Drukuj

Bardzo dziękuję za zaproszenie do wspomnień klubowych. Z pewnością anegdot i historyjek dotyczących „tamtych czasów" jest wiele. Najodpowiedniejszą chyba metodą do ich zdobycia wydaje mi się stworzenie odpowiedniej atmosfery. Wieczór, ognisko, piwo... Ewentualnie - ciepła izba, świece, piwo... W ostateczności - piwo. No i oczywiście - odpowiedni ludzie. Jeżeli udałoby się zapewnić przy takiej atmosferze obecność np. Rafała Kontowskiego i Grzegorza Gigola, nastawiony na długie nagrywanie dyktafon zapewniłby materiał na kilka wydań wspomnieniowych Biuletynów. Z braku laku postaram się jednak coś przypomnieć. Będzie to opowieść o przełamywaniu barier w słusznej sprawie i dla dobra innych.

 

Ku owcom, k..., ku owcom

Dawno, dawno temu zdarzyło się, że po wielu naukach i trudach pewna grupa została skierowana na przejście letnie. Kto w nim uczestniczył i w jakim charakterze łatwo znajdziecie w kronice klubowej. Przejście to zapisało się zresztą w historii Klubu nie tylko z racji tego, że było pierwszym. Ale to inna historia. W każdym razie, w czasie jego trwania sporo czasu spędziliśmy w okolicach Turbacza. Zasady gry były takie, że codziennie kolejna dwójka kursantów „prowadziła dzień", a reszta, łącznie z kadrą, udawała zwykłych turystów. Oczywiście pod wieczór następowała sroga ocena. Ponieważ był to okres letni, w ramach nauki przedstawiono nam zasady postępowania z psami pasterskimi pilnującymi owiec, spotkanie bowiem z takimi psami mogło się zakończyć niemile. Według naszych instruktorów szarżujące na turystów, pozbawione opieki pasterzy psy można było poskromić jedną, krótką komendą, wypowiedzianą głośno i zdecydowanie: „ku owcom k..., ku owcom", z akcentem na środkowy wyraz.

Zasadę przyjęliśmy z aplauzem. Traf chciał, że niebawem kolejny dzień prowadziły dwie koleżanki, szalenie subtelne i dobrze wychowane. W którymś momencie przemieszczaliśmy się całą grupą szlakiem z Gorca w kierunku Turbacza. Z daleka było widać schronisko, kiedy na naszej drodze pojawiły się owce - a właściwie cały kierdel, który charakteryzował się wybitnie szarobrunatnym kolorem wełny owiec, posiadaniem trzech mocno wyrośniętych psów pasterskich rasy owczarek podhalański (co ciekawe o barwie sierści bardzo zbliżonej do koloru wełny owiec) oraz całkowitym brakiem juhasów. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że niebawem nasze drogi się przetną. Wyraźnie zwolniliśmy, a prowadzące koleżanki zarządziły oglądanie panoramki. Niestety nic to nie pomogło. Wspaniałe psy pasterskie, po chwilowym zastanowieniu, czy traktować nas jak odłączone od stada owce, czy też jak wroga, wybrały drugą możliwość i z dosyć niepokojącym warkotem zaczęły się do nas przybliżać. Wielkimi krokami zbliżała się również chwila prawdy.

Co bardziej nerwowi zaczęli rozglądać się za kamieniami i kijami, kadra zaś wytrawnym okiem wyszukiwała najkrótszej drogi do pobliskich drzew. Prowadzące koleżanki mężnie wystąpiły przed szereg, lecz wyuczona fraza nie chciała przejść im przez gardła. Próby zastępowania jej innymi wersjami typu: „a sio", „uciekajcie, no już", „a kysz" a nawet „dobry piesek, dobry" spełzły na niczym. Owczarki, warcząc niczym bombowce, przybliżały się nieuchronnie.

I wtedy, gdy śmierć zaczęła nam zaglądać w oczy, nastąpił przełom. Wspólne dobro, tzn. bezpieczeństwo grupy niewinnych turystów powierzonych opiece prowadzących, zwyciężyło. Najpierw po cichu, a potem gromkim głosem ku nadciągającemu wrogowi poleciały słowa właściwe: „ku owcom...". I stał się cud. Psy zatrzymały się, przysiadły, wręcz z niedowierzaniem nasłuchiwały skierowanych ku nim okrzyków. A w końcu, kręcąc z niedowierzaniem łbami, zrobiły w tył zwrot i odbiegły ku owcom, które pozbawione chwilowo opieki zaczęły wykazywać tendencje odśrodkowe. Przełom, który nastąpił w naszych koleżankach, i który uratował nam jeśli nie życie, to co najmniej całość spodni, został należycie uczczony w schronisku.

Tak to drzewiej bywało...

Inne historyjki

Spora część rozlicznych perypetii związanych z pierwszym klubowym kursem oraz kolejnymi przejściami wiosennym i letnimi została opisane w ówczesnych Informatorach. Można wspomnieć, jedynie sygnalnie, o wywieszonym na tablicy klubowej (na Wydziale Psychologii UW, na Stawkach), zdjęciu z Gorca, przedstawiającym wymalowaną czarną farbą inskrypcję: „Wojtek..., historia Ci może wybaczy, ale ja Ci przyp...", które wywołało interwencję cenzorską dziekana, przy czym cenzura odnosiła się do samego sfotografowanego zwrotu, a nie do jego „politycznej" treści. Wiosenne przejście odbywało się bowiem jeszcze za czasów stanu wojennego (martyrologia Klubu i klubowiczów to odrębne historie).

Można by też wspomnieć słynne śpiwory puchowe kupowane przez Klub, wszystkie w kolorze stalowogranatowym, wypełnione prawdopodobnie w ramach oszczędności puchem gęsim. Nie zmieniało to walorów termicznych, natomiast dawało dodatkowe wrażenia zapachowe. Po odpowiednim nagrzaniu śpiwora (np. przez dwie osoby w nim śpiące), mniej więcej w środku nocy, zaczynał on wydzielać smakowity zapach gęsiego smalcu. Zapachy zresztą często stawały się tematem rozmów. Przykładowo można wspomnieć wspaniały zapach, jakim przesiąknęli uczestnicy pierwszego wiosennego przejścia (czyli Pogoni Za Blachą) po prawie tygodniu spędzonym w bacówce na Jasieniu (razem z bacą, młodymi owieczkami, produkcją sera i ogniskiem). Na marginesie - to była chyba pierwsza większa klubowa wyprawa na Jasień.

Jak to się kończyło? Aha... Z turystycznym pozdrowieniem. Chyba jakoś tak.