł czas na zmierzenie się ze ścianą lasu i odpowiedzią na najczęściej padające na wyjeździe pytanie Gdzie jesteśmy? Mroki lasu i duszy rozjaśniło nam rozdawane przez dobrodusznego kolegę ptasie mleczko oraz polecenie prowadzącej Niech obejdą wszystkich, tych śpiących też i naleją im plusza do gardła.

Zrobiła się już pierwsza w nocy, a tymczasem my błądzimy gdzieś w rejonie Pańskich Horbków. Powoli zaczyna o sobie dawać znać zmęczenie. Drogę uprzyjemniała nam ciepła noc i lekki wiaterek przynoszący po upalnym dniu przyjemny chłód. W związku z nieudaną próbą wyjścia z buraka zapadła decyzja o zjedzeniu ciepłego posiłku i rozbiciu namiotów w wyżej wspomnianym rejonie.

Po zjedzeniu zapadliśmy w pięciogodzinny sen, po którym przyszedł czas na śniadanie, podczas którego do osoby odpowiedzialnej za jego przygotowanie padło pytanie dlaczego parówki podano w foli? Prowadzący wyjaśnił indagującemu, żebyś mógł sprawdzić swoje manualne zdolności!

Potem przyszedł czas na dyskusję metodyczną i referat o przyrodzie Bieszczad, podczas którego Krystyna Czubówna stwierdziła, że Bieszczady to bardzo różnorodny przyrodniczo rejon. Ekspresyjny i zabawny referat wprowadził dużo kolorytu i radości w naszym gronie. Sensację wzbudziły opowieści o trzmielojadzie i sraczce karpackiej. Po kolejnym referacie ruszyliśmy na Banię, na którą dotarliśmy (przynajmniej tak nam się wtedy wydawało) po marszu przez pachnący wiosną dorodny las bukowy.

Po zmianie prowadzenia nastąpiła po niedługim czasie dłuższa przerwa, podczas której każdy miał okazję zginąć podczas gry w pif-paf oraz bardzo blisko poznać się z uczestnikami wyjazdu w ramach zabawy w pająka. Jednakże beztroska zabawa rychło dobiegła końca i trzeba było ruszać dalej ku Przełęczy pod Wierchowinami, gdzie zjedliśmy ciepły posiłek. Ja jak zwykle pracowałem z siekierą w ręce. Po robocie zjadałem nasz specjał - griszgoluszkawę z kluskami lanymi w wersji XXL.

Mniej więcej dwie godziny później, gdy zapadł już mrok, dostałem swoje pierwsze prowadzenie - moim zadaniem było dotarcie do masywu Lisowca. Po przekroczeniu mostu na Hoczewce ruszyłem ku interesującemu nas grzbietowi. Byłem zmuszony obejść spory kawałek ogrodzenia z drutu kolczastego i dopiero, gdy się ono skończyło, mogłem zacząć wdrapywanie się pod górę po silnie zarośniętym stoku. Gdy dotarliśmy na szczyt naszym, oczom ukazała się rozległa przestrzeń i rozgwieżdżone niebo. Tu zatrzymaliśmy się dla złapania oddechu i skonsumowania małego co nieco. Po około pół godzinie ruszyłem przed siebie. Jako że miałem - jak się potem okazało - mylne wrażenie, iż mój kompas zwariował, zatrzymałem grupę i udałem się na rekonesans, po czym ruszyliśmy dalej ku Lisowcowi. Na nim miałem w planach zjeść obiadokolację. Pomysł okazał się nietrafiony, gdyż jary w okolicy szczytu okazały się tak suche, że właściwie nie było tam wody. Tak więc z ciepłego posiłku wyszły nici i skończyło się na suchej przekąsce i herbacie. Plus całej sytuacji był taki, że co poniektórym udało się trochę przespać. W końcu jednak zebraliśmy się i z nowym przewodnikiem pomaszerowaliśmy na Garbów Wierch. Po drodze od strony północnej mogliśmy zaobserwować piękny wschód słońca oświetlającego pomarańczowo-żółtą poświatą wyłaniające się z mroków pasma górskie. Po dotarciu do celu zjedliśmy obiad. Humory dopisywały, oprócz branżowych dowcipów pojawiła się też krytyczna ocena jedzenia: Fajny ten obiad ale z tym daniem lepiej by się czarne, a nie zielone oliwki komponowały. Zjadłszy obiad, położyliśmy się na pięć godzin .

Wstałem nieco wcześniej, by umyć się i przepakować.  Rozbudziłem się przy rąbaniu drewna na poranne ognisko. Przed wymarszem zrobiliśmy jeszcze złożoną panoramkę. Tak jak wielu, nie byłem pewny trafności mych odpowiedzi i w ogóle długo głowiłem się nad nazwami widniejących w dali szczytów.

W międzyczasie okazało się, że wiele osób złapało kleszcze, więc trzeba było dokładnie się oglądać. Co ciekawe, niektórzy łapali je co i rusz, a inni w ogóle. Inna sprawa, że w życiu nie skojarzyłbym kleszczy z górzystym terenem, łączyłem je do tej pory głównie z Mazurami.

W trakcie dalszej drogi zabłądziliśmy i prowadzący musiał udać się na rozpoznanie.

W tym czasie mogliśmy pobyczyć się w cieniu buków, a chętni obejrzeć okopy z pierwszej wojny światowej kryjące skarby takie jak resztki menażki czy kawałek łuski po pocisku artyleryjskim. Mimo odrapań, bąbli i gorąca, humory dopisują. Salwę śmiechu wzbudza wyznanie żonatego kursanta, który miał tego dnia trzecią rocznicę ślubu: Spędzę ją w namiocie w gronie kobiet. Podczas zejścia po zboczach Szczobu dane nam było oglądać piękne bieszczadzkie krajobrazy - zielone trawy i drzewa, ozdobione białym kwieciem krzewy oraz błękitne niebo. Takie widoki skłaniały do interesujących wyznań na temat spadającego na nas co jakiś czas prowadzenia - Wiesz co najbardziej lubię w prowadzeniu? Jak się kończy!

Zszedłszy do Mchawy, uzupełniliśmy nasze zapasy żywności i przygotowaliśmy się  do mających niedługo nastąpić manewrów. Tutaj grupa skurczyła się o trzy osoby - kontuzje i choroby zaczęły zbierać swoje żniwo. Tymczasem po rozdziale zakupionego jedzenia ruszyliśmy na Skrenin. Rychło okazało się, że w ciemnościach musimy pokonać na rympał (tj. na dziko, bez brodu) Hoczewkę. I tym razem przeprawa zakończyła się pełnym sukcesem, a co więcej jeden z kursantów ukazał nam swoje prawdziwe oblicze, ujawniając się jako górski nurek. Zimna woda obmyła nasze stopy i dała im relaks. Na drugim brzegu rzeki mieliśmy kilka minut na raczenie się herbatą i suchym prowiantem. Zdawało mi się, że nasza przeprawa była wielkim wyczynem, lecz zbladła ona wobec opowieści starych wygów o zimowym przejściu Sanu przed paroma laty.

Po około kwadransie przerwy ruszyliśmy dalej. Noc była tak jasna, że ukształtowanie terenu było doskonale widoczne bez zapalania czołówki. Niebo roiło się od mgławic i gwiazd, spośród których kolejny już dzień towarzyszył nam bliski mi Wielki Wóz. Na przełęczy pod Skreninem przygotowywaliśmy posiłek. Prowadząca poszukiwała ludzi o wielkim sercu, którzy wzięliby dodatkową butelkę wody. Padł komentarz: Nie dawaj ciężarów ludziom o wielkich sercach, bo mają przerost serca i nie mogą dźwigać.

Jestem zmordowany, ale głowa pracuje mi jeszcze na tyle, że dostrzegłem właśnie pewną prawidłowość. Otóż ptaki leśne zaczynają swoje trele zawsze tuż przed tym, zanim się rozwidni. Zaczynają dwa - trzy osobniki, poczym dołączają do nich coraz to kolejne, aż zbierze się cała ptasia orkiestra.

Podczas odpoczynku na drodze nasza grupa wyglądała jak szereg zwłok, wszyscy usypiają.

W trakcie kolejnej przerwy kursant z krwawiącym nosem zebrał od grupy oklaski, bo odpoczynek się przedłużył i mogliśmy się co nieco przespać.

Na ostatnich nogach docieramy do Lipowca, gdzie po spożyciu posiłku złapaliśmy kilka godzin snu, z którego nie wyrwały nas nawet szalejące wokoło gokarty. Śniadanie było bardzo smaczne. Twaróg z cukrem i mlekiem - nowy smak wprowadził nieco świeżości w naszym menu.

Przyszedł czas na spakowanie się i zmianę prowadzenia. I tu wywiązała się interesująca rozmowa. Kursant 1: A jaką trasą idziemy? Prowadzący: Zaraz, chciałbym zamknąć pewien etap. Kursant 2: W życiu?

Zszedłszy z Lipowca, uzupełniliśmy zapasy wody w pobliskiej rzeczce Wołkowyi i skierowaliśmy się ku nieistniejącej wsi Tyskowa. W trakcie marszu natknęliśmy się na stanowisko wypału drewna. Pełno tam było porąbanych polan drzew. Obok nich rzędem stały piece wyglądające jak wielkie gary przykryte gigantycznymi przykrywami. Oprócz tego każdy z nich uwieńczony był baryłkami z paliwem oraz kilkoma rurami pełniącymi rolę kominów.

W pobliżu obok siebie ulokowanych było kilka wozów Drzymały, w których mieszkali palacze. Było ich czterech, dwóch odpoczywało, jeden widać kończył robotę przy wypale, gdyż był cały czarny, ostatni zaś zajęty był spawaniem jakichś metalowych elementów pieca. Towarzyszyły im dwa małe psy - mniejszy, spokojny czarny kundelek i nieco większy, żwawy mieszaniec. Wokół stały przeróżne kołowe i gąsienicowe pojazdy terenowe. Opuściwszy palaczy, po wymianie grzecznościowych zwrotów, skierowaliśmy się ku podnóżom Korbani, gdzie spotkaliśmy parę turystów. Bez najmniejszego trudu zgadli, że jesteśmy z jakiegoś klubu górskiego, zdaje się że sami mieli kiedyś do czynienia z SKPB.

Mijamy niewielki cmentarzyk, kawałek dalej kapliczkę. Tu spotykamy sześcioosobową rodzinę - najpierw mężczyznę, który pyta nas o godzinę, a chwilę potem kobietę z czwórka dzieci,  uporządkowującą teren wokół kapliczki. Miałem wrażenie, że byli to potomkowie mieszkańców Tyskowej wypędzonych stąd w ramach akcji Wisła. Dalej w drodze do Łopienki, także wsi obecnie nieistniejącej, natknęliśmy się na trójkę rowerzystów zmierzających do Baligrodu. Zapytali nas o drogę do tej miejscowości, którą wnet im wskazaliśmy. Mniej więcej z tego samego miejsca ujrzałem w dole niezwykłej urody cerkiew o murach białych jak śnieg.

Odpoczęliśmy przy drewnianym domku noszącym dumną nazwę Schron Zrębowy Hilton.

Tu niektórzy wypoczywali na ławkach, a drudzy przeglądali się w oknach. Jedni ubolewali nad stanem swych włosów, inni na czele ze zgolonym na zero kursantem z satysfakcją stwierdzali: Przystojny jak zawsze, z zawsze nienaganna fryzurą. Dalej poszliśmy wzdłuż potoku ku pobliskiej bazie namiotowej. Po drodze minęliśmy cerkiew, którą przed półgodziną widziałem z góry. Okazała się ona najstarszym murowanym obiektem tego typu w Bieszczadach. W dolinie było też trochę turystów, którzy zjawili się tu korzystając z długiego weekendu majowego. Dotarcie do bazy przesunęło się nieco w czasie, gdyż trafiliśmy do niej idąc okrężną drogą. Na miejscu zaczęło się zgłaszanie zespołów na manewry i przygotowywanie posiłku.

Baza namiotowa w Łopience to prawdziwe leśne miasto, ukryte w gąszczu niczym baza Vietcongu. Składa się ona z pięciu części, spośród których cztery górne mają tarasy wykopane  na zboczu w celu rozstawiania namiotów. Na środkowej, trzeciej kondygnacji znajdują się toalety, wiata z częścią kuchenną i murowanym piecem, ławy i stoły. Niżej jest miejsce na ognisko. W końcu za mostkiem zawieszonym nad jarem jest strumień, w którym można się wykąpać i umyć naczynia czy też zrobić pranie. Ma on wyznaczoną strefę sanitarną ze specjalną rynną w celu niedopuszczenia do skażenia wody. Dalej droga wije się wśród lasu, by dotrzeć do cerkwi. W bazie panuje przyjemna, specyficzna atmosfera. Z racji swego położenia jest to miejsce tylko dla wybranych, do którego nie trafi pierwszy lepszy turysta. Nad stanem bazy i porządkiem czuwają osoby specjalnie do tego wyznaczone. Gdy następnego dnia zobaczyłem bazę namiotową w Łopience w pełnej krasie, poczułem, że muszę tu jeszcze kiedyś wrócić.

Tymczasem rozstawiliśmy namioty, zjedliśmy kolację, przepakowaliśmy się i ruszyliśmy na manewry. Wzięliśmy z kolegą jeden plecak, którym wymienialiśmy się co godzinę. Na pierwszym etapie przeszliśmy ciężką przeprawę schodząc po bardzo stromym, gęsto zalesionym i jak się potem okazało niewłaściwym zboczu. Potem musieliśmy na dziko, z gołymi stopami przejść Solinkę. Dosyć silny nurt, śliskie kamienie i brak sandałów utrudniały przeprawę, ale nie powstrzymały nas. Dalej poszło już znacznie lepiej, bez kłopotu dotarliśmy do Łypowa - pierwszego punktu na naszej trasie (tak nam się wtedy wydawało). Trzeba było jedynie uważnie patrzeć pod nogi, nie dać się spętać pnączom, sforsować zapory z przewalonych drzew i nie zadeptać wielkich jak pieść żab, które wychodziły na środek drogi. Gdy zaczęło widnieć, byliśmy z powrotem w dolinie Łopienki, skąd po drobnych perturbacjach zielonym szlakiem dotarliśmy do pipanta 910, gdzie złapaliśmy co nieco snu. Po przebudzeniu powędrowaliśmy na Łopiennik, nasz drugi punkt, gdzie spotkaliśmy ludzi z SKPB Rzeszów. Po krótkiej przerwie zawróciliśmy do miejsca naszego odpoczynku i przez Durną dotarliśmy do podnóża naszego kolejnego punktu - Horbu, gdzie zażyliśmy relaksu nad rzeczką Wołkowyją. Na podejściu pod palony słońcem grzbiet Horbu nastąpił mój spadek formy. Było to około 13:00, gdy upał sięgał zenitu. Prażące słońce tak mnie przegrzało, że potem wlokłem się niczym zombie aż do 20:00, kiedy to temperatura znacznie spadła. Mimo tego zjeżdżając na czterech literach po skarpach i przebijając się przez jary, dotarliśmy do potoku Żukra, skąd czarnym szlakiem powędrowaliśmy do Jabłonek. Tu przeanalizowaliśmy nasze położenie i doszliśmy do wniosku, że powinniśmy poprzestać na trzech zdobytych punktach i zawrócić. Nim to uczyniliśmy, zrobiliśmy sobie jeszcze przerwę na jedzenie. Rozpaliliśmy małe ognisko i upiekliśmy sobie kiełbaski. W tym czasie czułem się wykończony fizycznie, ale ducha miałem silnego i zdecydowany byłem dostać się do bazy na własnych nogach. Jako, że Wołosń, Charchajka i Jawor pozostały poza naszym zasięgiem zawróciliśmy nad Żukrę, by odsapnąć co nieco i przez Łopiennik dotrzeć do mety. Pod wieczór zaraz na początku podejścia pod ten szczyt zrzuciłem balast wewnętrzny w krzakach, dzięki czemu odzyskałem żwawość. Dołożyły się do tego spadek temperatury i lekki wiaterek, które pozwolił nam osiągnąć Łopiennik w szybkim tempie. Im bliżej byliśmy celu, tym bardziej niecierpliwie wyglądaliśmy bazy. Sił powoli ubywało, a wiedzieliśmy, że po dotarciu do celu będziemy musieli jeszcze zagotować litr wody w menażce. Denerwowały nas napotykane co jakiś czas tabliczki wskazujące drogę do bazy, gdyż powtarzały się one co chwila, a bazy jak nie było tak nie było ... Zacisnąłem zęby i z chrustem w ręce człapałem w dół ku mecie. Myślałem już tylko o tym, by wreszcie zażyć trochę snu, którego nie zaznałem w ciągu ostatnich trzydziestu dwóch godziny. W końcu, na ostatnich nogach, dotarliśmy na miejsce i zagotowaliśmy wodę w menażce. Po wypełnieniu tego zadania zawlokłem się do namiotu, gdzie przespałem się co nieco, po czym przekąsiłem ciepły posiłek i znów usnąłem.

Wstawszy o 8:00, ze spakowanym plecakiem powlokłem się na śniadanie przy ognisku. Podczas śniadania ogólne zainteresowanie wśród naszych pań wzbudza kursant obwołany młodym adonisem, z racji paradowania jedynie w galotach i rozczesywania długich bujnych włosów oraz nienagannej postury.

Po śniadaniu skoczyłem się umyć w strumieniu. Kąpiel postawiła mnie na nogi.

Następnie zaczęło się zbiorowe przekłuwanie bąbli i inne czynności rekonwalescencyjne. Doktor Michał P. musiał nożem rozcinać bąble kursantce, która z racji ich głębokiego umiejscowienia niemalże nie mogła chodzić. W związku z tym przerwa rozciągnęła się i wyruszyliśmy z dwugodzinnym opóźnieniem. W jej trakcie, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, opuścili nas dwaj kursanci i jeden z trzech instruktorów.

Gdy dotarliśmy pod cerkiew, pod którą tym razem zostały wygłoszone referaty, okazało się, że odpada jeszcze jedna osoba. Doktor Michał P. znowu przystąpił do akcji. W rękawiczkach, czarnych okularach i czerwonym ubraniu wyglądał jak rzeźnik, lecz sprawił się znakomicie i dzielna kursantka dotrwała do końca wyjazdu.

W trakcie marszu z bazy do cerkwi natknęliśmy się na dwie osobliwości: parę turystów z psem  husky z zarzuconymi na grzbiet sakwami oraz rodzinkę na rowerze o interesującej konstrukcji - miał on jakby doczepiony ogon, z siodełkiem i pedałami specjalnie przeznaczonymi dla małego dziecka.

Tymczasem morale grupy wzrosło dzięki kursantowi zagajaczowi, który złapał fazę na hity lat dziewięćdziesiątych  oraz możliwości ochlapania się w zimnym strumieniu. Był też czas na opowiadanie sobie o swych przygodach na manewrach. I tak m.in. okazało się, że jedna z grup nie pobrała od instruktorów kartek do oznakowania punktów na trasie i musiała improwizować. Stąd też swoje punkty ozdobili m. in. paragonem, chusteczkami i papierem toaletowym.

Pod cerkwią wysłuchaliśmy szeregu referatów, zwiedziliśmy wnętrze świątyni i odpoczęliśmy.  W swych murach obiekt ten krył figurę Chrystusa Bieszczadzkiego. Była ona o tyle ciekawa, że nogi Jezusa stanowił nieobrobiony, pokryty korą konar drzewa. Jak się okazało, powstanie cerkwi w tak odludnym miejscu jak Łopienka wiązało się ze znalezieniem w pobliżu tej miejscowości cudownej ikony. Dla nadania jej odpowiedniej oprawy wybudowano murowaną cerkiew, do której na odpusty zaczęły ściągać tysiące ludzi. Niezwykle barwnie oddał to Zygmunt Kaczkowski w swej książce Mąż szalony, której fragmentu mieliśmy przyjemność wysłuchać. Gdy w trakcie odczytu przymknąłem oczy, jak żywy stanął przede mną obraz osiemnastowiecznej Łopienki.

W dalszej drodze towarzyszyły nam upał łagodzony lekkim wiaterkiem oraz pomruki zbliżającej się burzy, przed którą zdołaliśmy jeszcze co nieco zjeść na przełęczy Hyrcza. Zaraz potem, w trakcie robienia w tym miejscu panoramki, spadł deszcz, przelotny jak się potem okazało.

Po ustaniu opadu powietrze stało się rześkie i milczące, w czasie upałów ptaki zaczęły swe trele.

W trakcie marszu na Kiczere zdarzył się wypadek, jednemu z instruktorów wbił się w nogę niewielki kawałek badyla. Szczęśliwie rana nie była groźna, a doktor Michał P. sprawnie przeprowadził operacje. Po opanowaniu sytuacji ruszyliśmy przez masyw Klewa, z którego długo nie mogliśmy zejść, gdyż wystąpił problem ze znalezieniem dogodnego zejścia ze skarpy do drogi biegnącej u jej podnóża. Atmosferę na przerwach poprawiały przezabawne komentarze pewnego kursanta, który na każdej przerwie zapadał w sen i swymi donośnymi chrapnięciami podkreślał co bardziej ważkie słowa prowadzących.

W końcu udało się zejść w dół i odnaleźć miejsce na ciepły posiłek opodal Hoczewki, skąd wyruszyliśmy forsownym marszem na Łypów. Tuż przed tym szczytem otrzymałem po raz wtóry prowadzenie i skierowałem grupę na pobliską przełęcz, gdzie zjedliśmy posiłek oraz rozbiliśmy obóz. Tym razem wszystko poszło mi dobrze - w jarze na zachodnim zboczu nie zabrakło wody. Przy pichceniu doszło do ciekawej wymiany zdań. Kursant: Żeby mi kozie bobki w garze na dnie nie zostały! Instruktor: Dlaczego? Jak będą z popcornem to nikt się nie zorientuje. Brnąc dalej w ten temat instruktor wygłosił rymowankę: termosik czyli ciepły sik.

Po zmianie prowadzenia wyznaczono mnie i jeszcze dwie osoby do napełnienia butelek w jarze. Po wykonaniu zadania poszliśmy spać. Mój namiot miał wstać wcześniej, by zrobić śniadanie, lecz sprawa się ryła, bo mimo nastawienia w dwóch komórkach budzików obudziliśmy się blisko dwie godziny po czasie. Jednakowoż owsianka wyszła nam nadspodziewanie smaczna, a humory były znakomite. W tej radosnej atmosferze jeden z waletów w ciągu pół minuty rozwiązał problem nadmiaru wody, organizując konkurs na miss mokrego podkoszulka. Po chwili wszystkie dziewczyny oraz inicjator konkursu byli cali mokrzy.

Zwinęliśmy obóz i skierowaliśmy się ku Kiczerze. Po drodze mijamy drzewa o fantazyjnych kształtach. Jedne przypominają niesamowite ryby kryjące się w najgłębszych odmętach mórz i oceanów, inne wyglądają jak kosmici bądź znane nam zwierzęta. Na stokach Kiczery znaleźliśmy też ślady jednej z dawniejszych wypraw SKG - nienaruszone herbatniki i konserwę. Na samym szczycie  nie posiedzieliśmy długo, bo zaczęło grzmieć. Trzeba było szybko się przebrać i zejść z grzbietu. Deszcz po raz kolejny okazał się przelotny i z wystawienia masztów dla nałapania energii też nic nie wyszło, bo burza przeszła bokiem. Około 15:00 nastąpił dłuższy postój na zboczu Kiczery, podczas którego wygłoszono wszystkie nie wygłoszone do tej pory referaty.

Dalej skierowaliśmy się na Pereszlibę, pod którą zjedliśmy obiad. Do biesiady dwukrotnie usiłował dołączyć się lis. Jego fosforyzujące w ciemności ślepia wyglądały niesamowicie.

Mimo swych niewielkich rozmiarów wzbudził on przestrach u niektórych uczestników wyjazdu. Jego bliskie podejście do ogniska wiązało się, być może, z przyzwyczajeniem się do życia na łatwiznę - z pewnością nie byliśmy pierwszymi ludźmi, z którymi miał do czynienia.

Potem prowadzenie przypadło mnie. Mówiąc najkrócej, nie popisałem się zbytnio, gdyż nie znalazłem właściwej drogi. Zrobił to dopiero następny prowadzący. W trakcie tego ostatniego prowadzenia byliśmy w coraz gorszej formie, ludzie spali na postojach tych programowych i nieplanowanych. Trzeba było przedzierać się przez gęste krzaki, zwalone drzewa i walczyć z wszędobylskimi pnączami. Wreszcie instruktor zaprowadził nas po około kwadransie marszu na miejsce naszego ostatniego noclegu. Nie przystąpiliśmy do konsumpcji, lecz od razu rozstawiliśmy namioty i zapadliśmy w kamienny sen, z którego nie wyrwała nas nawet poranna ulewa. Rankiem zjedliśmy śniadanie i wysłuchaliśmy ogólnego podsumowania wyjazdu. Dowiedzieliśmy się miedzy innymi, że wszystkie podpowiedzi należy przekazywać sobie dyskretnie. Kursant: Smsem. Instruktor: O, doszedł sms - zwolnij! A to z wczoraj, ale dopiero teraz doszedł. Poza tym oświecono nas, że zwalone drzewo, choćby największe ma dwa końce i zawsze gdzieś się kończy.

Posiedzenie przy ognisku dobiegło końca i zaczęliśmy schodzić ku najbliższej drodze. Początkowy chłodny poranek począł przeistaczać się w ciepły pogodny dzień, na szczęście nie tak upalny jak kilka poprzednich. Początkowo szliśmy zarośniętym zboczem, ale prowadzący stwierdził, że pójdziemy drogą, bo nasze tempo przechodzenia przez krzaki na zboczu jest zabójcze i się moczymy. Wywołało to żywy sprzeciw kursanta z końca stawki: Sam się moczysz! Zawtórował mu drugi kursant: Potwierdzam, bo spałem z nim w namiocie!

Gdy po jakimś czasie zrobiliśmy przerwę i ruszanie z miejsca szło opornie, prowadzący wyrecytował: Kto nie ma plecaczka, ten dostaje kopniaczka !

Schodzimy południowymi stokami Pereszliby, otoczeni zewsząd oceanem zieleni rozpościerającym się zza naszych pleców ku rezerwatowi Sine Wiry położonemu po drugiej stronie Wetlinki. Już dawnymi czasy pragnąłem dotrzeć w to magiczne miejsce. Na drodze stanęły mi tym razem dwa ogrodzenia z siatki, które jednakże udało się nam sforsować. Pierwsze przez rozkręcenie siatki, drugie po dostawionej doń trójkątnej drewnianej drabinie.

Zeszliśmy do drogi, nareszcie jestem nad Sinymi Wirami! Z racji weekendu majowego nie brakuje turystów pieszych i tych na dwóch kółkach. W tej sytuacji padła żartobliwa propozycja ulżenia zmęczonym nogom po przez rozciągniecie linki i przechwyceniu kilku rowerów.

Skończyło się jedynie na założeniu sandałów oraz pozbyciu się wody, której niewielką niezbędną ilość nałapać mamy w pobliskim źródełku. W trakcie marszu do tego miejsca zrobiliśmy sobie nieco dłuższą przerwę konsumpcyjno - organizacyjną pod wiatą wspartą na odwróconymi do góry nogami konarami drzew. Mając chwilę wolnego czasu, oddałem się kontemplacji otaczającego nas krajobrazu. Był on zdominowany przez całą paletę odcieni zieleni i zapach wiosny. W dole, swoje butelkowo zielone wody toczyła Wetlinka miejscami przebijająca się przez skalne progi. Wokół roiło się od żółtych kwiatów kaczeńca, napotykanego przez nas przez cały wyjazd wszędzie tam, gdzie występowała wilgoć.

Ruszamy dalej ku miejscowości Buk. Po drodze napełniamy nieliczne butelki wodą i łapiemy zasięg w celu załatwienia transportu naszej grupy do Sanoka. Podczas marszu zostaliśmy przestrzeżeni przez kolegę, iż powinniśmy wzmóc czujność, gdyż na drodze, po której idziemy, wylegują się żmije. Jedna z nich ukąsiła kilka minut wcześniej turystkę w górnym biegu Solinki. Zaraz pokazało się, że mieliśmy w naszej ekipie dzielne białogłowy. Nie przelękły się zbytnio tymi nowinami i odparły: Tak wiemy, że tu są żmije, jedną nawet widziałyśmy i jej zdjęcia zrobiłyśmy.

Docieramy do campingu w Bukowcu, położonym w sąsiedztwie galerii sztuki Czarny Kot. Tu oczekując na zamówiony do Sanoka bus, relaksujemy się w cieniu drzew. Odpoczywam na dywanie trawy przetykanej rumiankami, mniszkami i kończyną. Jeszcze wizyta nad pobliską Solinką, zmiana ciuchów, ostatnie dopakowywanie się i gotowi czekamy na nasz transport.

Wsiadamy do busa, zajmuję miejsce z przodu pojazdu przy oknie, by móc obserwować krajobrazy. Humory są doskonałe, zewsząd dobiegają mnie żarty i śpiewy. Za oknem zaś przemykają Bieszczady, nad którymi leniwie przetaczają się chmury. W podróży towarzyszy nam Solinka. Przy drodze zaś widoczne są małe murowane domki, z rzadka stara drewniana zabudowa i tak charakterystyczne dla tego rejonu urokliwe cerkiewki oraz przystanek PKS, na którym - jak to ujął jeden z kursantów - w trakcie manewrów spędziłem noc z kursantem J.

Śledząc krajobrazy zza okna chwycił mnie żal, że już trzeba wracać do Warszawy. Wzrósł on niepomiernie, gdy mym oczom ukazało się olbrzymie Jezioro Solińskie. Po jego butelkowo zielonych wodach żeglowały nieliczne łódki. Zewsząd okalały je zalesione wzniesienia pogórza Leskiego. Gdybym tylko mógł, zostałbym w Bieszczadach na zawsze i nigdy nie wracał do Warszawy ...

Zmęczony trudami wyjazdu, zasnąłem i obudziłem się dopiero, gdy byliśmy już w Sanoku. Tu przemaszerowaliśmy z dworca PKS do restauracji Alibaba. Po drodze minęliśmy bociana wysiadującego jaja w gnieździe usadowionym na kominie z cegieł wieńczącym przydrożny jednorodzinny domek.

Dotarłszy do celu, rozsiadamy się, dokonujemy zamówień i z niecierpliwością wyczekujemy na wyniki przejścia wiosennego, które mają zostać zaprezentowane po obiedzie. Jedzenie wszystkim przypadło do gustu, tanie i smaczne potrawy szybko poznikały z talerzy. Jedni zadowalali się plackami węgierskimi, drudzy kilkoma kawałkami pizzy, a najbardziej nienasycony osobnik pochłonął całą pizze o średnicy pięćdziesięciu dwóch centymetrów. Potem nastąpiła chwila prawdy podczas indywidualnych spowiedzi u instruktorów czających się wewnątrz lokalu. Większość kursantów zaliczyła wyjazd. Po zakończeniu indywidualnych omówień około godziny 21:00 nastąpiło formalne rozwiązanie grupy. Mieliśmy teraz czas na wspominanie naszych przygód i zakupy. Trzy osoby odłączyły się  od nas, by udać się na wyprawę po nóż kursantki utracony w czasie zimówki pod Niżnym Komornikiem. Jak się potem okazało, wyprawa ta zakończyła się pełnym sukcesem. Tymczasem my skierowaliśmy się ku dworcowi PKS i wsiedliśmy do autokaru, którym po sześciu godzinach jazdy dotarliśmy do Warszawy.

Na przejściu wiosennym bywało ciężko i momentami wydawało mi się, że padnę na twarz i zasnę pod jakimś drzewem albo po prostu nie dam rady iść dalej. Były jednak także chwile wspaniałe - niesamowite było ujrzeć olbrzymią tęczę u podnóży Kiczery, pięknie było zatonąć w morzu zieleni, czuć zapach lasu, móc podziwiać niezwykłe dzieła natury jak misterne kwiaty kaczeńca czy dzikich drzew owocowych, których pełno po bieszczadzkich lasach oraz salamandry chowające się w przydrożnych norkach. Jednakże ze wszystkich cudów, jakie ujrzałem, najbardziej w pamięć zapadły mi rozległa panorama Jeziora Solińskiego oraz gwiaździste niebo z towarzyszącym nam przez całą drogę wielkim wozem. Sądzę, że nie raz jeszcze wrócę w Bieszczady. Kto wie, może w ramach kolejnego przejścia wiosennego ...