Drukuj

tyt1.jpg Jak na tak niecodzienny wyjazd, towarzyszy znalazłem też w niecodzienny (chociaż chyba coraz bardziej popularny) sposób - przez internet. Choć do wyjazdu, który miał trwać ok. 100 dni zostały tylko 2 tygodnie nie wahałem się ani chwili - jadę.

Przejście łuku Karpat ma niemal same zalety dla osoby kochającej góry: przez 3 miesiące przebywa się w cudownych pasmach, pozwala poznać nieznane części "naszego" w końcu łańcucha górskiego, można przemierzyć 4 pasma o charakterze wysokotatrzańskim, co najmniej 8 podobnych do Tatr Zachodnich oraz inne które nie przypominają rzeźbą żadnej z polskich nierówności i nie spotkać ani jednego turysty. Poza tym jest to wyczyn w znaczeniu sportowo-turystycznym. Przed nami łańcuch Karpat przemierzyła jako pierwsza grupka 5 Polaków z SKPB pod kierownictwem Andrzeja Wielochy w 1980 roku. 4 lata później próbę ponowili Słowacy, jednak brak stosownych zezwoleń zmusił ich do ominięcia całego odcinka ukraińskiego.

Chciałbym jeszcze podkreślić, że aby przejść całe Karpaty nie trzeba być bogatym (wszystkie koszty 3 miesięcznego wyjazdu zamknęły się w 1800 zł) oraz nie trzeba mieć nadzwyczajnej kondycji - znajdzie się ją bowiem w trakcie chodzenia. Tak na prawdę podstawą sukcesu są odpowiednie nastawienie psychiczne oraz dobrze dobrane osoby.

Uczestnicy: Michał Kukuła, Paweł Kilen, Michał Zieliński
Michał Kukuła, Paweł Kilen, Michał Zieliński

Nikt z naszej trójki nie znał się przed wyjazdem. Jednak zgodność charakterów, wspólna pasja i cel oraz niezbędna w takich wyjazdach postawa kompromisowa pozwoliły nam zaprzyjaźnić się, przetrwać razem ponad 3 miesiące bez ani jednej kłótni i w konsekwencji osiągnąć cel - przejście całego łuku Karpat.

 

Przygotowania  tyt2.jpg

Przed wyjazdem przygotowania ograniczyły się praktycznie do skompletowania wszystkich map oraz niezwykle czaochłonnego naniesienia na nie trasy. Zajął się tym pomysłodawca przejścia, które prybrało nazwę Via Carpathia 2002, - Michał Kukuła (czyli Ważka). Chodziło tu przede wszystkim o mapy najdłuższego - rumuńskiego odcinka, bowiem z resztą nie ma problemów, jest dostępna w naszych księgarniach. W Karpatach rumuńskich oparliśmy się na mapach austro-węgierskich sprzed średnio 90 lat. Większość arkuszy (cały odcinek był na 31) a także odbitki niektórych map turystycznych rumuńskich (z lat 70-80 - niedostępne już w rumuńskich księgarniach, przydają się tylko do poznania przebiegu szlaków) Ważka skserował od Michała Grycza, który 6 lat temu próbował, niestety bezskutecznie, przejść łuk Karpat. Brakujące 4 arkusze uzyskał w bibliotekach uniwersyteckich w Lublinie i Krakowie. Do tego kupił dostępne w Polsce nowe wydania map rumńskich i węgierskich najpopularniejszych pasm (warto podkreślić, że pod względem dokładności odwzorowania terenu nie umywają się do map austro-węgierskich).

Najżmudniejszym zadaniem było następnie naniesienie trasy, która w 100% wiodła głównym wododziałem karpackim, tylko w jednym miejscu przecinanym przez rzekę - Alutę w przełomie Czerwonej Wieży. Trzeba było też zdecydować się na kierunek, z którego będziemy szli. Gdyby nie to, że w 1980 roku grupa Wielochy zaczynała z Bratysławy, wydaje się oczywisty: Żelazna Brama na granicy rumuńsko-serbskiej.

Oto zalety maszerowania od tej strony: na koniec zostwia się najłatwiejsze, bardzo dobrze zagospodarowane turystycznie góry, które raczej niczym nie mogą zaskoczyć, psychicznie lepiej ku Polsce się przybliżać niż oddalać, pozwala skończyć nawet w październiku, gdyż w niskich górach nie grozi jeszcze wtedy śnieg. Wady: wczesnym latem w Karpatach Południowych niemal codziennie są gwałtowne burze, poza tym bardzo szybko, słabo rozchodzonym wchodzi się w wysokie góry.

Jeśli chodzi o kwestię zaopatrywania w prowiant. Przejścia z lat 80 były prawdziwymi wyprawami, gdzie prócz zespołu idącego były grupki wspierające (w sumie ok. 30 osób) donoszące prowiant (wtedy niedostępny w rumuńskich sklepach) w umówione miejsca. My mogliśmy korzystać w pełni z dobrodziejstw systemu kapitalistycznego. Co 4-6 dni przecinaliśmy szosę, którą autostopem zjeżdżaliśmy do najbliższej miejscowości, w której można było wszystko kupić. W ten sposób nie dźwigaliśmy dużych zapasów i nasze plecaki były lekkie (do 20 kg).

Ostatnią kwestią było sprawdzenie w internecie połączeń kolejowych do Orszowej w Rumunii. Oto nasza trasa:


 

Przesiadki Stacja Przyjazd Odjazd Cena w zł
POLSKA
Warszawa Wschodnia 13.10 26,60 zł
1 Kraków Główny 17.53 22.07
(Muszyna)
SŁOWACJA
(Plavec) (3 zł)
(Cana) 20 zł
WĘGRY
2 Hidasnemeti 6.00 8.17 35,53 zł
3 Miszkolc Tiszai 9.23 9.30
4 Kal-Kapolna 10.22 10.30
5 Kisujszallas 12.00 12.13
6 Puspokladany 12.38 13.45
7 Biharkeresztes 14.35 *
RUMUNIA
Oradea 18.40 26 zł
8 Timisoara 21.48 22.43
Orsova 4.00

 

*Odcinek Biharkeresztes - Oradea pokonaliśmy do przejścia granicznego pieszo (6 km), dalej wobec braku czasu taksówką (8 zł/osoba).
Cały przejazd z Warszawy do Orszowej kosztował nas 119,13 zł.



Góry Banackie czyli wędrówka wśród bukowych gigantówtyt3.jpg

O 4 rano wytoczyliśmy się z pociągu na stacyjkę w Orszowej i zmęczeni rozłożyliśmy karimaty w poczekalni aby przespać się chwilkę. O 6 rano wyszliśmy z dworca a naszym oczom ukazał się przepiękny widok: szeroko rozlane wody Dunaju, na którego falach igrały promienie wschodzącego słońca, oświetlające także daleki, przeciwległy brzeg serbski. Autobusem miejskim dojechaliśmy na dworzec autobusowy. Niestety jedyny przed 16 autobus w interesującym nas kierunku (Svinita) już odjechał. Pozostała tylko taksówka. Miły kierowca zgodził się spuścić z ceny gdy usłyszał, że reprezentujemy gatunek studencki i za 12 zł od głowy zawiózł nas ponad 40 km na płd.wsch., w miejsce gdzie grzbiet karpacki sięga najdalej na południe. Jechaliśmy przez najpiękniejszy odcinek długiego na 120 km przełomu Żelaznej Bramy, którym Dunaj prześlizguje się wąskim nawet do 150 metrów kanionem, między urwiskami Gór Banackich i Gór Wschodnioserbskich.

O 8 rano po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia mogliśmy w końcu ruszyć w górę. Pierwszym pasmem na naszej drodze były biegnące południkowo dzikie góry Almaj. Ich południowa część ma nie dużą wysokość bezwzględną (do 916 m), ale widoczna przez długi czas przełomowa dolina Dunaju, położona na wys.56-44 m wyciągała je mocno w górę. Środkowa część pasma jest wyższa, ale dużo bardziej dzika: przez kilkanaście kilometrów można było nie natrafić na żadną ścieżkę, czasem rozmywające się grzbiety były niemal zupełnie zarośnięte (albo wrednym młodnikiem albo przepięknym kilkusetletnim lasem bukowym). Przez to orientacja zabierała mnóstwo czasu. Dużym problemem w tych górach był też brak wody, spowodowany wapiennym podłożem oraz bardzo gorącym i suchym (mimo niemal codziennych wieczornych burz z deszczem) okresem. Wszystko to spowodowało że odcinek 89 km szliśmy aż 6 dni. Później oazało się iż było to najcięższe orientacyjnie oraz najdziksze pasmo na całej naszej trasie!

W kilku wioskach w okolicy przełęczy Tarova, z której przechodzimy w góry Semenic, może nas zaskoczyć swojska mowa ich mieszkańców. Są one bowiem zamieszkane przez potomków osadników czeskich i słowackich, sprowadzonych tu w XVIII wieku przez hospodara banackiego. Do tej pory zachowali swój język i odmienną kulturę.

Krótki odcinek w górach Semenic wiedzie przede wszystkim przez niesamowicie stare lasy bukowe, z gigantycznymi drzewami. Na wielu z nich są wyryte imiona i daty. Najstarsza jaką odczytaliśmy była z 1910 roku.

10 lipca w końcu dochodzimy do przełęczy Poarta Orientala 515 m, która oddziela Góry Banackie od wysokich pasm Karpat Południowych, które widzieliśmy na horyzoncie już od kilku dni.


Karpaty Południowe, na bezkresnej połoninie

tyt4.jpg Po uzupełnieniu zapasów weszliśmy w góry Cerna. Początkowo wododział biegnie częściowo zalesionymi,częściowo zagospodarowanymi (przepyszne wiśnie) grzbietami. Przez podobny do Babiej Góry masyw Coziej 1454 m dochodzimy do wysokiego południkowgo grzbietu (Dobri Vir 1923 m). Kawałek dalej zaczyna się najpiękniejsze pasmo z 40 jakie przemierzyliśmy - góry Godeanu. Bardzo wysokie grzbiety (do 2290 m) pokryte są halami, na których pasą się stada owiec. Często wypłaszczają się tworząc fantatyczny, niezwykle rozległy, pofałdowany płaskowyż, bardziej kojarzący się z mongolskimi stepami niż Karpatami. W niektórych miejscach na powierzchnie wychodzą też skały.

Pod szczytem Godeanu 2229 m unieruchamia nas gwałtowna burza. Pośpiesznie rozbijamy się w trawiastym żlebie, mając nadzieję, że ulewa nie wypłucze nas z niego. W Godeanach ustaliła się w końcu bardzo regularna pogoda, która towarzyszyła nam przez całe Karpaty Południowe: otóż codziennie po dniu ładnej pogody koło 17-18 przewalała się potężna burza z ulewnym deszczem, która często kończyła się późno w nocy. Ta regularność (oczywiście z zaskakującymi nas wyjątkami) pozwoliła ustalić stałe godziny chodzenia, najlepiej wykorzystujące dobrą pogodę: wstawaliśmy o 4.30, po półtorej godziny wychodziliśmy, a kończyliśmy 17-18.

Następny dzień obfitował w fantastyczne widoki. Od szczytu Murarin do Galbeny trawiasty grzbiet w partiach szczytowych jest obły, jednak niżej stoki są podcięte przepaściami. Grań wypłaszcza się przed Paltiną 2149 m, na której znajdują się formacje skalne przypominające do złudzenia ruiny jakiegoś starożytnego zamku.

Przez wysoką przełęcz Soarbele wchodzimy w jedno z popularniejszych pasm rumuńskich - Retezat. Najpierw jesteśmy w niższej części, zbudowanej z wapieni i dolomitów, zwanej Małym Retezatem. Następnego dnia we mgle wchodzimy w granitowe turnie szczytu Custura 2457 m i nie osiągając najwyższych szczytów za wododziałem odbijamy na wschód w kierunku połoninnego masywu gór Tulisa. Z przełęczy Banica zjeżdżam z Ważką do przemysłowego miasteczka Petrosani, którego centrum było typową dla Rumunii mieszanką architektoniczną: starej, niskiej, nieco zapuszczonej zabudowy z przełomu XIX i XX w. i całkiem wdzięcznych betonowo-ceglanych bloków mieszkalnych z pochyłym dachem krytym czerwoną dachówką.

Wreszcie ruszamy z przełęczy, z której uzupełnialiśmy zapasy, z lekkimi plecakami. Na Almaj wzięliśmy dużo jedzenia jeszcze z Polski. Na Poarta Orientala mieliśmy niesamowicie cięzkie plecaki gdyż jedzenia kupiliśmy aż na 10 dni. Okazało się że niepotrzebnie, gdyż po odkrytych grzbietach, choć z dużymi wahaniami wysokości, idzie się bardzo szybko bowiem orientacja nie nastręcza żadnych trudności w przeciwieństwie do zalesionych Gór Banackich.

Następnym pasmem były góry Sureanu. W zachodniej części do złudzenia przypominały połoniny bieszczadzkie - tylko nie było żadnych ścieżek i oczywiście ludzi. Jedynym naszym towarzystwem były wolno pasące się konie. We wschodniej części grzbiet znacznie podnosił się w górę i rozmywał tworząc malowniczy płaskowyż, nad którym dominowały dwa stożkowate szczyty Sureanu 2059 m i Verf lui Petru 2130 m. Pojawiły się też jakieś relikty szlaku (poprzednio dobre szlaki były w Retezacie oraz ...przez kilka kilometrów w Almaju).

W okolicy przełęczy Tartarau, przez którą wchodzimy w góry Lotru, przez 10 kilometrów musimy iść bez mapy, bowiem weszliśmy całkowicie na teren Rumunii sprzed I wojny światowej i na mapie austro-węgierskiej w tym miejscu jest biała plama. Jednak dobra widoczność pozwala nam na zorientowanie się ze szczytu Picioru Timpei w przebiegu wododziału. Przez najwyższą część Lotru ze szczytem Steflesti 2242 m. przechodzimy we mgle, lejącym deszczu i lodowatym wietrze.

Nie dochodząc do przełomu Czerwonej Wieże kilka kilometrów wcześniej zeszliśmy na północ do miejscowości Talmaciu. Natknęliśmy się tu na barwny niedzielny bazar pulsujący w rytm rumuńsko-cygańskiego disco polo. Stąd koleją pojechaliśmy na półdniowy odpoczynek do najładniejszego po Sigishoarze średniowiecznego miasta Transylwanii - do Sybinu.

Wróciliśmy pod wieczór do położonego już po drugiej stronie Aluty, u podnóży Gór Fogaraskich Turnu Rosu. Rano podeszliśmy w górę wąwozu. Przy jego końcu znajduje się nowy klasztor, w którym życzliwy pop zawsze z chęcią udziela gościny (skorzystała z niej grupa Polaków z Poznania). Stąd bardzo stromo, wspięliśmy się na główny, równoleżnikowy grzbiet Fogaraszy. Od razu powaliły nas przepiękne widoki. Ogrom tych gór potęguje duża deniwelacja: główny grzbiet na odcinku 35 km nie schodzi poniożej 2000 m n.p.m. Ten mur Fogaraszy od północnej strony wyrasta bezpośrednio z płakiej jak stół Kotliny Fogaraskiej o średniej wysokości ok. 600 m.

Fogarasze były pierwszym doskonale oznakowanym pasmem na naszej trasie, a także pierwszym w którym widzieliśmy turystów. Do tej pory przez 3 tygodnie spotkaliśmy dwie czeskie grupy - jedną w Małym Retezacie i jedną w Lotru oraz gromadkę wczasowiczów w schronisku Prejba w Lotru. Najbardziej niebezpieczny odcinek na całej trasie - od szczytu Serbota 2332 m do Negoiu 2535 m przeszliśmy w mgle i mżawce, która z przepastnych, nieubezpieczonych skał czyniła istną ślizgawicę. Z Negoiu - drugiego co do wysokości w Rumunii, ale najwyższego w głównym grzbiecie Karpat szczytu, już znacznie łatwiej zeszliśmy przez żleb Draculi do sympatycznej metalowej puszki zwanej refuggio Caltun. Tu spotkaliśmy oryginalnego osbnika rodem z... Brazylii. Leonardo, skrzypek z zawodu, przybywszy do Rumunii na warsztaty muzyki cygańskiej, zobaczył, że są tu takie górki jak Karpaty. A ponieważ był w Andach wybrał się na takie dziecinne wysokości w trampkach bez przeciwdeszczowej odzieży i prowiantu. W temperaturze około 5 stopni i lodowatym wietrze skórę uratowali mu Polacy z Wejherowa, dzieląc się z nim ubraniem i jedzeniem.

Następnego dnia weszliśmy na Moldoveanu 2544 m - najwyższą górę Rumunii oraz całego naszego przejścia.

Po 5 dniach, w ciągu których przeszliśmy Góry Fogaraskie stanęliśmy przed wyłaniającą się z morza mgły wapienną ścianą Piatry Craiului - rajem rumuńskich wspinaczy. Ponad dwie godziny trwała istna wspinaczka (na szczęście wygodnymi łańcuchami) po pionowych zerwach północno zachodniej ściany. Na drugą stronę, ze szczytu La Om 2238 m, zeszliśmy stromym, ale trawiastym zboczem. Przez wioskę Sirnea - będącą miejscem wypoczynku bogatych braszowian (piękne drewniane wille) weszliśmy w ostatnie z wysokich pasm na naszej trasie i ostatnie w Karpatach Południowych - Bucegi.

Ich grań tworzy płaskowyż w kształcie półkola, który na wschód opada olbrzymią 1700 metrową ścianą skalną. Biegnie nią mocno zerodowany szlak z najwyższego szczytu Bucegów - Omu 2507 m (na szczycie przycupnęło bardzo miłe schronisko - w sam raz na rozgrzanie się). Szlak opuszczając królestwo skał wkracza do niesamowitego lasu: pełnego nieproporcjonalnie wielkich kwiatów, paproci, łopianu, omszałych drzew, z których gałęzi zwieszają się pnącza przypominające liany. Wszystko to rozpływając się w tajemniczej wieczornej mgle sprawiało, iż czuliśmy się jak w tropikalnym lesie jurajskim. Zmierzch zmusił nas do rozbicia się na występie skalnym, z którego trzech stron otwierała się przepaść oraz piękne widoki na wschodnią ścianę po której snuły się obłoki mgły ulatując i rozpływając się pod rozgwieżdżonym niebem.

Następnego dnia - 29 lipca doszliśmy do masteczka Preadal znajdującego się na przełęczy o tej samej nazwie, która oddziela Karpaty Południowe od Wschodnich. Najtrudniejszą część przejścia mieliśmy za sobą. Tu nabraliśmy pewności, iż jeżeli nic nadzwyczajnego nie przytrafi się nam - dojdziemy do Bratysławy.


Karpaty Wschodnie, w krainie gościnnych pasterzy

tyt5.jpg Po dniu odpoczynku w Braszowie, z przepełnionymi brzuchami weszliśmy w podprowincję Karpat Wschodnich - Karpaty Zaktętu. Na naszej trasie w jej skład wchodziły pasma Baiului, Ciucas, Introsura i Vrancea.

Na tym odcinku Karpaty z kierunku wschodniego wykręcają na pólnocnozachodni. W końcu zaczęliśmy iść prosto na Polskę. Góry te warte są odwiedzenia: nie ma tu w ogóle turystów a jest przepięknie. góry Baiului to rozległe, wysokie (do 1900 m) połoniny z wygodnymi płajami, pełne owiec, nad którymi pieczę sprawują przesympatyczni paterze. Masyw Ciucas (1954 m) - ze świetnymi szlakami, zasłużenie słynie z fantastycznych form zlepieńców wapiennych, które przywodzą na myśl ciała w całunach, czuwające na zielonych stokach.

Introsura jest dużo niższa, ale góry są pełne idyllicznych krajobrazów: sielskie łąki idealnie wystrzyżone przez owce tworzą miękki, soczyście zielony kobierzec, po którym chciałoby się chodzić na bosaka. Jest tu też jedna z najładniejszych przełęczy przez jakie przechodziliśmy -....., z pięknymi sosnami nad pobliskim potokiem, które sprawiły, iz poczuliśmy się jakbyśmy byli na Mazurach. Tutaj też zaczęło się istne szaleństwo grzybowe, których były niewyobrażalne ilości. Codziennie, wystarczyło 10 minut postoju aby uzbierać same kapelusze prawdziwków, które po uduszeniu napełniały po brzegi 3 menażki.

Z gór Vrancea zapadły mi w pamięć stare, jeszcze z czasów cesarskich drogi, wykute tuż pod grzbietem porosłym świerkowym lasem, zapomniane i nieużywane od lat, zasypane grubą warstwą igliwia i poprzegradzane mnóstwem zwalonych drzew. Tu także niemal każdy napotkany paterz zapraszał nas do siebie, częstował serami i mamałygą.

Nieświadomie wkroczyliśmy na teren, gdzie ludzie na nasze "buna ziua" odpowiadali "jonapot". Znaleźliśmy się na Szeklerszczyźnie - obszarze zamieszkanym przez niewiadomego pochodzenia, zmadziaryzowany lud Szeklerów słynący ze swej dzielności i waleczności. W średniowieczu sostali tu osiedleni przez panów węgierskich aby bronić wschodnich rubieży Korony Węgierskiej. W miastach znajdujących się w dolinach, do których zjeżdżaliśmy po zakupy (Targu Secuiesc oraz Miercurea Ciuc) choć napisy są dwujęzyczne na ulicach słyszy się tylko węgierski. Ceny w sklepach też bardziej przypominają te z kraju bratanków niż rumuńskie.

Z gór Nemira (najpierw połonina potem las z olbrzymimi wiatrołomami), przez oryginalną przełęcz: niezwykle rozległa równinna, z łachami piasku i bagnami (czuliśmy się jakbyśmy byli w Kampinosie) weszliśmy w bardzo ładne góry Ciuc. Typowy ich krajobraz to duże łąki z grupkami wolnorosnących świerków. Idealnie nadają się do chodzenia po nich zimą na nartach. Mieliśmy dostępną też w Polsce nową węgierską mapę tych gór w skali 1:50000. Były na niej zaznaczone liczne szlaki. I rzeczywiście, przy wyżej wspomnianej przełęczy był świetnie znakowany, tegoroczny szlak. Farby starczyło tylko na kilka kilometrów od i do przełęczy. Potem wszystko wróciło do starej normy - czyli natykaliśmy się na jeden, w porywach do dwóch starych znaków dziennie. Dltego też chodziliśmy na o niebo lepszych jeśli chodzi o odwzorowanie terenu mapach sprzed 90 lat.

W górach Hasmas, po raz pierwszy dopadł nas tygodniowy okres niepogody. Wcześniej też padało niemal codziennie (na 42 dni tylko 5 było bezdeszczowych, przez 3 tygodnie buty mieliśmy non stop mokre), jednak nie dłużej niż 3-4 godziny. (a jeśli już cały dzień, to następnego dnia było pogodnie). Teraz bez przerwy mieliśmy mgłę i deszcz. Taka pogoda trwała jeszcze przez góry Giurgeu i skończyła się gdy byliśmy w połwie ślicznych Gór Kelimeńskich. Dla odmiany nastał teraz okres niemal miesięcznej bezdeszczowej pogody (od 17.08 do 15.09)! Kelimeny są pierwszym z trzech pasm w Karpatach Wschodnich, które sięgają powyżej 2000 m. Niestety w okolicach najwyższego szczytu (Pietrosul 2104 m) góra została rozpruta przez kopalnię siarki. Pasmo to jest bardzo dobrze znakowane, w jego wschodniej, niskiej części pod szczytem Bukk 1310 m (nazwa węg.) natknęliśmy się chyba na najładniejsze w Rumunii, przytulne, drewniane schronisko. Na nasze pytanie czy dużo jest tu turystów, własciciel odpowiedział: - O tak, tydzień temu była tu grupa z Czech. Niestety na nas pan nie zarobił. Dwa dni później widzieliśmy trzecią grupkę turystów - oczywiście Czechów - w Karpatch Wschodnich (wcześniej koło sfatygowanego schroniska pod skałą Egyes ko w górach Hasmas spotkaliśmy Polaków i Węgrów).

Przez przełęcz Tihuta weszliśmy w góry Bargau. Całe szczęście że stary szlak nie wyblakł do końca , bo góry przemieniły się na odcinku 10 km niemal w równinę. Potem grzbiet przyzwoicie dźwignął się w bukowym lesie na 1200-1300 m. Tu natknęliśmy się na świeże ślady niedźwiedzia. Bezpośredni kontakt z królem Karpat nie był nam jednak dany.

Pod szczytem Cucriasa 1392 m. napotkaliśmy najsympatyczniejszego z pasterzy na naszej drodze. W czasie wspólnej kolacji (najpierw przed jego stynką potem przy naszym ognisku) opowiedział nam o wszystkim od losów swej rodziny, tajniki życia pasterskiego po handlowe wojaże do Polski. Rano żegnając nas jak własne dzieci sowicie zaopatrzył nas w ser. W końcu ukazały się przed nami góry Suhard a na zachód od nich strzeliste Góry Rodniańskie. Czułem się już niemal jak w domu.

Po południu weszliśmy przez przełęcz Surhard na najwyższy szczyt tego pasma - Omu 1932 m. Z wierzchołka roztczała się najpiękniejsza panorama jaką do tej pory widzieliśmy . Od półocy zgodnie z ruchem wsazówek zegara widać było: Karpaty Marmaroskie, Obczyny Bukowińskie, Góry Bystrzyckie, Kelimeny, Bargau, Góry Rodniańskie. Szybkim krokiem mijając górę, której pół zbocza oberwało się i runęło w dól, a także łąki na których musiały być kiedyś prowadzone ćwiczenia wojskowe (pełne porośniętych trawą rowów, lejów po bombach) doszliśmy do przełęczy Rotunda.

Obudziliśmy się ze świadomością, że to ostatni dzień w górach rumuńskich. Góry Rodniańskie postanowiły nas pięknie pożegnać - niebo jest bez ani jednej chmurki, cemnobłękitne, głębokie, a powietrze przejrzyste, dzięki czemu widoki są niesłychanie ostre. Na Ineulu 2222 m spotykamy parę Słowaków. Paulo jest pod wrażeniem naszego przejścia i obiecuje, że będzie czekał na nas w Bratysławie. Słowa dotrzymał.

Z Ineula 2279 m widać całe Alpy Rodniańskie - najwyższe i najpiękniejsze pasmo Karpat Wschodnich. Ciężko uwierzyć, iż widzimy jak na dłoni całą trasę przez Omului, Gurgalau do przełęczy Prislop. Mijając sporo grup turystów stajemy na przełęczy pod wieczór 21 sierpnia. Niewyobrażalne stało się faktem: po 51 dniach, przejściu 1045 km w Rumunii, najdłuższy, najtrudniejszy, najmniej znany odcinek był już za nami. Byliśmy zgodni,że teraz nic nie może już nas zaskoczyć.

Z przejścia odcinka Karpat Marmaroskich - od przełęczy Prislop do Stoha zrezygnowaliśmy jeszcze przed wyjazdem. Główny wododział biegnie najpierw w strefie przygranicznej a potem samą granicą rumuńsko-ukraińską. Uzyskanie pozwolenia na przejście tego odcinka wymaga dużej odporności na wszelkie niedoskonałości i zacięcia maszyny zwanej biurokracją, podpartej jeszcze większą dawką szczęścia. Natomiast przyłapanie in flagranti, bez pozwolenia, grozi nieprzyjemnymi kosekwencjami, na które nie mieliśmy ochoty ani, przede wszystkim, czasu.

Tak więc autostopem zjechaliśmy do miasteczka Jacobeni. Tu z opresji spowodowanej brakiem rychłego pociągu do Suczawy wybawił nas kolejarz, który podrzucił nas 14 km do Vatry Dornei... lokomotywą. Stąd mieliśmy pociąg, który przez sielską Bukowinę dowiózł nas do jej stolicy - Suczawy.

3 godziny jakie zostały nam do wieczornego autobusu do Czerniowiec na Ukrainie wykorzystaliśmy na średnio kontrolowane obżarstwo, zakupy prowiantu na Ukrainę a także ciuchów w szmateksie (ostatnimi czasy, choć pogodnie, było dosyć chłodno wieczorem, poza tym nasze wdzianka rozpadały się) oraz na szybką wizytację najładniejszych cerkwi.

Autokar był w 3/4 pusty. Na granicy nie było żadnej kolejki i staliśmy 3 godziny, z czego półtorej tylko i wyłącznie przez naszą trójkę. Otóż przyszło nam zapłacić karę za zbyt długi pobyt w Rumunii, bowiem bez wizy można przebywać tu tylko 30 dni, a my byliśmy prawie 2 miesiące. Bardzo sympatyczni panowie celnicy w sposób miły acz stanowczy stwierdzili, że albo płacimy 50 dolarów od osoby, albo wracamy się do jakiegoś biura w Suczawie bez gwarancji, że ową wizę tam dostaniemy, ani że będzie ona tańsza niż kara. Strażnicy dodatkowo byli nieprzekupni i trzeba było zapłacić całą kwotę. Tak dużo czasu zajęło natomiast wypisywanie nam kary na druczkach urzędowych. Mandat wynosił 1500000 leji, natomist wobec szybkiej inflacji panowie byli w posiadaniu tylko druczków o nominale 100000 leji, więc jak łatwo policzyć każdemu z nas trzeba było wypisać po 15 świstków.


Karpaty Ukraińskie - batalia z kosówką

tyt6.jpg O 2 w nocy wylądowaliśmy w Czerniowcach. Ponieważ zależało nam na jak najszybszym wyjściu w góry, wzięliśmy taksówkę, którą, z przesiadką w Kosowie, dojechaliśmy do wioski Zełene u podnóży Czarnohory.

O 6 rano rozbiliśmy się nad brzegiem Czarnego Czeremoszu i poszliśmy spać. Pierwotny plan zakładał, że skręcimy w dolinę potoku Szybeny i nią w górę podejdziemy pod Stoha. Taksówkarz powiedział jednak, że u wylotu doliny jest strażnica w której zawsze są pogranicznicy. Wprawdzie niczego nie przeskrobaliśmy, to jednak woleliśmy nie spotkać się z nimi. Zdecydowaliśmy, że do głównej grani dojdziemy przez Smotreca, po czym na lekko podejdziemy pod Stoha i wrócimy. Tak też zrobiliśmy tylko, że jedyna graniowa droga na Smotreca z Zełenego wiodła przez szczyty Skoruszny i Stajki. Między tym drugim a Smotrecem jest istne morze dziewiczej kosówki, która pochłonęła mnóstwo czasu, sił i nerwów. Warto wspomnieć, że te tereny były areną niezwykle zaciekłych zmagań z czasów I wojny światowej. Pozostałością są zdradzieckie linie okopów (łatwo skręcić sobie nogę), sterty drutu kolczastego. Znaleźliśmy nawet dobrze zachowany bunkier wykuty w skale oraz ... cały nabój.

W znienawidzonej kosówce, tuż koło ruin schroniska AZS-u zostawiliśmy plecaki i w ekspresowym tempie pokonaliśmy w obie strony trasę Pop Iwan - Waskul - Wichid - Połonina Stohowiec (2 km przed Stohem). Następnego dnia weszliśmy na Howerlę, na której były koszmarne ilości ludzi (dzień po ukraińskim święcie narodowym, a w dodatku była cudna pogoda).

Przez rzadko uczęszczany, w większości zalesiony odcinek wododziałowy Czarnohory (przez Wielką Koźmieskę, Kukula) dochodzimy do Przełęczy Jabłonickiej, od której zaczynają się Gorgany.

Nie przypuszczaliśmy nawet, że będzie to pasmo, które najbardziej nas wymęczy na całym przejściu. Sprawcą wszelkiego zła była oczywiście kosówka. Najpodlejsze skupiska tej zdradzieckiej rośliny były w rejonie Busztuła, ale także Bratkowskiej (a dokładnie Czarnej Klewy 1723 m) i Popadii.

Na szczęście przynajmniej orientacja nie sprawiała najmniejszego problemu, bowiem od Niżnej Prełuki aż niemal do Gorganu Wyszkowskiego są słupki starej granicy polsko-czechosłowackiej (podobnie jest niemal w na całym wododdzile czarnohorskim, natomiast w Bieszczadach Wschodnich natknęliśmy się tylko na dwa egzemplarze).

Z przełęczy Wyszkowskiej zjeżdżamy do zapuszczonej dziury o nazwie Miżgiria po upragnione od dawna zakupy (mmm, ten smak zagęszczonego mleka w puszce) a po powrocie wkraczamy w przepiękne Bieszczady Wschodnie.

Tutaj ostro podkręcamy tempa nie mogąc się doczekać spotkania z rodzinami w Polsce. Ostatniego dnia przebiegamy przez piękną długą połoninę (20 km od Pikuja do Kińczyka Hnylskiego) i schodzimy do przełęczy Użockiej. Z komunikacyjnego dołka w Siankach wybawia nas taksówka, którą w wariackim tempie dojeżdżamy do Chyrowa 5 minut przed odjazdem pociągu do Krościenka.


Karpaty Zachodnie - bieg wzdłóż słupków

tyt7.jpg Następne 3 dni spędzamy na zasłużonym odpoczynku w Bystrem pod Baligrodem, gdzie Paweł ma domek letniskowy.

7 września zaczynamy drugi odcinek przejścia: polsko-słowacko-czeski (tak należy rozumieć powyższy tytuł, bo oczywiście Karpaty Zachodnie zaczynają się od Przeł. Łupkowskiej). Dzięki pozwoleniu Straży Granicznej oraz BPN-u mogliśmy przejść zamknięty dla turystów odcinek graniczny od Przełeczy Użockiej do Rawek. W schronisku Pod Rawkami odebraliśmy plecaki i ruszyliśmy dalej.

Idąc dobrze wyznakowanym szlakiem wzdłuż słupków granicznych, można było nie wyciągać mapy przez cały dzień (chyba że do niezmiernie rzadkich panoram). Dzięki temu, także łagodnym górom, rozwijaliśmy duże prędkości na nieciekawym szlaku granicznym. Absolutny rekord przejścia padł 13 września, kiedy to przeszliśmy 45 km z Przełeczy Wysowskiej do wsi Obrucne, tuż za miejscem, gdzie wododział opuszcza granicę i biegnie dalej przez Słowację.

Przez krótki odcinek w Górach Czerhowskich (Čergov) wchodzimy w Góry Lewockie. Jest to ostatnie pasmo, w którym nie rozstajemy się ani na chwilę z mapą i kompasem bo dróg jest niewiele a szlaków wcale. Niemal równinną Kotliną Hornadzką, gdzie główny wododział bezwstydnie został zamieniony w rżysko, doszliśmy do Kozich Grzbietów - rzadko odwiedzanego pasemka, z którego z jednej strony widać Niżne Tatry, z drugiej majestatyczne, ośnieżone, nasze Tatry.

Doszliśmy do nich przez kolejną równinę - Kotlinę Popradzką. Początkowe plany, aby iść jak najwięcej główną granią tatrzańską, która od Cubryny aż po Wołowca, a potem już bocznym grzbietem do Chochołowa jest jednocześnie wododziałem, skorygowała pogoda. Opady śniegu, który podczas naszej bytności powoli topniał, czynił takie przejście niebezpiecznym.

Nasza trasa przez najwyższe pasmo Karpat Wyglądała następująco: Tatranska Strba, Szczyrbskie Pleso, Tatranska Magistrala, Dolina Koprowa, Prz. Zawory (20 cm. śniegu), Dolina Cicha. Tu po koleknej naradzie ostatecznie porzuciliśmy pomysł przejścia granią i wybraliśmy najkrótszą i najniższą opcję. Po noclegu na zaśnieżonych Rówienkach pod Przeł. Tomanową zeszliśmy do Polski i przez Przeł. Iwaniacką doszliśmy do schroniska na Polanie Chochołowskiej. Tu po prawie dwóch tygodniach znów przypomnieliśmy sobie co to jest kąpiel. Niestety musieliśmy zmienić nasz plan powrotu na Słowację. Zakładaliśmy, że przejdziemy tam przez Prz. Bobrowiecką, a urzędującym tam strażnikom granicznym powiemy, że idziemy gdzieś ze Słowacji (np. Żarskiej Chaty). Niestety nadzialiśmy się na owych strażników gdy pałaszowali śniadanie w schronisku a zaraz potem wyszli na przełęcz. W takim wypadku wariamt przez przełęcz odpadał (ponieważ rzucaliśmy się w oczy, nos i uszy w schronisku - gdzie nie było prawa nas być- strażnicy poznali by nas). W końcu zdecydowaliśmy się że przez Grzesia wrócimy na Słowację, po czym z niepozornego szczyciku Krasne zejdziemy na dzikusa jednym z wielu, bocznych grzbietów do Doliny Bobrowieckiej. Oczywiście akurat wtedy, gdy schodziliśmy TANAP-owcom zachciało się urządzić akurat na tym grzbieciku polowanie. Początkowe bardzo stanocze postanowienie wlepienia nam mandatu za chodzenie poza szlakami, złagodziła informacja skąd idziemy (tzn. z Żelaznej Bramy), więc pouczając tylko puścili nas wolno. Wieczorem doszliśmy do Suchej Hory, gdzie pani w sklepie usłyszawszy, że zamierzamy rozbić się gdzieś w polu, będąc pod wrażeniem informacji o niedawnym poturbowaniu turystów przez niedźwiedzia, zaprosiła nas na nocleg do umeblowanej piwnicy.

Z Suchej Hory weszliśmy na Orawę. Tutaj też wododział po raz pierwszy (potem jeszcze w Beskidzie Śląskim) schodzi całkowicie na terytorium Polski. Ciągnie przez torfowiska Orawy, by potem dźwignąć się w Beskidzie Żywieckim. Początkowo nisko Pasmem Podhlańskim, potem coraz wyżej Pasmem Policy, by wystrzelić Babią Górą, gdzie z powrotem łączy się z nim granica.

Gdzie wododział tam i my: taplaliśmy się więc w skądinąd przepięknych torfowiskach Orawy, ale ciążkich do chodzenia, bo jak tu iść po gąbce nasączonej wodą. Szliśmy wymienionymi pasmami i 25 września stanęliśmy na Babiej Górze. Tutaj dopadł nas drugi okres permanentnej niepogody, który mgłą bezbłędnie zasłonił wszelakie widoki przed nami

Tak przeszliśmy pasmo Pilska, Wielkiej Raczy, Beskid Śląski (granicę polsko-czeską przekroczyliśmy w Jasnowicach), Beskid Śląsko-Morawski (teraz szliśmy wzdłuż granicy czesko-słowackiej), Jaworniki (ostatnie pasmo na naszej drodze ze szczytami powyżej 1000 m). Za szczytem Mykata wododział po raz drugi ląduje w Czechach, tym razem na dłużej. Gdy wchodzimy w Góry Wizowickie w końcu się wypogadza. Tak pozostanie już do końca. Ba! Jest na tyle ciepło, że nawet w październiku śpimy pod gołym niebem. Przedostatnim pasmem są Białe Karpaty z kulminacją Velkej Javoriny (970 m), gdzie wracamy na Słowację i zaczynamy odliczanie ostatnich 100 kilometrów. Przez duże miasto Myjava wchodzimy w Małe Karpaty. Nie są jednak takie małe, bo choć najwyższy szczyt mierzy zaledwie 767 m (Zaruby), to niższe od 300 do 600metrów równiny tworzą dużą deniwelację i góry te krajobrazem nie ustępują np. Beskidowi Sądeckiemu czy Pieninom.

To ostatnie porównanie nie jest przypadkowe bowiem Małe Karpaty w znacznej części są zbudowane z wapieni i dolomitów triasowych, które wychodzą malowniczo na powierzchnię. Skały te posłużyły także jako budulec pięknych obiektów: od licznych tu średniowiecznych zamków po zbudowany w latach 1927-28 na górze Bradlo pomnik gen. Stefanika (męża opatrznościowego rodzącej się Czechosłowacji - który zginął tragicznie w 1919 roku). Autorem tego niezwykle monumentalnego dzieła był Dusan Jurkovič, ten sam, który projektował cmentarze wojenne w Beskidzie Niskim. Z pomnika rozpościera się niezwykle rozległy widok na Małe i Białe Karpaty.

Przedostatniego dnia kilka kilometrów szedł z nami zawiadomiony telefonicznie Słowak, którego spotkaliśmy w Górach Rodniańskich. Ostatniego dnia przejścia idąc czerwonym szlakiem zwanym Stefanikovą magistralą dochodzimy do Bratysławy. Z centrum mamy jeszcze 11 km do średniowiecznego miasteczka, a dziś dzielnicy Bratysławy - Devínu. Jest to obok Krywania jedno z najważniejszych miejsc w świadomości Słowaków. Tu, u stóp majestatycznych ruin zamku na olbrzymiej skale, Morawa wpada do Dunaju. Miejsce to uważane jest za koniec/początek Karpat, których skaliste grzbiety malowniczo opadają do samego Dunaju.

Po 94 dniach (w tym 90 dni marszu), przejściu 2225 kilometrów przez 40 pasm górskich i terytorium 5 państw, 3 października o godzinie 17 znów stanęliśmy nad wodami Dunaju, zamykając tym samym jeden z najpiękniejszy łuków - karpacki.


fot. Michał Kukuła
Widok na przełom Dunaju - Żelazna Brama

fot. Michał Kukuła
Pasterz w Górach Almaj

fot. Michał Kukuła
Widok ze szczytu Cozia na główną grań gór Cernei

fot. Michał Kukuła
Na połoninach Gór Godeanu

fot. Michał Kukuła
Grań Godeanu za Murarinem (2280 m.)

fot. Michał Kukuła
Góry Godeanu

fot. Michał Kukuła
Góry Godeanu - Micusa i Galbena

fot. Michał Kukuła
Płaj w Górach Tulisa

fot. Michał Kukuła
Bacówka w Górach Sureanu

fot. Michał Kukuła
Połinina w Górach Sureanu

fot. Michał Kukuła
Góry Sureanu - widok po burzy

fot. Michał Kukuła
Zejscie z Gór Lotru

fot. Michał Kukuła
Średniowieczne Sibiu

fot. Michał Kukuła
Boczna grań Fogaraszy

fot. Michał Kukuła
Widok spod Arpasu Mic

fot. Michał Kukuła
Widok na zachodnią część Fogaraszy

fot. Michał Kukuła
Panorama Fogaraszy z Moldovanu w centrum

fot. Michał Kukuła
Wapienna ściana Piatra Craiului

fot. Michał Kukuła
Góry Bucegi

fot. Michał Kukuła
Góra Sloier (1595 m.) w górach Baiului

fot. Michał Kukuła
Góry Ciuc

fot. Michał Kukuła
Góry Rodniańskie - widok na Ineula (z prawej)

fot. Michał Kukuła
Nasza trójka na Ineulu (2279 m.)

fot. Michał Kukuła
Widok na stożek Howerli (2058 m.)

fot. Michał Kukuła
Na Popadii (1742 m.)


fot. Michał Kukuła
Połoniny w Bieszczadach Wscodnich

fot. Michał Kukuła
Widok na Tarnicę (1346 m.)

fot. Michał Kukuła
Droga do Tatr

fot. Michał Kukuła
Małe Karpaty ze szczytu Klokoc (661 m.)