fot. Paweł Kucharski Około godziny 22 pod informacją na Dworcu Wschodnim w Warszawie zaczynają pojawiać się pierwsi chętni. Z czasem tłum narasta, a wszyscy kierują swoje myśli ku południu Polski i tamtejszym górom. Ja celuję w Beskid Wyspowy, teren rozciągający się powyżej pasma Gorców, pomiędzy miejscowościami Limanowa, Mszana Dolna, Jordanów. Grupa ponad 15 osób, w tym dwóch rowerzystów, zajmuje przedziały pociągu, a usadowiwszy się "wygodnie" zasypia w otoczeniu garnków i rowerów, przybierając pozycje płodowe i im podobne. Wyruszamy o 22:55, zaś w Chabówce jesteśmy o 7:20, po już tradycyjnym opóźnieniu PKP. Dzielimy się na dwa zespoły. Liczniejszy, 11-osobowy w którym jestem, ląduje na stacji Dobra k/Limanowej. Ciepło narasta, temperatura rośnie, słońce grzeje coraz mocniej. Wokół mnóstwo opadłych liści - tak chyba wygląda prawdziwa polska złota jesień, a otoczenie gór tworzy niezapomnianą scenografię.

Rozpoczynamy wędrówkę zielonym szlakiem zmierzając na Łopień (951 m.). Trasa dosyć błotnista, przebiegająca przez dłuższy odcinek w lesie, w cieniu drzew. Od czasu do czasu pojawia się nasłoneczniona polana - doskonałe miejsce na postój. Pomimo niewysokich wzniesień podejścia są dosyć strome. Odczuwam to wyraźnie po zbytnio wyekwipowanym plecaku, zresztą jak zwykle.

Prowadzeni jesteśmy przez dziewczynę, która siłą i kondycją mogłaby podzielić się z resztą. Wtórują jej zaś dwie inne. Cała trójka rwie do przodu patrząc z góry na ogonek, który nie pozwala im zapomnieć, że nie wędrują same. Na Łopieniu można wreszcie wygodnie rozciągnąć się w bujnej trawie. Całość przypomina step, enklawę pośród lasu. Poza tym dobre miejsce na boisko. Mijamy paralotniarzy, którzy dotarli tu samochodem?!

Schodzimy do przełęczy Rydza-Śmigłego (800 m.) w miejscowości Jurków. Na jej znaczenie historyczne wskazuje obelisk oraz krzyż z tablicami. Dzięki uprzejmości tubylców dostajemy ciepłą wodę. Przed nami Mogielica (1170 m.) - najwyższy szczyt na trasie. Patrząc na nią nie wierzę, że zdołamy dotrzeć tam jeszcze dziś. Przestrzeń dzieląca nas jest ogromna, a czas leci (już po 15-tej).

Jednak, z tego co zaobserwowałem, nasza grupa hołduje słowom poety: "mierz siłę na zamiary, nie zamiar podług sił". To podejście jest najgorsze - 3 x naj: najdłuższe, najcięższe, najgorętsze. Pomimo połowy października idziemy w podkoszulkach, a szczęściarze, na dodatek, w krótkich spodenkach. Od Mogielicy zmiana warty: przewodnictwo przejmuje chłopak. Tempo marszu wyraźnie przyspiesza. Niebieskim szlakiem docieramy do żółtego, który wiedzie nas przez Krzysztonów (1012 m.) i Kutrzycę (1051 m.). Jest już zupełnie ciemno, co powoduje, że mijamy docelową bacówkę.

W porę cofamy się i dzięki mrugającym światełkom innych grup rajdowców trafiamy na nocleg. Ludzi multum. Dostrzegam osoby w wieku moich rodziców, niektórzy z dziećmi. Stara wiara nie rdzewieje. Oprócz SKG-owiczów kilku miejscowych dobrze zaopatrzonych w procenty i, sądząc po dialogach, już nieco zaawansowanych w konsumpcji.

Ognisko tli się przed bacówką, później również wewnątrz niej. Stół się ugina pod chlebem i kiełbasą. Nie dla wszystkich jednak przyszedł czas na popas, idziemy bowiem po drzewo. Ciemno, choć oko wykol, i bez latarki ani rusz. Tym bardziej, że mamy siekierę. Dopiero rano widzę, jak uświniłem spodnie w nocnej eskapadzie. Choć tylu łazików, da się zasnąć. Tym, którym przyszło w nocy głośniej wymieniać zdania, jakiś męski, stanowczy głos w krótkich, jednoznacznych słowach każe natychmiast zaprzestać dalszej konwersacji. Jest dosyć ciepło, a chrapiących nie pamiętam.

Wstajemy rano wyspani. Czuję się o niebo lepiej niż po nocy w mieście. Znowu się dzielimy. W siedmioosobowej grupie schodzimy do Mszany Dolnej. Pogoda wymarzona, nie mogło być lepiej. Żółtym szlakiem dochodzimy do zielonego, przechodzimy przez Jasień (1062 m.) i Kobylicę (901 m.) racząc się na postojach, tak ja w sobotę, czekoladą. Przez dwa dni spożyłem jej tyle, że nie szybko na nią spojrzę. Mijając lokalną drogę w Wilczycach, prawdziwi turyści - maluch ze zgrzewką piwa na półce - pytają nas o drogę na Jasień. Jedna z dziewczyn nie wytrzymuje tempa i postanawia podążać samotnie po naszych śladach.

Co prawda stopniowo zniżamy się, lecz zdarzają się i ostre podejścia (Ostra - 780 m.). Postanawiamy zboczyć z trasy i pakujemy się w błoto i strumyk, a tak w ogóle to na drogę uczęszczaną przez krowy ze wsi na pastwisko. Wychodzimy na ulicę w Łostówce. Stąd, niestety wzdłuż szosy obfitej w samochody, zdążamy na stację. I rzeczywiście zdążyliśmy - pociąg przyjeżdża w minutę po naszym wejściu. Wysiadamy w Chabówce i po zamieszaniu związanym z kupnem biletów na właściwy pociąg jedziemy do Krakowa.

Krótko wałęsamy się wokół rynku i wsiadamy do ekspresu "Tatry", tym razem wprost do Warszawy. Zapasy zrobione na wyjazd były tak obfite, że do domu przywożę bochenek chleba. Zdeformowane stopy jeszcze przez jakiś czas nie dadzą mi zapomnieć o rajdzie. Ale ta bolesna pamiątka minie.

Zostaną wspomnienia i przekonanie, że było warto.