Drukuj

KIRGIZJARozpocznij oglądanie zdjęć

Kirgizja leży w centralnej części Azji pomiędzy Kazachstanem, Chinami, Tadżykistanem a Uzbekistanem. Często porównywana jest ze Szwajcarią, gdyż 75% powierzchni kraju zajmują góry, w tym Tien-szan Centralny z najwyższymi wierzchołkami masywu: Pikiem Pabiedy (7439) oraz Pikiem Chantengri (7010). Pierwsze dni w górach

Jak zdobyć siedmiotysięczną górę ?

Do stolicy Kirgistanu, Biszkeku, dotarliśmy 17 lipca, po pięciu dniach podróży pociągiem. Warto zaznaczyć, iż przejazd przez Rosję i Kazachstan jest przygodą samą w sobie, a kontakty z lokalną ludnością najlepiej oddają charakter i obyczaje panujące w odwiedzanych krajach. Podróż jest również wspaniałą lekcją Geografii, przez okno pociągu obserwujemy zmieniające się krajobrazy; lasy, lasostepy, stepy, półpustynie, pustynie, by w końcu dotrzeć do przedgórzy Tien-Szanu.

tyt01.jpg

Nasza grupa składała się z 13 osób. Tworzyli ją przede wszystkim studenci geografii, MSOŚ-a i członkowie klubu SKG. Po załatwieniu formalności udaliśmy się z Biszkeku dwoma busikami wzdłuż północnego brzegu jeziora Issyk-Kul do miejscowości Karakol, położonej u podnóża Tien-szanu. Pierwszy tydzień spędziliśmy w bardzo malowniczej dolinie Karakol. Do alpinłagra, położonego na wysokości 2600 m n.p.m., dojechaliśmy pancernym samochodem marki ZIŁ. Obóz mieścił się w starym świerkowym lesie u podnóża czterotysięcznej góry; stały tam wątpliwej jakości pałatki oraz drewniane stoły i ławy.

Już następnego dnia poszliśmy się aklimatyzować na pobliską przełęcz (3800) i szczyt bez nazwy (4200). Droga łatwa, ale rozpętuje się burza gradowa, skutecznie zganiając w dolinę większość niedoszłych zdobywców. Martyna i ja przeczekujemy pod wierzchołkiem chwilowy kaprys pogody i już w pełnym słońcu wychodzimy na wierzchołek "naszej góry". Czujemy pierwsze bóle głowy, w nagrodę jednak mamy widok na szmaragdowe jezioro zaporowe Ala-Kol. Kolejne dni zajęło nam podejście w górę doliny na lodowiec On-tor. Tam gdzie dolina się rozszerza, a jej dno staje się płaskie jak stół, pasą się stada koni pięknie komponujące się z górskim krajobrazem.

tyt02.jpg

Lodowiec On-tor nie należy do trudnych, ma kilka kilometrów długości i jest stosunkowo słabo poszczeliniony. Od południa dolina zamyka się skalno-lodowym murem Terskiej Ala-too z górującymi szczytami Pik Karakol (5218) i Pik Dżigit (5072). Wieczorem po rozbiciu namiotów na lodowcu krótkie powtórzenie z asekuracji i posługiwania się sprzętem. Następnego dnia Witek i ja ruszyliśmy na szczyt Słoniątko (4700), drogą o trudnościach 4A, jak się później okazało - wcale niełatwą. Startowało się stromym (45o) kuluarem śnieżno-lodowym, po około 200 metrach wytrawersowaliśmy w prawo (trzy wyciągi w kruchym terenie) do pionowego zacięcia. Atak załamał się (brak odpowiedniego sprzętu do asekuracji, słaba psycha), postanowiliśmy się wycofać. Niestety pech chciał, że trawersując do kuluaru, Witek podciął lawinę, a ja nie byłem w stanie wyhamować jego pędu. Gdy byliśmy oddaleni od siebie o 40 metrów liny, zostałem wyrwany z marnego stanowiska, tak iż wyleciałem w powietrze. Przetaczając się w ogromnych masach śniegu, nie mogłem zlokalizować, gdzie jest dół, a gdzie góra. Po kilku sekundach krótkich modlitw i odbijania się od głazów wylądowaliśmy 200 metrów niżej, na szczęście - na powierzchni. Trochę poobijani i bez jednego czekana, ale szczęśliwi, że żyjemy, dotarliśmy do namiotów. Wieczorem było co opowiadać!

Rano złożyliśmy namioty i całą grupą ruszyliśmy w dół doliny. Trochę szkoda było schodzić, po drodze udało mi się jeszcze wejść na przełęcz Tiele-Ti (3800) łączącą doliny Karakol i Dżeti-Oguz.

Następnego dnia pieszo dotarliśmy do miejscowości Karakol, gdzie nagle rozchorowała się Basia. Marcin, Bogna i ja zostaliśmy, aby opiekować się chorą, która trafiła do szpitala (poważne problemy z żołądkiem po degustacji na bazarze). Reszta grupy udała się do Biszkeku i dalej w głąb Kirgizji i Uzbekistanu.

Prawdziwy odpoczynek

tyt03.jpg

Podczas tygodniowego pobytu w Karakol we trójkę zwiedzaliśmy okolicę, dwa razy byliśmy nad jeziorem Issyk-kul. Jest to lekko słonawe jezioro tektoniczne, największe w Kirgizji, o lustrze wody położonym 1600 m n.p.m. Nazwę tłumaczy się jako gorące jamy, gdyż występują tu źródła termalne. Najbardziej przypadł nam do gustu kurort Kuturgu: piękna piaszczysta plaża, droga do jeziora wysadzona dorodnymi malinami, a dookoła góry przekraczające 3000 m n.p.m. - po prostu raj. Drugim ciekawym miejscem, w które się wybraliśmy, był kurort Aksu. Znajdują się tutaj wody termalne o temp. przekraczającej 80oC i podwyższonej zawartości radu (nie wiem, czy to dobrze, ale miejscowi chwalą sobie kurację). Mniej więcej po godzinie marszu w górę doliny Aksu natrafiliśmy - nie do wiary! - na dzikie pola marihuany. Bez zbędnego namysłu wyciągnąłem woreczek foliowy i rozpocząłem zbiory - przecież w Polsce za to się płaci.

W Karakol mieszkaliśmy na małym polu namiotowym firmy turystycznej TURKESTAN (1$ za noc), żywiliśmy się na pobliskim bazarze. Egzotyczne owoce (melony, arbuzy, brzoskwinie, winogrona) za półdarmo, pyszne dania regionalne (lagman, plow, manty, azu, szorpo, pielmieni) i całkiem wkusne piwo kirgiskie. Mnie najbardziej do gustu przypadł plow, danie składające się z ryżu gotowanego w warzywach z dodatkiem baraniny.

Góry naprawdę wysokie

tyt04.jpg

2 sierpnia o piątej rano ruszamy pięcioosobową grupą na najdłuższy lodowiec tien-szański, Inylczek Płd. Jedziemy znanym nam ziłem do Majdeadyru, ostatniej wioski przed lodowcem. Na początku droga wiedzie między dwoma równoległymi pasmami górskimi, później wchodzi w głąb doliny, mija stare sztolnie i wznosi się na przełęcz 3822 m n.p.m. Potem jedziemy już tylko z górki przez kaniony wyżłobione w skałach osadowych i przez niezamieszkałą górniczą osadę Inylczek. O godzinie 12 docieramy do celu, znajduje się tu alpłagier oraz jednostka pograniczników. Po kontroli dokumentów i wpisaniu do "książki wyjść" usłyszeliśmy: wsio w pariadkie, i już możemy spokojnie iść w swoją stronę. Nasze plecaki ważą blisko 30 kg, jest potworny upał, a do czoła lodowca zostało 30 km. Po obu stronach drogi wyrastają góry porośnięte lasami i łąkami, wyżej są bardziej suche i skaliste. Rzeka Inylczek płynąca po lewej stronie jest imponująca, co chwila słychać, jak w jej nurcie przetaczają się wielkie głazy, a zbliżając się do brzegu, doznajemy błogiego uczucia chłodu. Pod wieczór docieramy do niedawno powstałej bazy turystycznej, szefowa wita nas entuzjastycznie, zasypuje pytaniami i namawia do skorzystania z oferowanych dobrodziejstw. Można tutaj kupić żywność, przespać się w luksusowych warunkach, wynająć przewodnika i konia. Korzystamy z najtańszej opcji, czyli kupujemy chleb i rozbijamy się za darmo w pobliżu bazy.

Rano ruszamy szeroką doliną ku ośnieżonym szczytom, to kolejny dzień nieznośnego upału, na szczęście trafiamy do pięknego wodospadu; woda spadająca z góry wyżłobiła bajkowe formy w skałach węglanowych. Wspaniała okazja do odpoczynku, a woda, choć bardzo zimna, doskonale nadaje się do zwilżenia naszych spieczonych ciał. Kilka godzin później docieramy do ogromnych kanionów tej samej genezy co wodospad, z początku jestem trochę wystraszony ich ogromem i wściekłością toczonej wody. Nie zastanawiając się długo, zakładamy sandały, bierzemy kije w ręce i z pewną dozą nieśmiałości stajemy u wrót skalnych, by przekraczając kolejne prożki i zakręty dotrzeć do wodospadu uniemożliwiającego dalszą eskapadę. Kanion jest szeroki na 2-3 m., jego ściany strzelają pionowo w górę na jakieś 150 m, a dnem płynie rwąca rzeka. Po godzinie zwiedzania tego labiryntu znów stajemy na suchym lądzie. Wszyscy jesteśmy zgodni co do jednego: warto było tu przyjechać, choćby tylko dla tego kanionu.

Następnego dnia docieramy do czoła lodowca. Nie jest szczególnie interesujące, gdyż lód przykrywa morena, wszystko szare i smutne. Przekonani, że za moment znajdziemy się na czystym lodzie, raźno ruszamy przed siebie. Jak się później okazało, po morenie szliśmy jeszcze dwa dni, a żywy lód pojawił się kilka godzin od bazy docelowej. Noclegi na lodowcu nie należą do najprzyjemniejszych, co wieczór wyszukiwaliśmy platforemki pod namiot, ewentualnie rozbijaliśmy się na dużych płaskich kamieniach. Warto ze sobą zabrać dwie karimaty, od spodu nieźle ciągnie, a poza tym podłoże nigdy nie jest równe. Tam gdzie jest to możliwe, schodzimy z lodowca na morenę boczną. Jest tu znacznie przyjemniej, płynie czysta woda i rosną różne krzewy (udało mi się rozpoznać wierzbę lapońską i jałowiec).

tyt05.jpg

Największym problemem podczas przejścia lodowca są potężne rzeki, które popołudniami stanowią barierę nie do przebycia: woda płynie z ogromną prędkością, niosąc wielkie głazy, dno jest rynną lodową, w razie wpadnięcia człowiek praktycznie nie ma żadnych szans, woda ma zaledwie 2-3 stopnie ciepła, a rzeka często wpływa w głąb lodowca potężnymi studniami, by znów wypłynąć na powierzchnię po kilkuset metrach. Najlepiej startować wcześnie rano, gdy lodowiec jest jeszcze zamarznięty. Po sześciu dniach wędrówki do i przez lodowiec, docieramy do jednej z trzech baz pod Pikiem Pabiedy i Chantengri. Szef bazy mówi, że ostatnio mało kto podejmuje się przejścia przez lodowiec, mając na grzbiecie cały dobytek, teraz wszyscy latają śmigłowcem. Jesteśmy z siebie dumni! Dwa najbliższe dni leżymy brzuchami do góry, nawiązujemy kontakty z Rosjanami i obżeramy się bazową tuszonką za 1$ puszka. Dla mnie głównym celem wyprawy jest wejście na szczyt Chantengri 7010. Przed wyjazdem kilka osób deklarowało chęć wspinaczki ale tu na miejscu wygląda na to, że zostałem sam.

Postanowiłem wspinać się samotnie

tyt06.jpg

Współtowarzysze odprowadzają mnie do obozu I położonego na wysokości 4200 m n.p.m. Podczas pożegnania widzę niepewność na ich twarzach, zgaduję, że się o mnie boją. Chyba woleliby, abym zmienił decyzję. Martyna, Piotrek, Misiek i Witek ruszają z powrotem w dół lodowca, zobaczymy się najwcześniej za dwa tygodnie, teraz jestem zdany tylko na siebie. Mam nadzieję, że nikt mnie nie wini za taką decyzję, w końcu dużo trenowałem przed wyjazdem, chcę przynajmniej spróbować swoich sił. Na Chana chcę się wspinać drogą klasyczną, po raz pierwszy pokonaną w 1931 r. przez M.T. Pogrebeckiego i zespół. Droga w dolnej części, czyli przez lodowiec P. Siemionowa, narażona jest na lawiny; dlatego też do obozu 2 wychodzi się bardzo wcześnie, zanim słońce pojawi się w kuluarze. Startuję o 230 w nocy, pierwszy odcinek wiedzie olbrzymim polem lodowym między Pikiem Czapajewa a Chanem. Nie muszę używać czołówki, jest piękna księżycowa noc, po drodze mijam głębokie szczeliny i stare lawiniska. Dochodzę do lodospadu najeżonego serakami, ale na szczęście jest trochę śladów i nie muszę sam wyszukiwać trasy. O godzinie 6 docieram do obozu II na wys. 5200 m n.p.m.

tyt07.jpg

Czuję się kiepsko, boli mnie głowa i chce mi się spać. Rozbijam namiot i zasypiam; ok. 13 wstaję z dużo lepszym samopoczuciem, zjadam skromny posiłek i ruszam na lekko w górę. Po półtoragodzinnym podejściu jestem w obozie III, umiejscowionym na wys. 5900 m n.p.m. na przełęczy między Pikiem Czapajewa (6300) a Chanem. Znajdują się tu groty śnieżne wykopane przez wspinaczy (znakomicie zastępują namiot). Na moment wiatr rozwiewa chmury i moim oczom ukazuje się wspaniała panorama na stronę kazachską. Dosyć tej aklimatyzacji, trzeba wracać do namiotu. Pierwsza noc na wys. 5200 mija bez większych sensacji. Rano pakuję sprzęt biwakowy i idę ponownie do trójki, tym razem z zamiarem nocowania. W jamach śnieżnych zostawiam śpiwór, jedzenie i ruszam się aklimatyzować na skalne żebro Chantengri. Na wys. 6200 spotykam Polaka schodzącego po nieudanej próbie zdobycia szczytu. Jest piękna pogoda, robimy sobie zdjęcia i schodzimy do grot. Noc jest bardzo zimna, śpiwór owijam NRC-tą, mimo to marznę. Wstaję wcześnie rano, boli mnie głowa i jest mi niedobrze, zjadam trochę słodyczy, zbieram swoje graty i schodzę do dwójki.

Pogoda się psuje, pada gęsty śnieg, a widoczność spada miejscami do 10 metrów. Kolejny dzień opadu, robi się nieprzyjemnie lawiniasto; mam nadzieję, że jutro się przejaśni. Trudno wytrzymać samemu w namiocie, przytłaczają mnie nuda i samotność. Z każdym dniem w obozie ubywa ludzi, którzy mimo zagrożenia lawinowego uciekają w dół do bazy; mówią, że na tej wysokości organizm słabo się regeneruje. Czwartego dnia opadów około południa nieco się przejaśnia, słońce ogrzewa stoki i zaczynają schodzić lawiny jedna za drugą, niesamowite widowisko, słychać potężne grzmoty, a podłoże pod nogami drży. Jestem przerażony. W pewnym momencie poczułem silny podmuch, namiot pokrył się świeżym pyłem śnieżnym - całe szczęście, poszło bokiem. Miejscowi wspinacze mówią, że obóz jest w bezpiecznym miejscu, w końcu tylko raz, 20 lat temu, został zmieciony przez lawinę. Powoli kończy mi się jedzenie, przechodzę na "dietę cud", 1000 kcal dziennie. Rosjanie ratują mnie resztkami kiełbasy i miodu, oni muszą już schodzić. Przeczekuję jeszcze jeden dzień i następnego, szóstego dnia opadów daję sobie ostatnią szansę na atak szczytowy.

tyt08.jpg

Na przełęcz (obóz trzeci) docieram po ciemku, jestem bardzo wychłodzony, przez cztery godziny błądziłem, nie mogąc znaleźć drogi. W grocie jest dwóch Kazachów, jutro z rana schodzą na kazachską stronę. Kładę się spać z nadzieją na poprawę pogody. 17 sierpnia budzę się o 630, jest późno, ale na zewnątrz lampa. Szybkie pakowanie, skromna kaszka owocowa i o godzinie 740 ruszam na szczyt. Na początku idzie się ciężko, w głębokim śniegu, miejscami powyżej kolan. Jest piekielnie zimno, szybko marzną mi palce u nóg, staram się cały czas nimi ruszać. Mijam kolejne progi skalne i dochodzę do pierwszych poręczówek na 6100 m. Widoki są fantastyczne, pod nogami morze chmur, z którego sterczą wierzchołki tien-szańskich kolosów. Cały czas mam świadomość, że jestem sam, nie wiem jeszcze jak mój organizm zniesie wysokość, w razie zasłabnięcia lub innej potyczki mogę zginąć. Mimo takich przemyśleń mozolnie pnę się do góry. Liny poręczowe są mocno podniszczone, często wiszą tylko 3-4 rdzenie.

tyt09.jpg

Słońce na grani pojawia się około 11-tej, od razu robi się cieplej. Po raz pierwszy odpoczywam na miejscu obozu IV ok. 6400 m. n.p.m. Znajdują się tu szczątki namiotów i tablice upamiętniające śmierć wspinaczy. Idę coraz wolniej w kuluarze śnieżno-lodowym, muszę wyrywać poręczówki spod śniegu, napadało go tutaj po pas. Niestety miejscami lina jest wmarznięta w lód i jedynym rozwiązaniem jest wspinaczka bez asekuracji. Po dziesięciu godzinach docieram na pik, który jest pochyłym polem śnieżnym z nawisem po stronie wschodniej. Na szczycie stoi metalowy triangół służący do określenia wysokości. Alpiniści przytraczają do niego różne gadżety, flagi maskotki, chustki itp. Na piku wieje silny wiatr; jest słonecznie, choć chmury podeszły bardzo wysoko. Na południu wystaje masyw Pabiedy z kulminacją na wschodnim wierzchołku (7439).

tyt10.jpg

Jestem zadowolony, nie mam problemu z wysokością, nie boli mnie głowa, jest super. Robię kilka zdjęć, modlę się o szczęśliwy powrót, odłamuję kawałek marmuru i rozpoczynam zejście. Jest już po piątej, muszę się spieszyć, pamiętam również o tym, że najwięcej wypadków zdarza się podczas zejścia. Strome progi, zjeżdżam na linie, później zaplatam linę wokół rąk i zsuwam się w dół. Gdy dochodzę do groty, jest już ciemno, jestem bardzo zmęczony, co chwila zataczam się i padam. Grota jest pusta, tego dnia poza mną nikt nie atakował szczytu. Szybko przygotowuję jedzenie, picie i spać. Jutro czeka mnie prawie dwukilometrowe zejście do bazy. Teraz jestem naprawdę szczęśliwy, udało mi się zrealizować marzenie, już wiem, jak to jest na siedmiu tysiącach. W bazie przez cztery dni oczekuję na śmigłowiec, w końcu mogę wypocząć. Z resztą grupy spotykam się dwie godziny przed odjazdem pociągu, 23 sierpnia w Biszkeku.

 

Stolica Kirgistanu
Nasz transport
Dojechaliśmy do alpinłagra
Pierwsze wyjścia aklimatyzacyjne
Jezioro Ala-Kol
Podejście na lodowiec
Pik Dżigit (5072 m n.p.m.)
Słoniątko (4700 m n.p.m.)
Okolice jeziora Issyk-kul
Jedziemy ziłem do Majdeadyru
Zmieniamy środek transportu
Podchodzimy lodowcem
Szczty  nad doliną
Rzeki lodowcowe
Baz kazachska
Pik Maksim Gorki
Pik Maksim Gorki
Boczny lodowiec
Pik Czapajewa
Obóz I
Podejście do obozu II
Obóz II
Widok na stronę kazachską
Chan
Dzień ataku szczytowego
Trianguł
Autoportret
Widok na Chana
Przylot śmigłowca
Lodowiec i baza z śmigłowca