Spis treści

Rozpocznij oglądanie zdjęć O rajdzie tym myśleliśmy razem z Kasią już podczas wakacji. Wracając z przejścia letniego, mając w perspektywie organizację rajdu zaliczeniowego, umówiliśmy się, że zrobimy go razem. Jakiś czas później ustaliliśmy pierwszy możliwy termin, zaś już we wrześniu przy piwie Wiesiek zaproponował nam miejsce wyjazdu. Po krótkim rozeznaniu w sytuacji stwierdziliśmy, że pomysł jest pierwsza klasa. Na początku października Szymer oficjalnie zatwierdził nam wyjazd i się zaczęło...

Żilina, fot. Katarzyna Słomska

Trzy tygodnie później w piątek 24 października staliśmy na dworcu wschodnim, czekając na rajdowiczów. Stawiło się ich szesnaścioro, przy czym tylko czworo związanych z klubem (Afryka, Kinga, Zuzia i Darek). O dziewiątej wieczorem załadowaliśmy się do pociągu jadącego do Budapesztu, który o tyle różni się od naszych pociągów dalekobieżnych, że nie ma przedziałów. Podróż przebiegała bez zakłóceń, straż graniczna nie robiła nam żadnych problemów, nawet sprawę biletu granicznego udało się załatwić "ugodowo". O czwartej rano wysiedliśmy w Żylinie i wybraliśmy się na krótki spacer po starym mieście. Dwie godziny później jechaliśmy już potwornie zatłoczonym autobusem, który dowiózł nas pod samo schronisko "Chata Vratna" w dolinie Vratnej - sercu Małej Fatry. Tam zostawiliśmy bagaże, napełniliśmy żołądki i termosy i w świetnych humorach ruszyliśmy w oświetlone słońcem góry.

Zapowiadała się miła wycieczka. W miarę zdobywania wysokości odsłaniały się nam kolejne szczyty, z których większość miała oszronione wierzchołki. Największe wrażenie robił Wielki Rozsutec - symbol Małej Fatry i całego regionu. Góra ta jest rzeczywiście niezwykłej urody i stanowi pewien tatrzański akcent wśród potężnych połonin. Po osiągnięciu grani zaczęliśmy się od niego coraz bardziej oddalać, zmierzając w stronę najwyższego szczytu - Wielkiego Krywania.

Velky Rozsutec i Stoh, fot. Katarzyna Słomska
Na grani oczywiście wiało porządnie. Niedługo potem chmury przesłoniły nam część widoków. Po kilku godzinach przemierzania częściowo zaśnieżonej grani dotarliśmy do przełęczy pod Wielkim Krywaniem, gdzie skryliśmy się w budynku górnej stacji kolejki krzesełkowej. Tam podzieliliśmy się na dwie grupy. Cztery osoby z Kasią udały się w dół do schroniska, zaś reszta zdecydowała się na atak szczytowy. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w górę i pół godziny później staliśmy już na wysokości 1709 m na wierzchołku Wielkiego Krywania. Widok z wierzchołka, bardzo polecany we wszystkich przewodnikach nie zrobił na nas większego wrażenia. Był wręcz monotonny - wszędzie tylko mgła. Z tego też powodu nie zabawiliśmy tam zbyt długo i zeszliśmy z powrotem na przełęcz, skąd udaliśmy się śladami drugiej grupy w dół do schroniska. Jak na ironię, jak tylko znaleźliśmy się w dolinie, znów wyszło słońce.

W schronisku posililiśmy się ciepłym jedzonkiem i zimnym słowackim piwkiem. Później niektórzy bawili się jeszcze w "ganianego", reszta poszła spać.

Diery, fot. Katarzyna Słomska

Dzięki temu, że w nocy było przestawienie czasu, wszyscy się porządnie wyspali i pobudka o siódmej trzydzieści nie stanowiła dla nikogo żadnego problemu. Jednak mina rzedła każdemu, kto tylko spojrzał przez okno. Widoczność była praktycznie zerowa i padał śnieg. Po śniadanku spakowaliśmy się i opuściliśmy na dobre schronisko. Przy pomocy autobusu udaliśmy się do Stefanowej, skąd ruszyliśmy na podbój wąwozów. Na szczęście śnieg przestał padać, jednak z ataku na Wielki Rozsutec, który mieliśmy w planach, musieliśmy zrezygnować. Mimo to trasę mieliśmy dosyć urokliwą. Szliśmy przez Nowe, Dolne i Górne Diery, czyli bardzo wąskie i wysokie wąwozy, w których zwiedzaniu pomagały liczne drabinki, półki wbite w skałę i metalowe pręty rozciągnięte wzdłuż trasy w trudniejszych miejscach. Szczególnie przydatne były one w Górnych Dierach, gdzie trasa była częściowo oblodzona.

Po zwiedzeniu Dier wróciliśmy do Stefanowej, skąd poszliśmy do Terchowej - miejscowości ulokowanej u wejścia do doliny Vratnej. Bramę tej doliny stanowi olbrzymi wąwóz Tiesnawy, nie tak wąski jak te wcześniej przez nas zwiedzane, ale wielki i pełen ciekawych formacji skalnych. Po wyjściu z niego ukazała się naszym oczom Terchowa i pomnik Juraja Janosika na wzgórzu. Legendarny zbójnik, choć już dawno odkryto jego prawdziwą historię pozbawioną chwalebnych uczynków, wciąż jest bohaterem narodowym Słowaków, a szczególnie Terchowian, gdyż tam się właśnie urodził. Poza pomnikiem obejrzeliśmy również szopkę betlejemską, zwaną "słowackim Betlejem".

Z Terchowej udaliśmy się autobusem prosto do Żyliny, gdzie w dosyć dobrej i taniej pizzerii przesiedzieliśmy kilka godzin. Później pozostał nam już tylko powrót do Polski. Po raz kolejny udało się dogadać z konduktorem i o siódmej rano pożegnaliśmy się na Centralnym.