Drukuj

KopiecPrzejście letnie XXXI KPG zaczęło się w piątkowy wieczór 13 VII. Uczestnicy wyjazdu spotkali się tuż po 20:00 by w godzinę później po dopakowaniu plecaków wsiąść w pociąg do Budapesztu. Nikt nawet nie przypuszczał, że nasza wyprawa do Rumunii będzie obfitować w tak wiele zwrotów akcji...

Podróż do Budapesztu oraz przesiadka do pociągu mającego zawieźć nas do Rumunii przebiegły bez zawirowań. Jedynym problemem, który nas trapił była zbyt duża ilość jedzenia.
Łebscy kursanci, walczący z mapami i przewodnikami traktującymi o rejonie przejścia,

przystąpili w tej sytuacji do konsumpcji bakalii i słodyczy. Padło też kilka propozycji opchnięcia zbędnego balastu: Oddajcie te figi tym dzieciom z dworca, Idźmy do kościoła i oddajmy to jakimś paniom, Może ktoś nas podwiezie za czekoladę albo jakiś handelek z pasterzami da się zrobić.
W trakcie jazdy w jednym z zajmowanych przez nas przedziałów spadł plecak. Na szczęście kijek trekkingowy zrobił dziurę w siedzeniu a nie w nodze kursantki. Dalsza jazda upłynęła chwilowo bez sensacji. W narastającym upale zużywaliśmy bardzo dużo wody i szybko okazało się, że trzeba ją uzupełnić. Rzutcy kursanci wyskakiwali na stacjach by ją zdobyć.
Udało się to za drugim razem, dopingowani przez wychyloną zza okna naszego przedziału kursantkę krzyczącą: k ... zorganizujcie to jakoś !, dopięli swego. Jazdę uprzyjemniały nam odkryty, wolny klimatyzowany wagon i konsumpcja różnych przysmaków w wagonie restauracyjnym. Tu sensację wzbudza facet, w krótkiej dżinsowej spódniczce - jak widać każdy ma swój sposób na upał. W międzyczasie toczą się interesujące rozmowy:
Jędruś: Będę miał zagadkę o fladze ...
Michał: Zastanawiam się co to może być takiego czego ja nie wiem fladze, a ty wiesz.
J: Nie powiem bo to ma być zagadka ...
M: Oj powiedz ...
J: Ale mnie chodzi o flagę Rumunii, a nie SKG.
M: Ale jak to! Chyba wiesz, która jest ważniejsza!
Przemierzając pola słoneczników z nizinnych Węgier wjechaliśmy do pełnej gór Rumunii.
Z okien pociągu dało się dostrzec góry Zachodniorumuńskie i Karpaty. W związku z tym Michał zawołał po chwili: Wiecie, że jestem już po pierwszej panoramce. Zapytany gdzie to było odrzekł: A, nie pamiętam.
Zapadł już zmrok, jesteśmy już w głębi Transylwanii, mamy godzinę spóźnienia więc złapanie przesiadki na ostatni odcinek naszej podróży stoi pod znakiem zapytania. W rezultacie udało nam się dojechać na czas ale pociąg, który nas interesował okazał się istnieć jedynie na stronie internetowej... W tej sytuacji w dwóch grupach przejechaliśmy busami do miejscowości Lupeni gdzie pierwotnie mieliśmy dotrzeć pociągiem. Po drodze przejeżdżamy przez miejscowość Vulcan, gdzie trwa wielka impreza w wesołym miasteczku. Zdaje się, że ściągnęła tu ludność z całej okolicy bo jest tu tłoczno. Chłopaki są niepocieszeni, że jedziemy dalej, chętnie by tu zostali bo były tam panienki odpicowane i jakaś grubsza impreza.
Zebrawszy się do kupy ruszamy by znaleźć nasze miejsce noclegowe na obrzeżach Lupeni. Po drodze dołącza do nas miejscowa kobitka, maszeruje z nami trajkocząc jak najęta przez dobry kwadrans. W trakcie przerwy przeznaczonej na uzupełnienie wody wywołałem powszechną wesołość przygniatając plecakiem zdechłego wróbla. Gdy zapytałem czy mam coś na plecaku usłyszałem od Pawła odpowiedź: Tak masz na nim jeszcze jednego wróbla.
Opuściliśmy centrum i idąc wzdłuż rzeki Brai dotarliśmy na nocleg. Po chwili przerwy zabraliśmy się do zbierania drewna i przygotowania obiadu. Po konsumpcji barszczu i zapowiedzi programu na jutro położyliśmy się spać. Pod gwiaździstym niebem dało się słyszeć świerszcze oraz ... rumuńskie hity puszczane na imprezie w pobliskim domku. Mimo tego byłem na tyle zmęczony długim wojażem, że zasnąłem prawie od razu.
Rano ujrzeliśmy otoczenie naszego obozowiska w pełnej krasie. Znajdowało się ono na wypłaszczeniu ograniczonym od dołu wspomnianą niżej rzeką, a od góry zaś dosyć stromym zalesionym zboczem. Właściwie jedynym minusem tej lokalizacji były miny przeciwpancerne krowiej produkcji.
Po uwinięciu się z śniadaniu i kąpielą ruszyliśmy ku naszemu pierwszemu celowi, którym był szczyt Mutul. W drodze po prawej stronie towarzyszy nam widok Retezatu. Mimo narastającego upału nastroje są dobre. Po drodze w rowie natykamy się na wielkiego insekta, ochrzczonego przez jednego z kursantów mianem tuptusia podjadka. Robak ten przypominał nieco pszczołę lecz miał wielkość kciuka dorosłego człowieka.
Dalej podchodząc zboczem opodal asfaltowej drogi wiodącej na szczyt natykamy się na stacje drogi krzyżowej. Mimo ścinania serpentyn szło się trudno, swoje zaczęła robić temperatura i ciężkie plecaki. Nie wiadomo co by się stało na gdybyśmy dotarli do dwunastej stacji gdyby nie brawurowa akcja prowadzącego nas Jędrka. Na postoju w lesie przy drodze zachęcał nas do konsumpcji masła orzechowego Jedzcie to jest bardzo pożywne acz paskudne [dodał ciszej] ale miał też baczenie na to czy coś nią nie jedzie. Gdy dostrzegł mknący autokar rzucił się w pogoń za nim. Została ona uwieńczona sukcesem i dalsze cztery kilometry podejścia przebyliśmy jadąc autobusem wiozącym na wycieczkę rumuńską młodzież. Po dotarciu na górę podarowaliśmy naszym dobroczyńcom kilo bakalii.
Po krótkiej przerwie skierowaliśmy się ku grzbietowi gór Vîlcan. Dotarłszy w jego bezpośrednią okolicę zatrzymaliśmy się przy małym domku skąd widać było masywy Koarbele i Tulisy oraz Retezat i Sureanu. Kawałek dalej, przy górnej granicy lasu, zatrzymaliśmy się na obiad. Tu nasz elastyczny przewodnik oddał głos do studia w warszawie, które połączyło go z jego następczynią. Ruszyło gotowanie obiadu, po którym ze względu na zły stan zdrowia jednej z uczestniczek wyjazdu zostaliśmy nieco dłużej na miejscu. Kursanci napisali kartkówkę z geografii określoną później przez jednego z kursantów jako dziadowska, a waleci mieli czas na odpoczynek. Upewniwszy się, że nikt nie dostał rozwiązań zamiast testu instruktor powiedział: Proszę wypełnić tabelkę zgodnie ze swoją wiedzą. Michał poprosił o teczkę na podkładkę do pisania. Instruktor na to: Ale ja ma w niej rozwiązania. Kursant nie zrażony ripostuje: No przecież będzie widać gdybym ją otwierał. Instruktor się wacha: Ależ ona prześwituje. W odpowiedzi słychać: To daj, to daj. W końcu wytrwały zawodnik dostał teczkę i zaczął wypełniać test zgodnie ze swoją wiedzą. Gdy czas minął i wszyscy zdecydowali już które kartki chcą podpisać pojawiły się wątpliwości kiedy zostaną ogłoszone wyniki. Na pytanie czy nastąpi to w grudniu instruktor odrzekł: Nie, w czasie przejścia letniego, widziałem że niektóre będą szybkie do sprawdzenia.
Potem nastąpiła zmiana prowadzenia i po zostawieniu słabującej kursantki pod opieką udaliśmy się na lekko przez Mutul na Straję. Idąc bez plecaka czułem się jak bym znalazł się w stanie nieważkości. Na szczycie skonsumowaliśmy małego nieco i oddaliśmy się podziwianiu widoków. Gdzie okiem sięgnąć rozciągały się pasma gór, na które padały promienie zachodzącego słońca przesłoniętego przez olbrzymią chmurę, przypominającą rybę.
Gdy zaczęliśmy schodzić w dół od Retezatu zaczęła nadciągać burza. Na horyzoncie pojawiły się wielkie błyskawice i zaczęło potężnie grzmieć. Kiedy dotarliśmy do miejsca naszego postoju zastaliśmy rozstawione namioty. Nim udałem się Maćkiem i Michalem po wodę zdążyłem zabezpieczyć swój plecak. Drogę powrotną z pełnymi butelkami pokonywaliśmy już w deszczu.
Mieliśmy szczęście bo przestało padać akurat wtedy gdy jedliśmy. Niedługo po posiłku rozeszliśmy się do namiotów.
W nocy padało ale skutki opadu nie były jeszcze takie jak w kilka dni później i rano przy śniadaniu humory dopisywały zwłaszcza po tym gdy Michał, nasz nowy prowadzący ogłosił, że zostało pięć sekund, a potem nastąpi koniec. Sfrustrowany nie zmieszczeniem się w zapowiadanym czasie rzekł: Słuchajcie po raz drugi muszę przedłużyć przerwę o dwie minuty, nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło !. Ciągle coś było nie spakowane więc starał się zlokalizować bruździcieli: Kto nie ma pokrywki od gara ? - tu sprawa była trudniejsza bo okazało się, że nie ma jej aż dwanaście osób. W końcu ruszyliśmy ku miejscu oddalonemu o kilka minut od miejsca naszego biwaku gdzie mają być omówione dotychczasowe postępki kursantów. Tu prowadzący uspokoił grupę: Tak, to jest miejsce spotkania z tragarzami. Na co Jędrek: Już się niepokoiłem bo jest 8:02. Mikołaj: A mieli być na 8:00 !
Przed omówieniem prowadzący dawał instrukcje ale jakoś tak się złożyło, iż z głuchego telefonu wyszła ostatecznie informacja, że gdy prowadzący pokaże kijkiem na buty to instruktor ma kończyć. Omówienie było wielce pouczające, kursanci mogli dowiedzieć się, m. in., że :
Z myciem trzeba ostrożnie, Na drodze można palić ognisko, pod warunkiem że nie przejeżdża tamtędy cysterna z benzyną, Czasem trzeba trochę leniwiej pomyśleć.
Po przemowie instruktora zebraliśmy manatki i ruszyliśmy grzbietem na południowy wschód.
Marsz nie jest uciążliwy tak jak wczoraj, jest ciepło ale temperaturę obniża wiatr. Nie mniej ostro grzejące słońce zmusza nas do smarowania się. Na kolejnym postoju za skałką panoramiksy analizowały horyzont a pozostali walczyli z dużymi czerwonymi mrówkami. Po wspięciu się na skałkę można było dostrzec góry o trojakim charakterze. Jedne były lesiste, drugie połoninne, a ostatnie skaliste. Oprócz tego widać było także niekończącą się Nizinę Wołoską.
Dalej ruszyliśmy zboczem górującym nad doliną Pluj Amar. Prowadzący ogarnia grupę wołając wciąż by dołączyć i nie zostawiać odstępów. Gdy nagranie to zostało puszczone po raz enty z tyłu mruknął kursant: Zaraz wezmę kija i go zdzielę !
Na kolejnym postoju pozbyliśmy się nadmiaru wody i zahandlowaliśmy ze zbieraczami jagód.
Za drugim podejściem udało się dokonać transakcji w wyniku, której za dwie czekolady otrzymaliśmy tajemniczą czarną torbę. Obawy naszego dzisiejszego przewodnika, czy aby w środku nie ma zdechłego kota szybko prysły - okazało się, że torba zawiera jedynie jagody.
Na kolejnej przerwie, opodal przełęczy La Paru de Pier zajęliśmy się obiadem. Nie było potrzeby angażowania wszystkich osób przez cały czas więc była chwila na odsapnięcie. Zupa wyszła nam ok. tyle, że w trakcie jej przyrządzania odkształcił się jeden z palników. Po obiedzie skierowaliśmy się trawersem ku przełęczy pod Muncalem. Szło się niewygodnie, a do tego mocno wiało. W końcu dotarliśmy na przełęcz po lasem. Koło nas znajdowało się wysunięte przed szereg potężne drzewo z konarem przypominającym głowę jakiegoś bajkowego stwora. Cała jego twarz była widoczna w profilu, od góry wyraźnie zarysowywały się oko, nos i usta. Następnie przeszliśmy jeszcze kawałek obrzeżem lasu, po czym kursanci obowiązkowo, a waleci na ochotnika wspięli się bez plecaków na Muncal. Tu miałem czas na odpoczynek i raczenie się jagodami oraz podziwianie gry kolorów - czerni, brązu i zieleni gór oraz błękitu nieba i bieli obłoków. Zauważyłem również, że w odróżnieniu od wcześniej spotykanych las, który porasta pobliskie góry jest liściasty bądź mieszany i jedynie miejscami przechodzi w iglasty.
Nasza dalsza trasa przebiegała przez bukowy las porastający przełęcz miedzy Muncalem a Sigleu Mare. Tu znaleźliśmy schronienie przed wichrem, niestety po jakimś czasie las zakończył się i wkroczyliśmy na połoniny. Zapadła decyzja by spać opodal szczytu przy granicy lasu. Trzeba było kombinować by znaleźć miejsce pod namiot. Pogoda w trakcie przygotowywania kolacji stawała się coraz gorsza, wiał wiatr, a ku nam zaczęły zbliżać się duże szare chmury. Sytuacja i tak była niezła bo rozbiliśmy się obniżeniu, co w pewnym stopniu izolowało nas od podmuchów wichru. Posiłek z kaszy gryczanej, warzyw, kiełbasy i sosu serowego był smaczny, choć pewien żartowniś zapytany o zdanie na jego temat stwierdził: dobrze że jest ciemno.
Noc przeszła spokojnie, żaden namiot nie odleciał, a rankiem po konsumpcji i prezentacji programu na najbliższe godziny skierowaliśmy się ku Sigleu Mare. Tu z Marcinem, naszym nowym prowadzącym zrobiliśmy panoramkę - bez kłopotu można było zlokalizować Retezat, Cernei i Godeanu.
Z kolei w dole od Południa dało się dostrzec miasto Tirgu Jiu. Sam Sigleu Mare porasta trawa i jagody. Jest też trochę sporej wielkości kamieni z białymi kryształkami przypominającymi nieco sól. Co ciekawe na wierzchołku rośnie grupka małych iglaków. Noszą one ślady walki z wiatrem - gałązki z igliwiem występują tylko z jednej strony. Jest to wynik częstych południowych wiatrów. Idąc dalej mijamy sporą kopę kamieni. Od południa wybija się w niej olbrzymia pionowa skała, na której uwiły sobie gniazdo ptaki. Schodząc z wspomnianej wyżej góry natykamy się na olbrzymiego pasikonika. Olbrzym wielkości męskiego kciuka chętnie pozował na kijku w trakcie sesji fotograficznej obracając się to w lewo to w prawo. Kawałek dalej minęliśmy stado owiec, obyło się bez incydentu z psami. Po odpoczynku zostawiliśmy za plecami domek, z którego dochodził nas zapach wędzonego sera i przystąpiliśmy do trawersowania zbocza, po czym zaczęliśmy schodzić w dół zapuszczając się w głąb świerkowo - bukowego lasu. Zejście było momentami trudne - stromizna, kamienie i gałęzie to niebezpieczne połączenie. Dla złapania oddechu i przegryzienia czegoś zatrzymaliśmy się na niewielkim wywłaszczeniu. Marcin pocieszył grupę: No niestety mamy przed sobą trochę takiego stromego zejścia ale ... niedługo potem będziemy podchodzić. Nim padła komenda zakładamy plecaki jeden z waletów już tradycyjnie zdążył wejść na największe w okolicy drzewo.
Po kolejnej godzinie uciążliwego zejścia dotarliśmy do najniższego punktu na naszej trasie, przełęczy Saua Cazuta liczącej 1152 m n.p.m., gdzie spożyliśmy obiad i wysłuchaliśmy referatu. Padło też pytanie o deser. Przewodnik zapewnił, że będzie duży, kilogramowy. Jeden z waletów zastrzegł jednakże, że jeżeli to będą morele to go udusi.
Z przełęczy wdrapujemy się ostrym podejściem po zalesionym zboczu, a dalej kroczymy wąską ścieżką biegnącą jego krańcem. Po odpoczynku w cieniu drzew cofnęliśmy się nieco i skręciliśmy w prawo kierując się na Maciavelę. Zapytany na kolejnym postoju o naszą dalszą trasę przewodnik odrzekł: Będzie trochę podejścia, a potem ... będzie trochę podejścia. Po łyku plusza zagryzionego suszonym jabłkiem powędrowaliśmy dalej lasem. Przyjemnie było iść w cieniu przy włączonej klimatyzacji wespół z miłym towarzystwem. Po drodze na łące pod lasem ukazała się naszym oczom opuszczona chatka pasterzy oraz szlak oznaczony niebieskimi trójkątami . Gdzieniegdzie zaczęły się pokazywać połoniny, które w końcu zdominowały krajobraz. Nim jednak to nastąpiło trafiliśmy na jeszcze jedną polanę gdzie pasło się kilka koni. Gdy tylko ostatecznie zostawiliśmy za plecami las zobaczyliśmy pasące się stado krów. Dzień miał się ku końcowi i zmęczenie dawało już o sobie znać, dobrze, że prowadzący zrobił jeszcze jedną przerwę pod dużym samotnym bukiem umiejscowionym na przełęczy, obok którego leżał potężny zwalony konar przypominający olbrzymią mątwę. Pod drzewem siedziało się tak przyjemnie, że najchętniej został bym tam na nocleg ale trzeba było ruszać dalej. Przeszedłszy szczyt Plaiului rozbiliśmy się poniżej przełęczy obok zniszczonej chatki pasterskiej. Widoczność jest tu imponująca w świetle kończącego się dnia widać było niekończące się pasma gór odległe o ponad sto kilometrów. Da się m. in. dostrzec góry Cernei, Godeanu i Retezat.
Tymczasem dwójka waletów wraz z instruktorem wybrała się do sąsiedniego domku pasterzy, który widzieliśmy po drodze. Marcin poinstruował ich: Jak to będzie jakiś bezzębny dziadek to nie dawajcie mu czekolady. Wyposażeni w papierosy, czekolady i kijki do odganiania psów kursanci ruszyli by zdobyć ser. Udało się dokonać wymiany, za papierosy otrzymaliśmy dwa spore sery. Wraz z serami przybyły do nas trzy psy - dwa białe i jeden biały w brązowe ciapki. Pierwszy białasek ze szramą na nosie jest bardzo strachliwy, drugi zdaje się nami prawie wcale nie interesować, natomiast ich kolega bez osłonek usiłuje dobrać się do kiełbasy w menażce przeznaczonej na obiad. Za chwile zjawił się jeszcze czwarty, czarno - biały z rozbójniczą mordką, kręcący się to tu to tam. Wkrótce potem pojawiło się trzech pasterzy, z których najmłodszy, przypuszczalnie nie mający nawet 20 lat, mówił co nieco po angielsku. Są do nas przyjaźnie nastawieni, pocięli piłą mechaniczną wielkie bale, które przytargali. Ostrzegają nas przed okolicznymi niedźwiedziami. Opowiadali, że nie jesteśmy tu pierwszymi turystami ale tylko my zawitaliśmy do ich domu.
Byli nieco zdziwieni gdy wyjaśniliśmy im co robimy w Rumunii. Choć wzięli nas za wariatów byli dla nas uprzejmi. Okazało się, że mają w pobliżu jeszcze trzy chatki. Mówili nam też o atrakcjach rejonu, m. in. Sarmisegetuzie, którą mieliśmy w planach odwiedzić.
Gdy dwaj starsi odeszli został z nami jeszcze najmłodszy pasterz. Zwrócił się do nas o pomoc, chciał się z jakichś nieznanych nam powodów co rychlej wynieść z tego miejsca. Mimo strachu przed niedźwiedziami jego wola wydostania się stąd była bardzo silna. Najpierw chciał dołączyć do nas rano ale gdy wytłumaczyliśmy mu, że my idziemy w innym kierunku niż on zamierz pójść poprzestał na otrzymanej przez nas mapie. Była to jakaś tajemnicza sprawa, której finału nie było nam dane poznać ...
Gdy ognisko było już rozpalone, a obiad w trakcie realizacji dostałem od prowadzącego menażkę z kiełbasą. Niestety chwyciłem ją jedną ręką i spora część jej cennej balcerzakowej zawartości poleciała na ziemię. Mimo sprawnego zebrania część tego frykasa dostała się operatywnemu łaciatkowi. Sytuację trafnie skomentował jeden z kursantów wołając: Niech żyje sprawność waletów.
Potrawka na kolację wyszła nieco za ostra ale sytuację uratowały herbata i dwa sery. Pierwszy z nich okazał się bardziej miękki i łagodniejszy, drugi zaś twardszy i bardziej słony. Oba bardzo przypadły mi do gustu. Po zjedzeniu mieliśmy okazję podziwiać piękny zachód słońca. Ciemne łańcuchy gór osnuwała mgła, a nad nimi unosiły się ciemnofioletowe obłoki. Zachodzące słońce ukrasiło niebo całą gama kolorów - obok żółtego, fioletowego dało się zauważyć także pomarańcz i róż. Wszystkie one zlewały się ze sobą tworząc piękny pastelowy obraz.
Nim położyliśmy się spać ustaliliśmy, że wyznaczone osoby mają doglądać ogniska.
Noc przeszła bez sensacji. Rano śniadanie przebiegło sprawnie, a wśród nas zapanowało zadowolenie gdy kolejny prowadzący zapowiedział na dziś dzień o charakterze odpoczynkowym. Po referacie ruszyliśmy ku Arcanu gdzie zrobiliśmy dłuższą przerwę na panoramkę. Na jego zboczu oraz z prawa i lewa dostrzegalne były kamienne kopce wyznaczające drogę w górach.
Masywy górskie widoczne z południa i wschodu porastał gęsty las, spod którego gdzieniegdzie wyłaniały się skały. Ich połączenie z morzem zieleni tworzyło ciekawe formy. Centralnie na południe od nas dostrzegłem wielkiego jaszczura, przypominającego znane mi z legend smoki, zwróconego łbem ku Tirgu Jiu. Zastygł jakby oczekując na nieostrożną ofiarę, którą pragnął pochwycić w swe potężne szczęki.
Weszliśmy na Arcanu; roztacza się zeń piękny widok na Retezat, przypominający swym charakterem nasze Tatry. Daje się gra różnych barw zieleni i szarości. Wygląda to pięknie na tle błękitnego nieba, po którym płyną białe jak śnieg obłoki. Przed Retezatem na zachód od nas czai się kolejny stwór. Różni się on znacząco od poprzedniego. Ma krótkie masywne kończyny, potężny tors oraz długą szyję, na której osadzona jest psia głowa. Widać nawet uformowane przez kosodrzewinę zielone oko i oklapnięte jak u jamnika uszy. Od prowadzącego dowiaduje się, że te monstrum to góra Oslea, najwyższy szczyt gór Vîlcan, na którą będziemy jutro wchodzić.

Zaczęliśmy schodzić połoniną na zachód ku Oslei. Po drodze co i rusz natykamy się na kamienne kopce; niektóre z nich osiągają, ponad metr osiemdziesiąt i można się za nimi schować.
Na kolejnym postoju trwało zbiorowe łapanie zasięgu, którego nie uświadczyliśmy przez kilka dni. Niektórym udało się nawet dodzwonić do bliskich. Potem ruszyliśmy by znaleźć miejsce na obiad. Zatrzymaliśmy się na nasłonecznionym stoku. Zeszliśmy nieco w dół by mieć bliżej do wody i drewna. Dostęp do nich ułatwiają wydeptane przez owce trawersy. Roztasowaliśmy się opodal granicy lasu. Z prawej na wzniesieniu linia drzew sięga prawie samego szczytu. Rosną one pod kontem prostym do mocno nachylonego zbocza. Niczym w wyścigu kilku zawodników wyprzedziło peleton i wysforowało się do przodu, a lider dotarł prawie na samą górę.
Nie jesteśmy na naszym miejscu obiadowym sami. Na porośniętym trawą zboczu aż roi się od wszędobylskich zielonych, brązowych i kremowo brązowych pasikoników. W panującym upale słychać ich cykanie oraz świergot nielicznych ptaków. Po obiedzie prowadzący zaczął wygłaszać referat lecz został on brutalnie przerwany przez nadciągające zza grzbietu stado owiec. Pokazały się też osły oraz psia obstawa. Jeden z czworonogów ma przetrąconą łapę, jak dowiedzieliśmy się od przybyłego po chwili pasterza był to wynik bliskiego spotkania z niedźwiedziem. Przybysz porozmawiał z nami przez parę minut, a na koniec zrobiliśmy wspólne zdjęcie. Ten człowiek gór ubrany był w solidne granatowe portki, gumofilce, bluzę, kurtkę oraz czapkę z daszkiem. W ręku dzierżył pokaźną laskę pasterską, a przez plecy miał przewieszona niewielka torbę. Obdarowaliśmy go na pożegnanie czekoladą i batonem. Teraz nasz przewodnik powiedział co miał powiedzieć. Gdy na koniec zapytał czy są jakieś pytania odpowiedziało mu donośne chrapnięcie jednego z kursantów.
Zaraz potem zebraliśmy się pomaszerowaliśmy na Nedeua. W drodze dostrzegłem pod grzbietem małą zagrodę i poletko uprawne porośnięte bujną zielenią. Po samym szczycie przechadzały się owce i konie. Gdy minęliśmy umiejscowiony na samej górze przekaźnik, dostrzegliśmy góry porośnięte drzewami. Ten znany nam już krajobraz przypominał mi nieco góry w Indochinach. Uszedłszy jeszcze kawałek natrafiliśmy na spore stadko pasących się koni. Dały się one spokojnie fotografować i niczym się nie przejmując skubały trawę. Stado parzystokopytnych zwierzaków na tle Retezatu i Oslei stanowiło nieprzeciętnie piękny widok obok, którego nie można było przejść obojętnie. Nasz prowadzący zadecydował, że zrobimy tu nadprogramowy przystanek.
Dalej podreptaliśmy już ku przełęczy opodal Oslei mającej być miejscem naszego noclegu. Okazało się, że było ono rewelacyjne gdyż do wody i drewna było bardzo blisko. Ostatecznie stanieliśmy nieco poniżej siodła otoczonego z obu stron lasem, opodal skałki położonej na stoku wzniesienia położonego na zachód od naszego obozowiska. Część drzew, porastających podnóże górującego nad nami od wschodu pipanta, przegrała walkę z siłami natury - jedne zmieniły się w nagie kikuty, drugie zaś leżą w całości, niczym powalone w bitwie enty pozbawione liści. Po rozbiciu namiotów, chwili odpoczynku i umyciu się w pobliskim strumieniach. Wróciwszy z kąpieli nieco wcześniej zabrałem się za rabanie drewna. W trakcie pracy usłyszałem z pobliskiego jaru donośny krzyk. Skoczyłem za przewodnikiem tak jak stałem z siekierą w ręce. Alarm okazał się fałszywy bowiem ów dźwięk wydał Maciek w wyniku ... spotkania trzeciego stopnia z zimną wodą.
Potem przyszedł czas na zakręcenie się wokół obiadu, który udał się znakomicie. Po referatach i chwili rozmowy przy popcornie podzieliliśmy się na wachty mające po godzinie czuwać nad ogniskiem między 23:00 a 5:00. Nim zdążył zapaść zmrok miałem co nieco czasu by rozejrzeć się po okolicy. Moją uwagę przykuły tutejsze drzewa wciąż na nowo zadziwiające mnie swymi fantazyjnymi kształtami. Jedno z nich, rosnące na skraju lasu miało na konarze profil niedźwiedziej głowy. Czas szybko mijał i około 22:00 zwinęliśmy się do namiotów.
Między północą a pierwszą przypadła moja wachta. Wstawszy ubrałem się i podszedłem do ogniska. Dołożyłem nieco drewna ze stosu nagromadzonego przez nas opału aby ogień był na tyle spory by zniechęcić ewentualnych nieproszonych gości z lasu. Na wszelki wypadek obok mnie leżała siekiera, a w bal wbity był mój nóż. Miałem też do dyspozycji butelkę wody gdyby ogień zaczął przeskakiwać na trawy. Obok mnie tuż przy wesoło buchających płomieniach stał gar z herbatą. Siedząc przy ogniu nie widziałem praktycznie nic poza kręgiem rzucanego przez płomieni światła. Wokół panowała totalna cisza zakłócana jedynie przez strzelające w górę języki ognia. Na niebie roiło się od gwiazd, dostrzegalny był m. in. mój stary znajomy Wielki Wóz. Czasem przelatywał samolot, widoczny z ziemi jako ruchomy migający punkcik kojarzący się z UFO. Gdyby nie współczesne namioty widoczne wokół można by poczuć się niczym podróżnicy odkrywający Karpaty w XIX wieku lub może ktoś jeszcze inny z wcześniejszej epoki ...
Spokój nocnej ciszy mąci dalekie szczekanie psów. Może gdzieś tam czworonogi zaalarmowały swych panów o zbliżającym się niebezpieczeństwie i podjęły walkę z dzikim zwierzem.
Nieco później ciszę urozmaicać zaczęły chrapanie w namiotach, cykanie świerszczy. Czas spędzony przy ognisku minął szybko i przyjemnie. Po obudzeniu mego zmiennika położyłem się spać. Noc minęła bez spotkania z wielką łapą.
Rano po sprawnie przeprowadzonym śniadaniu pod przewodem Mikołaja wyruszyliśmy na Osleę. Jej grzbiet był dla nas zagadką, nie wiedzieliśmy jaki ma charakter. Z naszej perspektywy wyglądał dosyć groźnie i zastanawialiśmy się jak go pokonamy. Po pierwszym stromym podejściu stanęliśmy pod pipantem u podnóża góry. Tu zadecydowano, że to odpowiedni moment na sesje fotograficzną z kiełbasą od Balcerzaka. Fotograf instruował Michała ją dzierżącego: Tylko nie gryź, Nie zasłaniaj Oslei kiełbasą, obniż ją. Po pokonaniu ośmiuset metrów podejścia na którym pociliśmy się jak cielaki okazało się, że nasze obawy w stosunku do Oslei były płonne. Przez jej grzbiet nie przechodziła co prawda ceprostrada ale dało się tamtędy w miarę swobodnie iść. Na szczycie przywitaliśmy się z pasterzami i minąwszy kierdel owiec strzeżony przez psy rozłożyliśmy się na stoku skąd rozciągał się widok na Retezat i Godeanu. Leżało się przyjemnie, było ciepło, wiał lekki wiaterek ale w końcu trzeba było pójść dalej. W czasie dalszego marszu przez Osleę mogliśmy również podziwiać błękitne wody jeziora Valea lui Iovan. Na samym szczycie zrobiliśmy sobie zdjęcie grupowe z flagą SKG. Z grzbietu zeszliśmy długim trawersem, który mocno dał się we znaki naszym nogom. Po jego przebyciu zaczęliśmy schodzić ku przełęczy przez, którą przebiegała droga. Minąwszy kolejny kierdel owiec i pasterza oraz trójkę jagodziarzy zrobiliśmy postój na, którym dowiedzieliśmy się od Maji, że suszone śliwki są używane jako środek przeczyszczający, poczym dotarliśmy do drogi. Tu za stołem siedziało kilku Rumunów, którzy przybyli tu samochodem. Nasi kursanci to jednak mieli głowę - zamiast targać ze sobą wór ze śmieciami wręczyli go tubylcom by ci wyrzucili go do najbliższego kosza.
Ogólnie miejsce było niezłe, tyle że szpeciły je leżące wokół śmieci. Na pobliskiej drodze panuje niewielki ruch. Niektórzy z przejeżdżający koło nas rumuńskich kierowców pozdrawiają nas. Przewinęło się także stado owiec, którego strzegł m.in. pies wyglądający prawie jak owca. Ciekawy widok stanowiła też para pasterzy. Starszy siwiejący przybrany był z pasterska, natomiast młodszy mający max 20 lat nosił się już całkowicie po europejsku.
Po odpoczynku w cieniu drzew i zjedzeniu obiadu poszliśmy dalej. Wspięliśmy się po stromym zadrzewionym zboczu i wkroczyliśmy do lasu porastającego pagórki rojące się od mniejszych i większych głazów. W miejscu gdzie niebawem się zatrzymaliśmy wzniesienia te niemalże zachodziły na siebie formując naturalną fortecę. Jej baszty tworzyły pagórki, a mury wały ziemi. We wnętrzu tej fortyfikacji znajdowała się spora płaska kwadratowa przestrzeń. Z pewnością nieraz korzystał z niej człowiek. Kto wie być morze to tutaj ukryła się część sił hospodara Wołoszczyzny Włada Palownika zwanego Drakulą, gdy w roku 1462 kraj ten najechali Osmanie pod wodzą Mehmeda II Zdobywcy. Do dziś jeszcze, żywe jest w relacji pewnego Serba, poczucie przerażenia żołnierzy sułtana, którzy przemierzając te porośnięte karpacką puszczą naddunajskie księstwo byli we dnie i noce szarpani przez pojawiającą się z nikąd wołoską partyzantkę.
Im dalej szliśmy tym bardziej rosła stromość zboczy. Trzeba było uważać przy schodzeniu na kamienie, badyle i dołki zamaskowane opadłymi liśćmi. W końcu zeszliśmy na dół i mijając dwie ogromne doły stanieliśmy na przełęczy Liu-Cernei, oddzielające góryj Vîlcan od Godeanu, opodal dwóch pokaźnych drzew o fantazyjnych kształtach. Od tego miejsca zaczynał się czerwony szlak. Ruszając dalej wkroczyliśmy w góry Godeanu. Podchodziliśmy wzniesieniem porośniętym lasem i pełnym kamieni. Po około godzinnej wędrówce wchodzimy na wierzchołek. Nie było tam drzew więc rozłożyliśmy się swobodnie na głazach i trawie. Wokół rosły maliny i jagody, a w powietrzu unosiła się intensywna woń pokrzyw.
Złażąc w dół Maciek odpalił prowadzącemu komplement: Ale nasz przewodnik to jest gość, ma galoty w kolorze szlaku. Wbrew pierwotnym planom zatrzymaliśmy się na nocleg przed Paltiną. Przełęcz pod szczytem poprzedzającym wspomniany wyżej szczyt usytuowana była blisko wody i lasu więc niczego więcej do szczęścia nie było nam trzeba. Zszedłszy kawałek niżej trafiliśmy na małą polankę gdzie rozbiliśmy namioty. Udało się sprawnie zorganizować kolację, poczym spędziliśmy przyjemny wieczór przy ognisku. Niektórzy rozerwali się grając we frisbee denkiem od menażki. Jedyne co nam przeszkadzało to chordy meszek. Na podsumowanie dnia Mikołaj stwierdził, że: przeszliśmy kawał drogi a zrobiliśmy śmiesznie mało gotów. Padła też propozycja by zejść teraz wszystko i pojechać nad morze. Do masowego obżarstwa jednak nie doszło i zaraz potem po wyznaczeniu osób mających co godzina kontrolować ognisko zawinęliśmy się do namiotów.
Noc minęła bez sensacji i po porannym posiłku zaczęliśmy wdrapywać się na Paltinę. Po pokonaniu pipanta porośniętego niespotykaną przez nas do tej pory kosówką podchodzimy pod na szczyt. Do naszych uszu dolatują dźwięki twórczości zespołu MJM: Czerwony jak cegła, spocony jak pies, musze na Paltinę wleźć i wodę wnieść. Robimy przerwę w czasie podchodzenia koło skalnego kopczyka. W górze widać owce i pasterzy oraz psy. Jeden z nich, kulejący na tylną łapę szaraczek przyszedł się z nami przywitać. Był bardzo przyjacielski, łasił się do wszystkich, podawał łapę i pozwalał się bez oporów fotografować. Tak jak my szukał schronienia w cieniu i odpoczywał przy kopczyku. Po przerwie osiągnęliśmy grań którą dotarliśmy do szczytu poprzedzającego Paltinę. Znajdowało się na nim mnóstwo głazów oraz kamienna ściana pochylona mniej więcej pod kontem 45°. Przypominała kadłub kosmicznego statku, którego części wbiły się w ziemię. Rzecz jasna nasz walet łazik nie przepuścił takiej okazji i wspiął się na ową formację skalną. Inni uczynili to samo tyle, że podchodzili od drugiej, nie wymagającej wspinaczki strony.
W okolicy był też olbrzymi kamienny kloc przypominający wielkiego gada. Był on rozpęknięty na dwie nierówne części. Wyglądało to tak jak by ktoś odrąbał mu głowę. Można by rzec, że to pobojowisko po walce herosa z jakimś potworem. Odpoczywaliśmy badając oczami widnokrąg grzani przez słońce i chłodzeni przez lekki wiaterek. Gdzie by nie spojrzeć, wszędzie otaczają nas góry. Prowadząca przedstawia panoramę okolicy, a kursanci wynajdują ciekawe nazwy szczytów takie jak: Kapusta Prążek Pelagia, Sałatka. Następnie ruszyliśmy na zachód ku zboczom Paltiny. Były one w sporej części pokryte głazami oraz skalną granią - pozostałymi częściami roztrzaskanego kosmicznego wehikułu. Podążając dalej kroczyliśmy przez trawiaste wypłaszczenie aż napotkaliśmy stadko osiołków. Szaraczki pozwalały się fotografować, a nawet z ciekawości podchodziły do nas. W pobliżu znajdowała się chatka pasterzy sporządzona z płaskich kamieni, oraz drewna.
Skierowaliśmy się na Gardomanu, trawersując kawałek zbocza schodzimy ku niewielkiej połaci równego terenu częściowo zalanego przez błotnisty strumyk wypływający ze skał przez rurę. Tutaj gotujemy obiad na butlach gazowych. W trakcie sposobienia posiłku ukazują się tuż nad nami osły ekshibicjoniści, czarny ogier bez oporów przystępuje do akcji. Osiołki zeszły do nas ze zbocza, czarniawy znowu nie próżnuje. Tymczasem jeden z waletów dosiadł osiołka, który wydał donośne ioio ale pozwolił mu siedzieć na grzbiecie i fotografować się.
Po obiedzie wspięliśmy się na Galbenę. Podejście nie było morze wybitnie strome ale upał dawał się nam mocno we znaki. Sytuację ratował pojawiający się od czasu do czasu wiaterek.
Odpocząwszy na Galbeny wymaszerowaliśmy ku Micusoie i po godzinie smażenia się dotarliśmy pod kamienną ścianę, która dawała upragniony cień. Następnie zdobywszy Micusę prowadząca ostatecznie zdecydowała się na nocleg nad brzegiem jeziora Scarisoara. Dotarłszy w jego pobliże, rzuciliśmy wszystko by zdążyć wykąpać się w promieniach słońca. Kąpiel w butelkowo zielonych wodach jeziora była wielką frajdą. Jednakże w wodzie obecne były nie tylko kijanki ale i nieprzyjemne niespodzianki ...
W trakcie kąpieli Mikołaj wdepnął w coś ostrego, być może jakieś szkło lub puszkę.
Opatrzono go natychmiast i czekano na obeschniecie rany. W zaistniałej sytuacji instruktor zarządził, kartkówkę mikołajówkę, której tematem był dalszy los pacjenta. Propozycje były różne, proponowano m.in. Dobić. Zakopać. Ukryć.
Tymczasem trzeba było zająć się posiłkiem i podjąć decyzje co robimy jutro. Ustalono, że ranny i ci z waletów którzy będą chcieli zostaną w obozie reszta uda się na lekko na Gugu.
Nim dzień się skończył grupa wypadowa już przysposobiła się do akcji osioł. W wyniku tej operacji planowano przedstawić sytuacje pasterzom i zdobyć od nich osła do zwiezienia poszkodowanego. Trenowano intensywnie rumuński. Przygotowano też rysunkową oraz pantomimiczną wersję zdarzenia nad jeziorem i naszej prośby tak by nie wyszło na to, że osioł ma rozciętą nogę. Musieliśmy także przystąpić do podziału żywności Mikołaja na co ten ozwał się w te słowa: Jeszcze żyję, a już żarcie po mnie dzielą.
Po spokojnie przespanej nocy i sytym śniadaniu z dwoma plecakami grupa szturmowa prowadzona przez Maję wyruszyła na Gugu, a druga ekipa przystąpiła do akcji osioł. Przed wyjściem instruktor poinstruował Marcina i Michała by nie zostawili towarzyszącej im Emilii w zastaw za osła.
Tak wiec minąwszy górę Scarisoarę pomaszerowaliśmy na Burzului. Warunki marszu mielismy dobre, było ciepło ale sytuacje poprawiał wiatr. Widoczność była dobra i było widać kawałek świata, między innymi Piatra Closani. Jest to góra położona na wschód od Burzului, która swym kształtem przypomina olbrzymiego żółwia lub jak twierdzili niektórzy Giewont. W dole dostrzegalne jest także jezioro Iovanul na rzece Cernie stanowiącej granicę gór Mehedinti i Cernej. Po skręceniu na północny zachód opuściliśmy główny grzbiet Karpat i mijając bezpiecznie psie straże, wśród których znalazła się miniatura Falkora z Niekończącej się opowieści, dotarliśmy na Gugu. Ten mierzący 2291 m. n. p. szczyt jest najwyższą górą Godeanu i najwyższym punktem na naszej trasie. Tu rozkoszujemy się wspaniałymi widokami oraz czekoladą, chałwą, kiełbasą i żelkami przeznaczonymi specjalnie na tą okazję. Oprócz pasm górskich dostrzegalne jest tez jezioro Gugu o ciemnozielonej barwie, którego wody błyszczą się w promieniach słońca. Mieliśmy dużo czasu więc przedłużyliśmy naszą czterdziesto minutową przerwę. Był moment na wspólne zdjęcie pod flagą SKG i rozmowy z bliskimi. W końcu musieliśmy jednak opuścić Gugu. W drodze powrotnej na Moraru znaleźliśmy krzyż, a właściwie dwa krzyże. Obok nadszarpniętego zębem czasu drewnianego, w ziemie wbity był nowiutki metalowy z tabliczką. Głosiła ona, że tutaj w czerwcu roku 1975 zginął szesnastoletni Piotr. Prawdopodobnie zabił go piorun. Po kilku godzinach trawersując Moraru wróciliśmy do obozowiska. Na pytanie pozostałych w obozie uczestników wyjazdu, co nam się najbardziej podobało, dala się słyszeć krótka odpowiedź: Zasięg !
Niedługo potem powróciła ekipa przeprowadzająca akcje osioł. Niestety nie udało się załatwić osła, a było blisko. Wszystko było już dogadane z pasterzami ale na nieszczęście pojawił się ich szef, który kategorycznie sprzeciwił się wypożyczeniu osła. Pech był tym większy, że zjawiał się on w górach by doglądać interesu raz na jakiś dłuższy czas i na nieszczęście zawitał dokładnie w rejonie przeprowadzania operacji osioł. Wysłano więc kolejną ekipę która miał zdobyć zwierzaka u sąsiednich pasterzy i połączyć się z centrum alarmowym naszego ubezpieczyciela.
W tym czasie my przeliczyliśmy zapasy żywności, zrobiliśmy pranie, wykąpaliśmy się i odpoczywaliśmy po wycieczce. Po jakimś czasie wrócili chłopaki wysłani po transport kopytny, niestety i tym razem nie udało się nic załatwić. W związku z tym jutrzejszy dzień będzie przeznaczony na odpoczynek. Z uwagi na kłopoty z butlami rozpaliliśmy ognisko z jałowców i zagotowaliśmy na nim obiad. Po konsumpcji i pogawędkach przy ognisku poszliśmy spać ustalając, że jutro skontaktujemy się z ratownikami z Salvamontu.
Rano nieco padało ale gdy wstaliśmy było już po deszczu. Złapano kontakt z Salvamontem, którego ratownicy z zespołu z Hunedoary mieli zjawić się ok. 13:00. Wygląda na to, że nie będzie za to trzeba płacić. Rana kursanta wygląda już o wiele lepiej i w związku z tym padła sugestia by pomalować jego stopę na zielono żeby robiła gorsze wrażenie.
Posiłki w ciągu dnia znów robiliśmy na ognisku z jałowców. Rozpalenie i utrzymanie ognia nie było proste bo jałowiec palił się on bardzo szybko i straszliwie dymił wywołując u Łukasza pracującego przy ogniu deklarację: Od dzisiaj oficjalnie nienawidzę jałowca !
Po śniadaniu, zgodnie z planem, opuścili nas Marysia i Maciek udający się na wspinaczkę po skałkach. Mamy się z nimi spotkać w pociągu do Budapesztu, w trakcie naszego powrotu do Polski. Co byśmy się nie nudzili instruktor zapowiedział poprawę „dziadowskiej klasówki" .
Czas spędzamy na opalaniu się, powtarzaniu do klasówki i referatów. Trwają harce na zielonej trawce, niektórzy ucinają sobie drzemkę. Gosia dogląda by wszyscy byli posmarowani kremem przeciwsłonecznym. Zapytuje naszego rannego Posmarowałeś się ?, a w odpowiedzi słychać: Tak mamo.
Ratownicy prosili by być z nimi w kontakcie, toteż co jakiś czas na grzbiet wędrują dwuosobowe zespoły by złapać zasięg. Grupa ratunkowa dotarła w rezultacie dopiero ok. 19:00. Przybyło dziewięciu ratowników i ... dwóch żandarmów. Na początku było bardzo nieciekawie, zdenerwowany ratownik powiedział, że jesteśmy na terenie parku narodowego i nie powinniśmy się tu rozbijać bo kary są bardzo wysokie. W trakcie rozmowy toczonej w języku angielskim kazał nam zwijać namioty i odejść nad jezioro Bucura, co zważywszy na dużą odległość było niewykonalne. Potem sytuacja uspokoiła się bo facet, który z resztą nie był szefem zespołu, nieco się wyżył i zaczęły toczyć się normalne rozmowy z resztą ekipy Salvamontu.
Poczęstowaliśmy ich naszym jedzeniem i piciem. Nie było żadnych kłótni. Dowiedzieliśmy się, iż ktoś podłodze przeinaczył podaną przez nas informacje i wyszło na to, że nasz towarzysz złamał nogę. Po oględzinach pacjenta i zmianie opatrunku przybysze stwierdzili, że ten przypadek nie kwalifikuje się do ich interwencji i nie było mowy o odtransportowaniu naszego kolegi na dół. W każdym razie udało się załatwić sprawę na spokojnie i obeszło się bez nieprzyjemności. Ratownicy zobaczyli, że mamy problem więc zezwolili na to byśmy tu nocowali.
Wobec takiego obrotu sprawy, trzon grupy powędruje jutro dalej, natomiast dwójka kursantów odeskortuje poszkodowanego do cywilizacji, a następnie spotka się z nami w umówionym miejscu. Trzeba będzie na nowo podzielić żywność i wprowadzić zmiany w składzie ekip namiotowych. Wieczorem raczyliśmy się glutem oraz herbatą. Humory poprawiły się zwłaszcza kiedy Michał zaproponował by wyparzyć zmywaki w herbacie, na co nasz pacjent odrzekł:
A mogę gacie dorzucić ?
W nocy rozpętała się burza, lało i grzmiało. Gniew dziadka z Salvamontu był niczym wobec tego uniesienia natury. Spaliśmy poniżej grani osłonięci od wiatru. Pioruny biły głównie w powietrze ale co jakiś czas, któryś z nich trafiał w ziemię. W środku nocy obudziło mnie potężne uderzenie w ziemię, jakby z nieba spadł meteor. Było ono tak silne, że dało się nawet poczuć przepływ energii pod podłożem namiotu. Właściwie wszystkie namioty zaczęły przeciekać i jedynie w moim namiocie woda skapywała bardzo skromnie. Generalnie w namiotach tworzyły się całe bajora i ludziom przemokły rzeczy.
Fatalna pogoda wymusiła przesunięcie pobudki na godzinę 9:00, kiedy już przestało lać, a zza chmur ukazało się słońce. Do godziny 10:00 udało się ogarnąć pieprznik.
Po konsumpcji i prezentacji planu na dzień dzisiejszy rozeszliśmy się z Michałem i Marcinem eskortującymi Mikołaja i poczęliśmy podchodzić pod Scarisoarę. W trakcie przemierzania jej grzbietu z otaczającej nas mgły wyłonił się brązowy koń. Wyglądał w tych okolicznościach natury niesamowicie.
Kawałek dalej stanęliśmy pod Moraru by odpocząć. Nieco się przetarło i można było dojrzeć góry Tarcu. Potem sprawnie dotarliśmy na górę Godeanu skąd rozpościerał się widok na miejsce zwane Mongolią. Jest to przestrzeń przypominająca nieco azjatyckie stepy przecięta przez szerokie koryto rzeczne, którego dnem płynie pokaźny strumień. W oddali widać stada owiec; gdyby jeszcze dało się dostrzec jurty to można by naprawdę uwierzyć, że jest się w Mongolii.
Około 15:00 zupełnie się przejaśniło więc na sam szczyt przeszliśmy się bez plecaków. Mieliśmy tam spędzić ponad pół godziny lecz do wcześniejszego zejścia zmusiła nas nadciągająca burza.
Szybko zeszliśmy opodal rzeki, gdzie się rozbiliśmy. Tu spotkaliśmy pasterza, od którego dowiedzieliśmy się gdzie jest woda zdatna do picia. W zamian za czekoladę, pętko kiełbasy i zapalniczkę dostaliśmy od niego ser. Następnie na butlach przygotowaliśmy obiad; udało się go zjeść jeszcze przed nadciągająca burzą. Gdy tylko skończyliśmy jeść zaczęło lać więc pochowaliśmy się w namiotach gdzie wypiliśmy ciepłą herbatę, po czym poszliśmy spać.
Rano nie padało i śniadanie spożyliśmy przy bezdeszczowej acz pochmurnej pogodzie.
Nie utrzymała się ona długo. Zaraz poczęło mocno wiać i padać, zaczęły nachodzić mgły.
Po drodze mieliśmy wejść na Oleanor na lekko ale pogarszająca się wciąż pogoda zmusiła prowadzącą nas Olgę do rezygnacji z tego przedsięwzięcia. W zamian za to chwile bez deszczu kursanci wykorzystali na nauczenie Emilii co to jest zwałka na jej przykładzie.
Zarzuciwszy plecaki na plecy w strugach deszczu przeszliśmy trawersem Oleanor i zatrzymaliśmy się na przełęczy Iezet opodal zarośniętego sitowiem jeziora. Na postoju krążyły bakalie oraz woda w butelkach i ... butach. Następnie podeszliśmy na Virful Sincului, który znany jest też jako Virful Pizgului. Często wieją nim silne wiatry porywające rzeczy z plecaka.
Nie inaczej było w wypadku naszej grupy, Emilia utraciła karimatę. Niestety pościg za zgubą zdał się na nic ...
Pogoda pogarszała się z chwili na chwilę. W tych okolicznościach nastąpiła zmiana prowadzenia. Jędrek zadecydował, że będziemy schodzić w dół. Złaziliśmy wzdłuż jaru ku przycupniętemu u podnóża zbocza szałasowi pasterzy. Szło się ciężko bo było ślisko, a pogoda nas nie rozpieszczała. Dodatkowo przez pewien fragment trasy na zmiany nieśliśmy plecak Marysi.
W końcu dotarliśmy do celu. Początkowo sprawy przybrały niepomyślny dla nas obrót, gdyż zostaliśmy otoczeni przez psy pasterskie. Udało się jednak porozumieć z pasterzami, którzy odgonili czworonogi i wpuścili nas do swego schronienia. Był to szałas o ścianach zbudowanych z płaskich kamieni przykryty dachem o szkielecie z drewna i nakryciu z blachy. W środku było ciepło i sucho. Były też drewniane ławki i belki, na których mogliśmy podsuszyć nasze rzeczy. Budowla ta składała się z przedsionka , w którym umieściliśmy nasze plecaki oraz komory głównej gdzie się rozłożyliśmy. Pojedynczymi słowami z rumuńskiego i językiem gestów dogadaliśmy się, z jednym z pasterzy. Pozwolił nam ugotować obiad na ich ognisku, naciął co nieco drewna i pozwolił w razie czego się tu przespać. Przyjemnie było posiedzieć w suchym miejscu i zjeść ciepłą zupę. Jedyne co przeszkadzało to dym i osy, które zagnieździły się w tym szałasie.
Marysia przedstawiła nas pokrótce pasterzowi. Byli wśród nas studenci i jeden doktor. Usłyszawszy to pasterz rzekł: A ja jestem profesorem gór. Wysłuchawszy prognozy przez radio powiedział nam, że będzie wciąż padać. Ostrzegł nas też przed niedźwiedziami z pobliskiego lasu. W ciągu ostatniego czasu miśki porwały w tym rejonie czternaście owiec.
Pasterze zeszli na dół, a my zostaliśmy w szałasie czekając aż się przetrze.
Tymczasem, raczyliśmy się podarowanym przez naszych gospodarzy serem, ciepłą herbatą. Potem był referat, w trakcie którego prowadzący poszedł rozeznać się w terenie. Gdy tylko się rozjaśniło zaczęliśmy schodzić zboczem ku przełączce położonej tuż nad granica lasu. Po jej drugiej stronie znajdowała się zagroda i kolejny szałas pasterski. W trakcie zejścia padało z przerwami ale gdy stanęliśmy na przełęczy przestało lać. Zabraliśmy się za rozstawianie namiotów oraz przygotowywanie posiłku. Z namiotami szło nam ciężko bo przy silnym wietrze niemalże się kładły. Jeden z nich nie wytrzymał presji i trzeba było go złożyć mimo tego, że przytwierdzono go dodatkowymi drewnianymi kołkami. Zebraliśmy dużo drewna gdyż będzie on musiał starczyć na całą noc - znów będziemy czuwać na wachtach. W czasie obiadu przybyli do nas nasi gospodarze. Była i konwersacja i musowa degustacja jagodówki oraz częstowanie serami, no i oczywiście wspólne zdjęcie. Ciekawe, że u niektórych z nich utrzymały się stare elementy ubioru jak np. szeroki skórzany pas z ozdobnymi klamrami.
Za chwil kilka nieco podchmielony już pasterz, zaproponowano nam jeszcze jedną wódkę do degustacji, tym razem stanowczo odmówiliśmy.
W międzyczasie wzmógł się wiatr - to właśnie wtedy wypadł z gry jeden z namiotów. Widząc to jeden z pasterzy pukał się w głowę i kiwał z politowaniem głową ale pomógł nam zwinąć namiot.
Pasterze posiedzieli z nami jeszcze jakiś czas i zwinęli się do swojej siedziby.
Nim poszliśmy spać nasz przewodnik porozdzielał wachty i nakreślono warianty tras na jutro.
Nie udało nam się dziś zrealizować pierwotnego planu i spotkać się z naszymi chłopakami, nie było też możliwość skontaktowania się z nimi. Dalsze losy wyprawy zależały od jutrzejszej pogody.
Zapadła noc. Stanąłem na straży ognia jako pierwszy. Mogłem podziwiać góry Tarcu, wśród który dostrzegalna była stacja meteorologiczna. Do dyspozycji ponownie miałem bron białą, butelkę wody i herbatę. Zdaje się, że póki co nie będzie padać bo świerszcze cykają w trawach w najlepsze nie przejmując się silnym wiatrem. Na niebie prawie nie było gwiazd co wróży na jutro niezbyt dobrą pogodę ...
Moja oraz pozostałe wachty upłynęły spokojnie i jedyne na co trzeba było zważać to podmuchy wiatru, które powodowały przeskakiwanie ognia na trawy. Rano prowadzeni nadal przez Jędrka ruszyliśmy z powrotem pod górę, Po przystanku obok szałasu, gdzie wczoraj się suszyliśmy wdrapaliśmy się na Ciocionasul, z którego przy dosyć silnym wietrze przewędrowaliśmy na przeł. Capul Prislopului. Tu zrobiliśmy sobie schowani za skałką zrobiliśmy sobie przerwę. Z tego zacisznego miejsca dało się zauważyć góry Tarcu oraz dolinę rzeki Raul Ses. W związku z poprawą pogody zadecydowano by maszerować przez Prislop ku stawowi Pietrele Albe, gdzie oczekiwali nas dwaj kursanci. Prislop udało się częściowo strawersować. Po drodze, jeszcze w trakcie podchodzenia na ten szczyt minęła nas zmotoryzowana kolumna turystów. Po postoju przy okresowym bajorku pokonaliśmy ostatni odcinek dzielący nas od przełęczy leżącej opodal naszego celu. W trakcie marszu grzbietem do niej wiodącym dostrzegliśmy naszych chłopaków, wracających z wycieczki na Coleanu, najwyższy szczyt w górach Tarcu, w które właśnie wkroczyliśmy.
Nim spotkaliśmy się z nimi na przełęczy prowadzący rzekł: Kto chce może wpaść im w ramiona. Na co padła odpowiedź: Ale pod warunkiem, że używali dziś dezodorantu.
Po spotkaniu na przełęczy dowiedzieliśmy się od chłopaków, że bezpiecznie przeprowadzili poszkodowanego przez Borascu i po noclegu w domostwie położonym w dolinie rozjechali się w przeciwnych kierunkach. Potem wspólnie poszliśmy nad jezioro opodal którego mieliśmy się rozbić. Po rozstawieniu namiotów i obiedzie mięliśmy czas na umycie się. Techniki były dowolne, od pluskania się przy brzegu wypłyniecie na wody jeziora. Ta ostatnia opcja okazała się niedobrym pomysłem z racji dużego zamulenia zbiornika.
Obóz nasz z położony był w obniżeniu pod skalistym grzbietem, którego zbocza pełne były głazowisk. Teren wokół porastały trawy oraz cała gama kwiatów. Gdzieniegdzie dało się również dostrzec kosodrzewinę. Za jeziorem ciągnął się kawałek płaskiego terenu kończący się nagle potężnym jarem. Jego zbocza porastały krzewy i drzewa, a dnem płynął strumień.
Po ostatnich przejściach z pogodą dzisiejsze popołudnie nad jeziorem było bardzo przyjemne. Zewsząd dochodziło do naszych uszu cykanie świerszczy. Gdzie by się nie ruszyć, tam natrafiało się na małe skaczące muszki i inne owady. Cała równina pulsowała swoim rytmem życia.
Mieliśmy nieco wolnego czasu na odpoczynek, który zakłóciły rysujące się na horyzoncie szare obłoki oraz dalekie pomruki burzy. Schowaliśmy nasze rzeczy do namiotów. Mimo pogarszającej się aury humory przy ognisku dopisywały. W czasie przygotowywania popcornu i herbaty jeden z kursantów stwierdził, że: Niedźwiedzie nie wchodzą tak wysoko. W odpowiedzi usłyszał:
A skąd wiesz może będzie miał ochotę wykąpać się w jeziorze, czy popływać w stroju kąpielowym.
Gdy popcorn był już gotów zaczęło padać. Z ostatnia, trzecią jego porcją i ciepłą herbatą dałem nura do namiotu. Wcześniej dzięki jednej z kursantek udało nam się zjeść jeszcze coś extra - biały ser z jagodami i cukrem. To była najsmaczniejsza rzecz jaką zjadłem na tym wyjeździe.
Burza rozpętała się na dobre. Nocą lało i grzmiało. Namioty nabrały wody w różnym stopniu ale prawie nikt nie miał suchych ciuchów. Wody było tyle, że menażki czy inne drobniejsze rzeczy unosiły się na jej powierzchni. Wszystkie śpiwory były mokre, nie było więc mowy o spokojnie przespanej nocy.
Pobudkę przesunięto o godzinę bo deszcz nadal nie dawał za wygraną. Gdy nieco się przetarło wylegliśmy z namiotów by suszyć mokre rzeczy nad ogniskiem i zjeść śniadanie. Potem wyszło słońce, a my ruszyliśmy ku przełęczy gdzie wczoraj widzieliśmy się z chłopakami. Żeby tam dotrzeć trzeba było pokonać wezbrane strumienie. Przekroczyliśmy je bez kłopotu i po strawersowaniu zbocza okalającego jezioro zatrzymaliśmy się na wspomnianym siodle gdzie udało się złapać dobry zasięg. Humory nieco się poprawiły zwłaszcza gdy na podejściu Jędrke zaśpiewał: U - ło, u - ło, o, o letni wiatr delikatny jak muśnięcie warg. W letni czas zwariowana miłość kwitnie w nas.
Potem podeszliśmy pod Nedeię, na zboczach którego graliśmy w poplontańca, była też chwila oddechu i konsumpcja. Na drodze z uwagi na wilgoć pokazały się uskakujące spod naszych butów żaby oraz chmary białych motylków. Dalej po panoramie na szczycie skierowaliśmy się na Baicu, by następnie zatrzymać się w okolicy przeł. Jopei, gdyż ona sama okupowana była przez stado owiec. Tu po odpoczynku poczęliśmy wspinać się na Bloju. Podczas wspinaczki zrobiło się chłodniej i otoczyła nas mgła. Nie zaczęło jednak padać i po postoju pod szczytem przechodząc dróżką przez kosówkę stanieliśmy na siodle pod w. w. górą i rozłożyliśmy nasze mokre rzeczy korzystając ze słonecznych chwil. Miejsce naszego postoju wyglądało jak stadion X- lecia. Zrobiliśmy sobie posiłek korzystając z wody z jeziorek znajdujących się u wschodniego zbocza grzbietu. Zdjąłem buty bo mózgostopie, którego się dorobiłem dawało mi się we znaki. Przewiew, herbata i zapach z gara sprawił, że zrobiło mi się błogo. Jedyne co przeszkadzało to tabuny małych agresywnych muszek. Na nieszczęście nim przystąpiliśmy dojedzenia zaczęło pokapywać. Wrzuciliśmy wszystkie rzeczy do jedynego rozstawionego do suszenia namiotu i zabraliśmy się do jedzenia. Konsumowaliśmy w strugach deszczu. Tym razem nie było potrzeby martwić się o zmieszczenie się w czasie. Po ekspresowym zwinięciu się zeszliśmy na zachodnie zbocze pod przełęczą i tu korzystając z lekkiej poprawy pogody rozbiliśmy się na skrawku w miarę równego terenu. Do wody mieliśmy to stosunkowo blisko ale po dobre drewno trzeba było zejść dość nisko. W czasie targania drewna do obozowiska spotkaliśmy dwóch zbieraczy jagód. W trakcie konwersacji toczonej trochę po niemiecku, trochę po angielsku zaproponowali nam nocleg w swoim domku i podwózkę. W trakcie rozmowy w obozowisku poczęstowali nas ciasteczkami. Mieliśmy nieco inne plany więc nie skorzystaliśmy z ich oferty.
W wolnym czasie mogliśmy zaobserwować wspaniały widok roztaczający się na horyzoncie.
Oto przez doliny i góry przepływały mniejsze i większe chmury. Widok zamglonych czarnych szczytów był doprawdy urzekający. Miałem wrażenie jak bym dostał się do jakiejś bajkowej krainy. Ta sielanka nie trwała jednak długo. Zaczęło się od odległych pomruków i kapuśniaku, a skończyło na burzy z piorunami i pompie z nieba. W tej sytuacji wypiłem herbatę i zjadłem posiłek pod namiotem. Zdecydowałem się nie wyciągać mojego mokrego śpiwora i przetrwać noc na karimacie w ubraniu i odzieży wodoodpornej. Zabezpieczywszy ubrania i aparat w worki położyłem się spać. To była długa i kiepsko przespana noc w czasie której imałem się różnych sposobów by rozgrzać stopy. W końcu ułożyłem się na plecach pakując nogi do plecaka. Pierwszy raz z niecierpliwością czekałem na pobudkę.
Gdy nas obudzono, burza przeszła i nieco się przejaśniło. Po ogarnięciu się zjedzeniu śniadania ruszyliśmy ku cywilizacji. Normalnie czekał by nas jeszcze jeden odciek do przejścia grzbietem ale pogoda wymusiła na nas rezygnację z realizacji tego fragmentu naszej trasy. Prowadzeni przez duet kursantów, którzy eskortowali naszego rannego, zaczęliśmy wchodzić na Bloju, ostatni szczyt na naszej drodze. Od tej chwili mieliśmy do czynienia właściwie tylko z zejściami. Po przerwie za Bloju schodziliśmy przez kosówkę i głazowiska. Było ślisko więc trzeba było iść ostrożnie. Było kilka pośliźnięć ale skończyło się tylko na niegroźnych klapnięciach. Dalej natknęliśmy się na ostatnie na naszym szlaku stadku stado owiec. Pasterz, który ich doglądał stanowił zwierciadło współczesnej rumuńskiej prowincji. Jego ubiór stanowił pomieszanie starego nowym -- miał na sobie współczesne ciuchy ale posiadał też pasterską laskę i granatowy kapelusz a'la włóczykij.
Gdy dotarliśmy do granicy kosówki snujące się od rana chmury rozstąpiły się i zrobiło się nieco cieplej. Po przerwie wykorzystaliśmy ostatnią okazje do zjedzenia jagód. Dalej w strugach deszczu skierowaliśmy się ku najbliższej wiosce. Poruszaliśmy się po zboczu porośniętym lasem, a następnie starą zarośniętą drogą. Przegradzały ją zwalone drzewa, zarośla, miejscami płynęły nią strumienie. Przez długi czas, wbrew zapowiedzi przewodnika wygłoszonej przed zwalonym drzewem nie robiło się lepiej. Dopiero gdy dotarliśmy do mostku, przerzuconego przez towarzyszący nam od jakiegoś czasu strumień, przestało padać a droga nabrała nowej jakości. Była błotnista ale szersza i wolna od zarośli i balów. Tuż przy niej rosły pyszne maliny, które podskubywaliśmy w czasie marszu. Doprowadziła nas do szutrówki, po której poruszały się duże pojazdy do pracy w trudnym terenie. Idąc głęboko wciętą w zbocze doliną chłodzeni przez pobliski strumień dotarliśmy do wioski Polana Marului gdzie przed spożywczakiem raczyliśmy się lodami. Następnie po rozeznaniu sytuacji z transportem zjedliśmy obiad w pobliskiej restauracji. Mieliśmy tu możliwość umycia się i wysuszenia rzeczy. W tych miłych okolicznościach zrobiliśmy naszym solenizantkom niespodziankę - na stół wjechały naleśniki ze świeczkami i odśpiewano sto lat.
Po ogarnięciu rzeczy wsiedliśmy do busa mającego nas zawieść do Hunedoary. Zaraz po starcie, na podjeździe bus przechylił się nieco na lewo. Padło oskarżenie wobec osoby tam siedzącej, że za dużo zjadła. Chyba jednak nie obżarliśmy się aż tak bardzo bo dalej nie było już przechyłów.
Przejeżdżamy przez okolicę pełną sadów, małych domków, gór i lasów. Z morza zieleni rozlewającego się po górach zjeżdżamy w dół pokonując liczne serpentyny. Mijamy malownicze miasteczka z domkami w żywych kolorach. Czerwona dachówka oraz kamienne murki przywodzą mi na myśl krajobrazy z południa Europy. Obraz dopełniają starsi ludzie obserwujący otoczenie z okien i ławeczek. Na trasie dostrzegamy też ruiny po eksperymentach z okresu rządów Czauczesku.
Kontynuujemy jazdę, po przesiadce do większego busa. Krajobraz uległ zmianie, jedziemy po pagórkowatym terenie usianym sadami i polami kukurydzy. Wciąż towarzyszą nam widoki potężnych Karpat i małych miasteczek z cerkwiami. Za rzeką Bistrą teren ewoluował ku wyżynnemu by po chwili przejść w wąskie gardło żelaznej bramy Transylwanii.
Ruch na drodze jest niewielki i szybko poruszamy się ku naszemu celowi. Zrobiliśmy tylko jeden przystanek na obejrzenie ruin starożytnego miasta Ulpia Traiana Sarmizegetusa. Zwiedziliśmy
m. in. pozostałości amfiteatru, forum, bazyliki. Ostały się jedynie niższe partie tych budowli; w całym mieście jest tylko jedna cała kolumna. Po krótkiej wycieczce, za którą nie zapłaciliśmy ani grosza, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Do Hunedoary dojechaliśmy o zmroku. Rozbiliśmy się pod drzewami, w fosie zamku Macieja Korwina. Niegdyś wypełniała ją woda, dziś ciurka tam tylko strumyk więc mogliśmy się tam spokojnie roztasować. Po wieczornym glucie i opowieściach o Transylwanii, podczas których przeleciał w pobliżu nietoperz, grupa szturmowa udała się na nocne zwiedzanie zamku. Udało nam się wejść bez kłopotu gdyż akurat kręcono tam jakiś film. Rzęsiście oświetlona fortalicja, wyglądała w tych okolicznościach przyrody magicznie. Po sesji fotograficznej w jej murach powróciliśmy do namiotów. Tym razem pogoda okazała się dla nas łaskawa i burza, którą widzieliśmy w drodze do Hunedoary ominęła to miasto.
Rano po śniadaniu i zwinięciu namiotów i spakowaniu się przyszedł czas na referaty. Zaraz po nich zjawiła się policja ... Funkcjonariusze poinformowali nas, iż nie wolno się tu rozbijać i że jest to karane wysokimi mandatami. My zaś spokojnie odrzekliśmy, że za parę chwil będziemy zarzucać plecaki na plecy i przystąpimy do zwiedzania zamku.
Dotarliśmy doń przez drewniany most wsparty na potężnych kamiennych filarach znajdujących oparcie w głębokiej fosie. Sama forteca posadowiona na skale ma renesansowe i barokowe dodatki zdradzające wielokrotne przebudowy. Ta gotycka perła Transylwanii była niegdyś odzwierciedleniem potęgi rodu Hunyadych oraz symbolem węgierskiego panowania nad tą krainą. Syn znamienitego żołnierza Jana Hunyadiego, panujący w latach 1458 - 1490, król Węgier Maciej Korwin rozbudował ten obiekt przekształcając go we wspaniałą rezydencję.
W wieku XVI po ugięciu się monarchii św. Stefana pod tureckim naporem zamek stał się rezydencją książąt Siedmiogrodu, podlegających sułtanowi osmańskiemu. Gabor Bethlen, jeden spośród tych osmańskich wasali, władający w latach 1613 - 1629, położył znaczne zasługi dla wzmocnienia obronności zamku, dobudowując solidne nowożytne fortyfikacje przystosowane do użytkowania armat. Wnętrze zamku było tak samo interesujące jak jego mury ale oprowadzająca nas pani przewodnik zaprezentowała swą wiedzę w taki sposób, że zdecydowanie nie był wart 30 lei. Po zwiedzaniu ruszyliśmy ku centrum. Tu zwiedziliśmy cerkiew św. Mikołaja z XVII wieku.
W tej świątyni typu wołoskiego zachowały się zabytkowe malowidła i ikonostas. Co ciekawe kolumny w tej budowli zamiast motywów roślinnych miały na kapitelu umieszczone owieczki. Nie posiedzieliśmy tu długo gdyż za chwilę we wnętrzu świątyni miał się odbyć chrzest.
Potem trafiliśmy do restauracji da Vinci gdzie zjedliśmy obiad i raczyliśmy się różnymi łakociami oraz owocami. Tam też zostało przeprowadzone omówienie, z którego dowiedzieliśmy się paru ciekawych rzeczy: ... dokładnie wypełniał czasoprzestrzeń która nas otaczała,
... twoje prowadzenia były bardzo wesołe i miałeś dużo szczęścia. Instruktor pochwalił grupę: Naprawdę, to było jedno z lepszych letnich. Na jego uwagę, iż na wcześniejszych letnich bywało tak, że musiałem mocno zaciskać zęby, pewien kursant odparł Teraz już nie może bo mu się zgryz wyrobił. Zdecydowana większość kursantów zaliczyła wyjazd.
Tak zakończyło się przejście letnie XXXI KPG, które zapewne na długo utkwi w pamięci jego uczestników. Dla mnie było to koniec kursowego szlaku bojowego, który przez Puszczę Białą, Beskidy i Bieszczady zawiódł mnie w Karpaty Południowe. Po kilku ładnych miesiącach takiego łażenia po górach zostają niezapomniane wspomnienia. Bywało ciężko ale dla przeżycia kilku niezwykłych chwil, możliwości obcowania z naturą, nabycia doświadczenia, a przede wszystkim tych wspaniałych ludzi, których dane było mi poznać warto było wejść na tą drogę.
Ścieżka, na którą wkroczyłem dwa lata temu w Pieninach wyjeżdżając z SKG na rajd wiosenny zawiodła mnie bardzo daleko i kto wie dokąd powiedzie mnie dalej, wszak to nie koniec mojej przygody z klubem ...

***

W restauracji spędziliśmy jeszcze trochę czasu pozwalając przeschnąć wciąż mokrym rzeczom. Następnie skierowaliśmy się na dworzec gdzie po zrobieniu zakupów na drogę wsiedliśmy w autobus do Devy. Tu część ekipy wsiadła w pociąg do Budapesztu, a dwójka kursantów odłączyła się by udać się na prywatny wypoczynek.
Pociąg przyjechał z opóźnieniem. Udało nam się znaleźć wolne przedziały dzięki konduktorowi, który potem przy sprawdzaniu biletów niby to znalazł jakąś niegodność, a tak naprawdę skasował 25 lei za oddaną nam przysługę. Dalsza podróż minęła bez sensacji, na trasie planowo dosiadła się para waletów, którzy odłączyli się od nas nad j. Scarisora.
W stolicy Węgier rozstałem się z grupą zmierzającą na dworzec do autokaru relacji Budapeszt - Kraków. Miałem cały dzień na zwiedzanie tej pięknej naddunajskiej metropolii. Zwiedziłem m.in. zamek Budziński, parlament i most Elżbiety. Rankiem, kolejnego dnia autokarem pojechałem do Bratysławy. Na zwiedzanie stolicy Słowacji miałem niespełna trzy godziny ale przez ten czas zdołałem zobaczyć zamek i stare miasto. Po zjedzeniu obiadu pojechałem do Czadcy skąd złapałem przesiadkę pod granicę. Uzupełniwszy zapasy żywności, pomaszerowałem na Zwardoń. Przez kolejne cztery dni przeszedłem przez Beskid Żywiecki by następnie przedostać się do Zakopanego gdzie oczekiwałem na moich bliskich, z którymi przez kolejne dwa dni zwiedzałem polski i słowacki Spisz. Tak więc do domu wróciłem o tydzień później, jako jeden z ostatnich uczestników wyjazdu.

***

W wyprawie udział wzięli:

Kursanci: Michał Pluta, Marcin Bruzda, Jędrek Witkowski, Gosia Staroń, Maja Stelmach,
Olga Nowaczyńska oraz Mikołaj Brzeziński
Waleci: Grzesiek Kaczmarek, Emilia Glozak, Maciek Sykulski i Marysia Słoneczna, oraz Marysia Wojtuszewska i Łukasz Sarnacki
Instruktor: Paweł Górecki

Trasa przejścia: Lupeni-g. Vulcan-g. Godeanu- g.Tarcu- Poiana Micului -Sarmizegetusa - Hunedoara

 

ryjek

marsz

widok

Kopiec

przerwa

Tubylcy_i_SKG

owce

konie

grupa

Godeanu

Szaas_2

Szaas_1

marsz_Y

Mga

Ruiny

zamek