Drukuj

fot. Marcin Szymczak Z pamiętnika podróżnika - Syberia

Wieczorem, gdy za oknem plucha i deszcz uderza w szyby, a w sercu czuć pustkę po tym co już minęło, jedyną radością są wspomnienia z wakacyjnych podróży i wypraw. Wspomnienia mające swój koloryt w niezliczonych ilościach slajdów i zdjęć, w myślach, które wypełniają najgłębsze zakamarki naszego umysłu. Jesteśmy bogatsi o te widoki, rozmowy z przygodnie spotkanymi ludźmi, zapachy dzikich kwiatów i ziół, obrazy odległych terenów i kultur. Z drugiego końca świata przywozimy liczne pamiątki, te kosztowne, ręcznie haftowane i te najpiękniejsze, bo ważne tylko dla nas - zwykłe rzeczy. Potem, po wielu latach zakurzone, znalezione na dnie starej szafy, znów zaczynają żyć, odradzają się w naszej pamięci. To uskrzydla i daje pomysły na przyszłość. Niekiedy jest jednak bardzo trudno odtworzyć obraz wydarzeń. Zdjęcia, nagrane rozmowy z nowo poznanymi ludźmi, czy zwykła limbowa szyszka czasem nie wystarczą. Sięgamy wtedy po zniszczony zębem czasu, oprawiony w miękką skórę dziennik z podróży. Znów jesteśmy na drugim końcu świata, choćby na Syberii.

Dzień 1.
Nareszcie się zaczęło. Długie tygodnie przygotowań, silny, dziesięcioosobowy zespół, ogromne ilości tego wszystkiego co może się przydać - sprzęt, jedzenie na blisko miesiąc. Ruszamy, jest początek sierpnia. Pierwszy przystanek na naszej trasie, Brześć, to już Białoruś. Docieramy tu pociągiem z Terespola. W wagonach potworny tłok, okna nie otwierają się, temperatura zbliża się do trzydziestu stopni. Po raz pierwszy czujemy "rosyjską atmosferę". Miasto wita nas pięknym słońcem. Cały dzień spędzamy na dworcu kolejowym, gdyż nasz pociąg relacji Brześć - Nowosybirsk odjeżdża jutro rano. Nocleg znajdujemy w dworcowej "komnacie oddycha". Miejsce przyjemne, aczkolwiek nieco klaustrofobiczne. Śpimy w pokojach bez okien.

Dzień 2.
Pobudka, szybkie śniadanie i ..., no właśnie! Z którego peronu odjeżdżamy? Nikt nic nie wie lub każdy mówi coś zupełnie innego. Wreszcie jesteśmy, to chyba tu. Pociąg wjeżdża punktualnie, wsiadamy. Przed nami cztery tysiące kilometrów w pociągu pozbawionym jakichkolwiek wygód. Cały wagon tak zwany "plackartny", to jeden wielki przedział, śpimy "twarzą w twarz" z innymi pasażerami.

Dzień 3.
Czas mija bardzo szybko. Nikt nie wie która jest obecnie godzina, gdyż kolejne strefy czasowe następują jedna po drugiej. Na stacjach obowiązuje czas moskiewski, a gdzie indziej jaki?

Dzień 4.
Kolejny dzień w pociągu upływa nam na jedzeniu, piciu herbatki z "kipiatoka" i grze w karty. Za oknem ciągle syberyjska tajga, tylko drzewa i drzewa. Pociąg zatrzymuje się jednak co kilka godzin na niewielkich stacjach. Na peronach zaopatrujemy się u tak zwanych "Babuszek". Pierożki, pielmienie, minerałka smakują wyśmienicie i umilają nam podróż.

Dzień 5.
Wreszcie Nowosybirsk, serce Syberii. Jadąc na wschód "tracimy" sześć godzin. Tu jest już piętnasta, a w Polsce dopiero dziewiąta. To jeszcze nie koniec podróży. Musimy dostać się na południe Ałtajskiego Kraju do Bijska. Do końca nie wiemy jakim cudem udaje się nam kupić bilety na pociąg, gdyż w kasie są one nieosiągalne. Odjeżdżamy późnym wieczorem. Przyzwyczajeni do "rosyjskiej atmosfery" w wagonie zasypiamy dość szybko. Nie na długo. Po godzinie budzi nas ogromny zaduch i karaluchy chodzące po ścianach.

Dzień 6.
Jesteśmy w Bijsku. Na dworcu wita nas, jak to w Rosji, pomnik Lenina. Przed nami jeszcze siedemset kilometrów do "bram Ałtaju". Wynajmujemy niewielką ciężarówkę i w drogę. Szosa początkowo bardzo szeroka i wygodna, po kilkudziesięciu kilometrach znika nam z oczu. Sześćset pięćdziesiąt kilometrów pokonujemy w kurzu i pyle. Do ostatniej miejscowości, do której prowadzi droga docieramy późnym popołudniem. Obozowisko rozbijamy w niewielkiej bazie turystycznej. Zaczynają się pierwsze poważne problemy. Na prostej ścieżce, zdawać by się mogło, że bardzo bezpiecznej, dochodzi do wypadku. Wojtek, idąc w sandałach w stronę potoku, przewraca się i zrywa paznokieć w dużym palcu u nogi. Szybka akcja ratunkowa i ...?

Dzień 7.
Tjungur, to mała ałtajska wioska na końcu świata. Przepakowujemy sprzęt i prowiant. Rana Wojtka wygląda fatalnie. Odciążamy jego plecak, zakładamy opatrunek i bardzo powoli ruszamy w głąb doliny Ak-kem. O założeniu buta na chorą nogę nie może być nawet mowy. Wąska ścieżka prowadząca w górę doliny, pokonywana przez Wojtka w sandałach długo pozostanie w naszej pamięci.

Dzień 8.
Kolejny dzień budzi nas pięknym słońcem. Dolina robi się coraz węższa, a droga trochę bardziej monotonna. Wieczorem pierwszy raz, daleko na horyzoncie, widzimy Biełuchę - najwyższy szczyt Ałtaju. Tonąca w chmurach, z ogromnymi lodowcami ścianowymi wygląda na królową Syberii. Przedzieramy się wąską, niekiedy zanikającą ścieżką, pośród tajgi modrzewiowej. Pogoda lekko się psuje, zaczyna padać deszcz.

Dzień 9.
Przed nami mozolne podejście. Na szczęście palec Wojtka, dzięki założonym opatrunkom, z każdą chwilą czuje się coraz lepiej. Droga, którą podążamy już od jakiegoś czasu staje się wygodniejsza i bardziej widokowa. Po obu stronach doliny wyrastają coraz to bardziej pionowe skały, las staje się rzadszy, a w oddali, na razie osnuta mgłami, majaczy Biełucha. Mimo zmęczenia nie zwalniamy kroku. Późnym popołudniem dochodzimy do wysokości dwóch tysięcy metrów, do górnej granicy modrzewiowo-limbowej tajgi. Pogoda poprawia się, wiatr przegania chmury, wychodzi popołudniowe słońce, oświetlające swoimi ostatnimi promieniami okoliczne szczyty. Strome zbocza otaczające nas z każdej strony zaczynają płonąc tysiącami barw. Po kilku dniach spędzonych na mozolnym podejściu wąską doliną w gęstej syberyjskiej tajdze, gdzie słońce leniwie prześwitywało przez gęste korony drzew, jak oniemiali chłoniemy niesamowite widoki. Jesteśmy na morenie czołowej lodowca Ak-kem. Okolica nie jest jednak całkowicie bezludna. Naszym oczom ukazuje się niewielki domek, jak się później okaże Stacja Meteorologiczna. Nieśmiało zapraszani przez gospodarza chętnie korzystamy z gościny. Po raz pierwszy od początku wyprawy śpimy w ciepłym, przytulnym syberyjskim domku.

Dzień 10.
Niewielka Stacja Meteorologiczna nie jest jedynym zabudowaniem w dolinie Ak-kem. Kilkaset metrów dalej, nad samym brzegiem jeziora, rozłożyła się stacja Rosyjskiej Służby Górskiej. W kilku niebieskich beczkach, rośli panowie pełnią dyżur mocno zakrapiany alkoholem. Mimo chwiejnego kroku przerywanego czasami kąpielą w polodowcowym jeziorku, gdzie temperatura waha się w okolicach 0oC, kilku ratowników pełni także funkcję miejscowych przewodników. Trochę zaskoczeni sposobem ich życia staramy się dowiedzieć jak najwięcej o warunkach panujących w górnej części lodowca. Interesuje nas także możliwość wejścia na najwyższy szczyt Ałtaju - Biełuchę. Podczas rozmowy dochodzimy do wniosku, że wierzchołku sami nie damy rady osiągnąć. Bardzo trudna droga, szczególnie orientacyjnie, brak jakichkolwiek ułatwień i przetartego szlaku potęgują naszą niepewność. Ustalamy - wchodzimy z rosyjskimi przewodnikami. Rozstawiamy namioty kilkaset metrów dalej, poza bazą. Tego dnia wybieramy się na rekonesans i pierwsze zasmakowanie ałtajskich widoków. Idziemy w Dolinę Siedmiu Jezior. Szybko zdobywamy wysokość. Czterysta, pięćset metrów ponad dno doliny, namioty rozstawione na niewielkiej łączce nad samym brzegiem jeziora wyglądają z tej wysokości jak niewielkie punkciki. Teren staje się coraz trudniejszy, łagodne trawiaste zbocze zamienia się w strome rumowisko skalne. Do szczytu idziemy ostrą jak brzytwa granią. Wszystko wokół zaczyna się sypać. Każda dotknięta skała rozsypuje się pod nogami. Jesteśmy na wysokości blisko trzech tysięcy metrów. Niestety teren staje się tak trudny, że musimy zarządzić odwrót. Cóż, pierwszy szczyt zdobędziemy następnym razem.

Dzień 11.
Od samego rana pogoda fatalna, wciąż pada deszcz. Okoliczne, czterotysięczne szczyty widzimy przysypane śniegiem. Około południa pogoda poprawia się na tyle, iż cztery osoby z naszej grupy decydują się ruszyć w stronę Biełuchy wraz z dwoma rosyjskimi przewodnikami - Sergiejem i Jewgienijem. Przed nimi cztery, pięć dni spędzone w lodowym królestwie Biełuchy. Dni pełne trudu i mozolnej wspinaczki, podczas których trzeba pokonać przeszło dwa i pół tysiąca metrów do góry. Nie mogą liczyć na niczyją pomoc, gdyż wspinając się w dzikich syberyjskich górach, można liczyć tylko na siebie. Prowadzący rosyjski przewodnik, który był na tym szczycie tylko kilka razy, też nie jest ostoją bezpieczeństwa.

Dzień 12.
Po wczorajszych burzach przechodzących jedna za drugą i po dniu spędzonym w namiocie nad rozmyślaniami o czwórce towarzyszy, który poszli na Biełuchę, dziś znów leje. W nocy temperatura spadła grubo poniżej 0oC, namioty są zalodzone, a rozpalenie ogniska zajmuje prawie godzinę. Teraz już wiem dlaczego Rosjanie noszą ze sobą benzynę... Kolejny dzień spędzamy na niewielkim rekonesansie po okolicy i polujemy z aparatem na szczekuszki - małych mieszkańców Ałtaju. Góry toną w chmurach. Tam, wyżej musiało spaść dużo śniegu.

Dzień 13.
Poranek budzi nas przepięknym słońcem, na niebie nie widać ani jednej chmurki. Po dużym mrozie w nocy, jest bardzo przejrzyste powietrze. Doskonale widać przysypane świeżym śniegiem, wysokie na przeszło cztery tysiące metrów okoliczne szczyty. Jednak te najwyższe, pokryte wielkimi ścianowymi lodowcami wydają się nie do zdobycia. Tysiąc pięćset metrów pionowej skały, tonącej u podstawy w zimnych czeluściach lodowca - tak przedstawia się północna ściana "naszej góry" - Biełuchy. Dopiero teraz, widząc cały jej majestat uświadamiamy sobie, że tam gdzieś w górze, są nasi koledzy. Tego dnia decydujemy się zdobyć pierwszy szczyt. Wybór pada na górujący nad Jeziorem Ak-kem szczyt Jarłu. Mimo niezbyt dużej wysokości, bo tylko niewiele ponad trzy tysiące metrów jest górą bardzo widokową. To z niego doskonale widać naszą przyszłą trasę. Początkowo szeroką doliną, a później wzdłuż jęzora lodowca do samej podstawy północnej ściany Biełuchy. Po szybkim śniadaniu ruszamy. Przed nami przeszło tysiąc metrów do góry. Droga jest jednak bardzo wygodna. Jak zwykle podejście z pozoru wyglądające tak niewinnie zmienia się w ciężką pracę. Bardzo powoli, przy ostrym i palącym słońcu, podnosimy się ponad dno doliny. Na szczycie pokrytym rumoszem skalnym stajemy po ośmiu godzinach męczącej drogi. Widoki wynagradzają nam jednak ten ciężki dzień. Po lewej stronie długie bezleśne grzbiety, gubią się w zamglonej linii horyzontu. Tuż po prawej wydawać by się mogło, że na wyciągnięcie ręki doskonale widzimy największe lodowce Ałtaju Ak-kem, Men-su. Widok na tak zwaną Katuńską Podkowę przytłacza nadętego cywilizacją widza i sprowadza do odpowiedniego wymiaru. Tu czuć respekt wobec przyrody.

Dzień 14.
Po wczorajszym męczącym dniu nadszedł zasłużony odpoczynek. Zostajemy w obozowisku, przepakowujemy rzeczy i przygotowujemy się do powitania wracających z Biełuchy. Późnym popołudniem, wyczerpani schodzą do naszego obozowiska jedynie Asia i Marcin, a co z pozostałymi? Okazuje się, że na końcu lodowca znajduje się niewielki schron. To właśnie tam pierwszego dnia dotarła cała czwórka z przewodnikami. Pogoda była fatalna. Asia i Marcin dostali choroby wysokościowej i musieli pogodzić się z myślą, że muszą przeczekać kilka dni. O jakiejkolwiek wspinaczce nie mogło być nawet mowy. Do góry poszli więc tylko Tomek i Witek wraz z Sergiejem i Jewgienijem. Asia i Marcin nie mogąc kontynuować wspinaczki pozostali dwa dni na lodowcu w tak zwanych Tomskich Stajankach. Jedzenie zaczęło im się jednak kończyć i postanowili schodzić do obozowiska położonego w zielonej dolinie. W ścianie Biełuchy pozostała tylko czwórka.

Dzień 15.
Ruszamy w stronę lodowca. W połowie drogi, gdzieś na wysokości pierwszych bocznych lodowców spotykamy drugą część naszej grupy - zdobywców Biełuchy. Mimo niezbyt dobrej pogody i niewielkiego doświadczenia Tomka i Witka, można Biełuchę dopisać do listy zdobytych szczytów. Szybko wymieniamy się sprzętem wspinaczkowym. Koledzy nadludzko zmęczeni, w asyście przewodników schodzą w dolinę, a my kontynuujemy mozolną drogę do góry. Ze strzępów otrzymanych informacji próbujemy złożyć cały przebieg zdobycia szczytu. Zaczynamy zdawać sobie sprawę, że o powtórnym wejściu na Biełuchę nawet nie mamy co marzyć. Po zmroku dochodzimy do Tomskich Stajanek.

Dzień 16.
Pierwszy dzień w lodowym królestwie budzi nas przepięknym słońcem. Czujemy się jak w innym, nierzeczywistym świecie. Namioty rozstawione pomiędzy kamieniami moreny, północna półtorakilometrowa ściana Biełuchy dumnie górująca nad otoczeniem i tylko my. Tego nie zapomnę przez długie lata. Zostawiamy cały nasz ekwipunek wśród kamieni i wychodzimy w stronę przełęczy Titowa. Drogę usłaną wielkimi blokami skalnymi pokonujemy stosunkowo szybko. Ostatnie metry wspinamy się bardzo ostrożnie, gdyż jeden nieostrożny ruch może zadecydować o wszystkim. Zdobywamy ponad trzytysięczną przełęcz. Piękne czterotysięczniki, najwyższe w Katuńskiej Podkowie dumnie górują nad powierzchnią lodowców. W świetle zachodzącego słońca staramy się dostrzec jak najwięcej szczegółów. Swój wzrok kierujemy w coraz to inną stronę, nie mogąc nacieszyć się widokami. W dole, spowite wieczornymi mgłami, widzimy nasze namioty.

Dzień 17.
W namiocie zrobiło się niemiłosiernie gorąco. Po dużym mrozie w nocy nikt by się nie spodziewał, że poranek będzie aż tak ciepły. Powoli rozsuwam suwak namiotu, takiego widoku nie zapomina się do końca życia. Północna ściana Biełuchy błyszczy niczym ze srebra we wschodzącym słońcu. Na niebie nie widać ani jednej chmurki. Zapowiada się wspaniały dzień. Nawet przez chwilę nie przechodzi mi przez myśl, iż popołudnie okaże się tak diametralnie różne. Powoli, po raz kolejny osiągamy przełęcz Titowa. Ostatnie czterdzieści metrów jest najtrudniejsze. Wolno, noga za nogą, z ogromnym plecakiem, żlebem, który wydaje się nie mieć końca. Cóż, wysokość robi swoje. Znów jesteśmy na przełęczy, tym razem z całym naszym ekwipunkiem. Po biwaku na wysokości trzech tysięcy metrów znacznie podnieśliśmy się ponad lodowiec Ak-kem. Widoki znów zapierają dech w piersiach. Majestatyczna Biełucha wznosi się tuż obok. Za nią "morze" gór, aż po horyzont. Te najdalsze to już Mongolia i Chiny. Ostre, poszarpane szczyty Ałtaju Rosyjskiego dumnie rysują się na horyzoncie. Nie dane nam jednak jest podziwiać ich uroku, gdyż schodzenie wymaga nie lada wysiłku. Do podstawy ściany pozostało jeszcze około siedemdziesiąt metrów prawie pionowego lodu. Tam w dole, na płaskiej powierzchni lodowca Men-su planujemy rozbić nasze namioty. Nagle czuję ostre szarpnięcie liny i widzę kątem oka znikającą postać Wojtka. Przecież tu, na siedemdziesięciostopniowym, lodowym stoku nie jestem w stanie go utrzymać. Te krótkie chwile zdają się nie mieć końca. Pole widzenia ogranicza mi na dodatek załom stoku tuż przy szczelinie brzeżnej lodowca. Rozumiem po chwili, że przyjaciel znalazł się na wąskiej krawędzi życia i śmierci. Udaje mu się jednak wydostać. Na szczęście nic się nie stało. Ałtaj, to nie żarty. Kolejne osoby stromą ścianę pokonują już bez problemów. Zmrok zapada coraz szybciej. Na policzkach czuć pierwsze płatki śniegu. Wzmaga się porywisty wiatr. Co chwila w oddali słychać huk lawin. To będzie ciężka noc. Tu na wysokości przeszło trzech tysięcy metrów w środkowym Ałtaju, gdzie do najbliższej wioski jest cztery, pięć dni drogi, wszystko może się zdarzyć.

Dzień 18.
O ile noc upłynęła w miarę spokojnie, o tyle poranek wita nas świeżym śniegiem, który spadł w nocy i przykrył widoczne wczoraj szczeliny lodowca. Powoli, bardzo ostrożnie podchodzimy nierównym stokiem. Drogę wyznacza tylko własna intuicja i doświadczenie. Mgła ogranicza widoczność do zaledwie kilku metrów. Z mapą w ręku próbuję odczytać gdzie się aktualnie znajdujemy. Pomyłka o kilka kroków może oznaczać dla nas wielkie kłopoty. Stok robi się coraz stromszy, brniemy w świeżym śniegu po kolana, zbliżamy się do wierzchołka. W jednej chwili chmury rozchodzą się na tyle, iż widzę daleko w dole przełęcz Drużba, miejsce dogodne do przekroczenia grzbietu, który oddziela nas od doliny Ak-kem. Znajdujemy się kilkaset metrów powyżej na bardzo stromym, śnieżnym żebrze, z jednej strony mając ogromne nawisy, a z drugiej, znacznie poniżej, spękaną powierzchnię lodowca. Z trudnego, terenu udaje nam się jednak wydostać na łagodną kopułę szczytową. Jesteśmy na bezimiennym, czterotysięczniku.

Dzień 19.
W dolinę Ak-kem zeszliśmy poprzedniego dnia późnym wieczorem i po raz pierwszy od jakiegoś czasu mamy pod stopami zieloną trawę, a nie lód i kamienie. Zostawiamy ośnieżone szczyty za plecami i kierujemy się w stronę stacji meteorologicznej. Tu zastaje nas wiadomość, że nasi przyjaciele zaczęli schodzić w stronę Tjungura i są przed nami trzy dni drogi. W stacji bierzemy gorącą rosyjską saunę i śpimy w ciepłym pokoju.

Dzień 20.
Znów piękny, słoneczny dzień. Szkoda, że musimy schodzić w dolinę. Wojtek, po niedawnym upadku do szczeliny czuje się jednak nie najlepiej i nie może schodzić o własnych siłach. Od miejscowego pasterza wynajmujemy konia z przewodnikiem i puszczamy kolegę przodem. Sami z lekkimi plecakami zaczynamy szybki marsz w dół.

Dzień 21.
Po dwóch dniach drogi w gęstej tajdze jesteśmy w Tjungurze, znów całą grupą. Rozmowom nie ma końca. Każdy chwali się swoimi osiągnięciami, wejściem na Biełuchę, zdobyciem trudnych przełęczy i bezimiennych szczytów.

Dzień 22.
Po zasłużonym odpoczynku, w namiotach rozbitych na wyspie pośrodku rzeki Katuń, około południa dochodzimy do wniosku, że coś trzeba dalej robić. Narady, dyskusje.... Jedziemy nad Bajkał! Przenosimy obozowisko w pobliże bazy turystycznej i oczekujemy na najbliższy możliwy transport w stronę Bijska, do linii kolejowej. Późnym popołudniem przyjeżdża niewielki mikrobus. Szybko pakujemy się i..., no właśnie - kierowca oświadcza, że dzisiaj nie pojedzie. Trudno. W deszczu rozbijamy namioty i idziemy spać. Syberia uczy cierpliwości.

Dzień 23.
Poranek budzi nas fatalną pogodą, góry płaczą, że odjeżdżamy. Jedziemy do Bijska. Powrotną drogę pokonujemy znów w kilkanaście godzin. Wreszcie jesteśmy. Niestety podczas szybkiego rannego pakowania lub podczas wielu przystanków po drodze gubimy jeden trzyosobowy namiot. Cóż do końca wyjazdu będzie "trochę" ciaśniej. Jesteśmy w Bijsku, na dworcu kolejowym i jak mogliśmy się tego spodziewać znów nie ma biletów. Jednak szeleszczące, zieloniutkie banknoty mogą zdziałać cuda. Do Nowosybirska jedziemy wygodnie rozłożeni w wagonie restauracyjnym.

Dzień 24.
Jesteśmy w Nowosybirsku. Po rozmowie z naczelnikiem dworca kolejowego znów znajdują się dla nas, nie wiedząc jakim cudem, bilety. Przezornie zabrany z Polski kawałek papieru z naszymi nazwiskami i kilkoma pieczątkami działa cuda. Wieczorem ruszamy w nieznane - do Irkucka. Grupa topnieje jednak o jedną osobę - Marcin musi wracać do Polski. Tym razem w dziewiątkę jedziemy dalej na wschód, w stronę Bajkału.

Dzień 25.
Życie, jak to w wagonie plackartnym, płynie bardzo wolno. Śpimy, jemy, gramy w karty, znów śpimy.

Dzień 26.
Wreszcie Irkuck. Do domu mamy siedem godzin różnicy czasu i ponad sześć tysięcy kilometrów. Przezornie, znów z magiczną kartką pełną pieczątek, kupujemy powrotne bilety do Brześcia Białoruskiego z przesiadką w Moskwie. Popołudniu podmiejskim pociągiem tak zwaną "elektriczką" jedziemy nad sam Bajkał do Sljudanki.

Dzień 27.
Po nocy spędzonej na stacji kolejowej, w towarzystwie kilkudziesięciu osób dla których zabrakło biletów na dalszą podróż, jedziemy dalej wzdłuż jeziora do niewielkiej miejscowości Utulik, wybranej na "chybił trafił" jeszcze w Irkucku. Mimo, iż od dwóch dni czujemy już oddech "wielkiej wody" nie widzieliśmy jej ani razu. Wciąż leje, a ciężkie, ołowiane chmury przysłaniają wszystko dookoła. Rozkładamy się znowu na stacji, ale tym razem jesteśmy jej jedynymi gospodarzami. Tutaj w Utuliku nie zatrzymują się dalekobieżne pociągi Kolei Transsyberyjskiej, zaś elektriczki przystają tylko na chwilę, ale nikt z nich nie wysiada. Tego dnia, po południu, gdy pogoda znacznie się poprawia, po raz pierwszy widzimy Bajkał - "błękitne oko Syberii". Nikt z nas nie spodziewał się zobaczyć takiego pejzażu. Granatowa, prawie czarna woda po horyzont, fale jak na morzu, a na drugim brzegu białe, nagie skały schodzące wprost w głębiny i pustka, ogromna pustka.

Dzień 28.
Dworcowe leniuchowanie, to jednak nie to co lubimy najbardziej. Znów ruszamy w góry. Tym razem lodowcowy Ałtaj zamieniliśmy na pełne uroku, zielone góry Chamar Daban. Idziemy wąską doliną wzdłuż potoku Babcha. Miejscowi mówili, iż dnem doliny wiedzie wygodna ścieżka, jednak nie po tak obfitych opadach deszczu. Teraz, gdy potoki wezbrały idzie się bardzo ciężko. Ścieżka co chwilę gubi się w opadłych liściach albo tonie w wezbranym potoku. Czasem musimy przedzierać się przez kosodrzewinę lub balansować na prowizorycznych kładeczkach przerzuconych przed chwilą przez okoliczne potoki. Niektóre mostki budujemy sami i przezornie zabrana z domu siekiera staje się niezastąpionym narzędziem. Chwiejąc się na mokrych i bardzo śliskich pniach drzew wkraczamy w późnojesienne góry Chamar Daban, które witają nas wspaniałą pogodą i dziewiczą przyrodą.

Dzień 29.
Po nocy spędzonej w stłoczonym namiocie szybko pakujemy się i ruszamy dalej w górę doliny. Idziemy pięknym świerkowo-limbowym lasem, spotykając na swej drodze tylko śpiewające ptaki. Pod wieczór, po długim podejściu wreszcie stajemy w cyrku polodowcowym pod szczytem Pik Porożysty. Mamy stąd przepiękny widok na Bajkał, gdyż dolina którą podchodziliśmy uchodzi wprost do jeziora. Namioty rozbijamy w ostatniej chwili. Przychodzi bardzo intensywna burza, przetaczająca się z hukiem po okolicznych szczytach. Znów jesteśmy sami, tym razem w sercu Chamar Dabanu. Po burzy niebo płonie czerwonym ogniem, a zachodzące słońce potęguje tylko to wrażenie. Niedługo potem nadciągają pierwsze mgły. Pogoda zdaje się pogarszać na dobre.

Dzień 30.
Leje od rana, cóż robić? Budujemy z dostępnego materiału coś na kształt sporego szałasu. Ta mała chatka chroni nas przed deszczem, jednak gdy płonie ognisko stanowi niemałą wędzarnię i dlatego zostaje ochrzczona mianem "Chaty Szamana". Jest to nasz azyl na najbliższe dni. Mgły gęstnieją z każdą chwilą. Co chwila przechodzą nowe nawałnice deszczu. Mimo iż jest dopiero początek września, czuć już późną jesień.

Dzień 31.
Poranek budzi nas trochę lepszą pogodą. "Na lekko" wchodzimy na pobliski szczyt. Mgły pozostają w dolinach. Wreszcie coś widać. Otaczają nas nieprzebyte pola kosodrzewiny ale dookoła jest pełno jagód i borówek. Nareszcie możemy podreperować nasze organizmy świeżymi witaminami. Na południu, na granicy z Mongolią, sterczą najwyższe skaliste szczyty. Na północy zaś tonący w chmurach Bajkał. Niestety pogoda nas nie rozpieszcza, w ciągu kilku minut nachodzą deszczowe chmury i rozpętuje się burza z piorunami. Widoczność spada do kilku metrów. Musimy uciekać do naszego obozowiska w dolinie.

Dzień 32.
O świcie wyglądam z namiotu i oszałamia mnie piękna słoneczna pogoda. Dość siedzenia w miejscu, zwijamy obozowisko i planujemy przenieść się na drugą stronę grzbietu. Po szybkim śniadaniu ruszamy, znów z plecakami na grzbietach, w kierunku przełęczy. W tym czasie Witek i Wojtek postanawiają pójść inną drogą, zdobywając Pik Porożysty. Jak na ironię po pół godzinie wędrówki nachodzą chmury i widoczność spada do dwóch metrów. W gęstej mgle docieramy na przełęcz, gdzie pozostaje nam czekanie na chłopaków. Pół godziny, godzina a ich nie ma. Rozpalamy ognisko. Ja wraz z Tomkiem ruszam w poszukiwaniu zaginionych, którzy bez mapy i kompasu błądzą po okolicy. Idziemy balansując na ostrej grani, słysząc w oddali ich głosy. Wszyscy spotykamy się na szczycie Piku Porożystego, trochę nieświadomie zdobywając najwyższy szczyt okolicy. Schodzimy ostrożnie, osiągając upragnioną przełęcz. Całą grupą powoli kierujemy się w dolinę. Chmury podnoszą się i pogoda nieznacznie poprawia się, o słońcu jednak nie mamy co marzyć. Biwakujemy nad dzikim, niewielkim jeziorkiem, po drugiej stronie przełęczy. Mimo braku jakichkolwiek śladów innych turystów czujemy się dość bezpiecznie. Chamar Daban o tej porze roku jest wyludniony, a jedynym zagrożeniem okazać się mogą dzikie zwierzęta - niedźwiedzie jednak nie zapuszczają się tak wysoko.

Dzień 33.
Nikt by się tego nie spodziewał. W nocy spadł śnieg, okrył białym puchem wszystko dookoła i niestety nadal sypie. Składamy mokre namioty, zakładamy mokre buty i zaczynamy mozolne tysiącmetrowe zejście w dolinę rzeki Sołzan. Śnieg sypie z każdą chwilą coraz mocniej, a tracąc wysokość przeradza się w deszcz, a potem w rzęsistą ulewę. Brniemy ostro w dół, przedzierając się bez jakiejkolwiek ścieżki w gęstej, karłowatej limbie. Zarośla o wysokości dwóch, trzech metrów skutecznie spowalniają nasze tempo. Musimy wybierać pomiędzy przeciskaniem się pomiędzy mokrymi konarami - idąc po ziemi, a balansowaniem na wiotkich gałęziach metr, dwa nad ziemią. Nie zawsze udaje się utrzymać równowagę i każdy nieostrożny ruch kończy się lądowaniem w objęcia mokrej limby. Z ciężkim plecakiem, mrucząc pod nosem niecenzuralne słowa pod adresem wstrętnych roślin, wstajemy i ruszamy dalej. Cały czas leje, a my jesteśmy już kilka godzin w drodze. Nie mamy nawet siły i możliwości by zatrzymać się i zrobić coś do jedzenia. Aby do doliny, tam powinna być ścieżka. Późnym popołudniem wyczerpani ciągłą walką z przyrodą i przemoczeni do suchej nitki stajemy na dnie doliny. Nareszcie jest upragniona ścieżka. Niestety nie na długo, po przejściu kilkunastu metrów miejsce wydeptanej dróżki zastępuje rzeka, która wystąpiła z brzegów. Ze ścieżki nie pozostał nawet ślad. Nie widząc innej możliwości zaczynamy brnąć w wodzie po kostki, z nadzieją że dolina niedługo się skończy i dotrzemy do najbliższej wioski. Witek z Tomkiem wyrwali do przodu tak, że nie jesteśmy w stanie nawiązać z nimi kontaktu. Zapadła ciemna noc. Przy pomocy czołówek staramy się omijać największe bajora z wodą. Na szczęście chłopaki zatrzymali się na odpoczynek i udaje nam się ich dogonić. Decydujemy się zostać tu na noc. Rozstawiamy namioty na niewielkim pagórku, w strugach ulewnego deszczu i nie mogąc rozpalić ogniska bez kolacji idziemy spać.

Dzień 34.
Nad ranem budzi mnie krzyk z sąsiedniego namiotu. W nocy Sołzan tak przybrał, że w namiocie obok wody jest po kostki. Pod naszym, rozstawionym nieco wyżej utworzyła się zaś spora rzeczka. Wykręcamy mokre śpiwory, zakładamy mokre polary i czym prędzej, w ulewnym deszczu rozpoczynamy zejście do wylotu doliny. O wygodnej drodze nie ma co jednak marzyć, cała dolina całkowicie wypełniona jest wodą. Nie widać gdzie zaczyna się, a gdzie kończy pobliska rzeka. Wszędzie tylko woda. Brniemy w niej po kolana, po pas. Nie zdejmujemy butów, nie mówiąc nawet o spodniach. Ściany doliny są tak strome lub tak gęsto porośnięte karłowatą limbą, że nie można iść wygodniej. Późnym wieczorem dolina na szczęście kończy się i dochodzimy do Bajkalska, niewielkiego miasteczka nad samym Bajkałem. Szybko kierujemy się w stronę stacji kolejowej, gdyż chcemy dostać się do znajomego nam już Utulika. Cudem zdążamy na ostatnią elektriczkę. Przemoczeni, zziębnięci i wygłodniali nocleg znajdujemy w "Bazie Oddycha Czajka".

Dzień 35.
Wczorajsza gorąca bania i nocleg przy grzejniku stawiają nas na nogi. Pogoda jak na ironię losu robi się wspaniała. Na niebie nie ma ani jednej chmurki. Spacerom nad brzeg jeziora nie ma końca. Rudojesienne, targane wiatrem trawy i wzburzona woda Bajkału pozostaną na długo w naszej pamięci.

Dzień 36.
Niestety koniec wyprawy jest już coraz bliższy, gdyż za dwa dni odchodzi nasz pociąg z Irkucka do Moskwy. Decydujemy się jednak zrobić ostatnią wycieczkę - "safari fotograficzne". Jedziemy pociągiem w stronę Ułan-Ude. Widoki, aż szkoda mówić. Po lewej stronie woda po horyzont, po prawej zaś skąpane w promieniach zachodzącego słońca, ośnieżone już szczyty gór Chamar Daban. Mając sentyment do niewielkich stacyjek kolejowych, znów śpimy na dworcu - tym razem w Babuszkinie.

Dzień 37.
Rozpoczyna się powrót do Polski. Przed nami blisko siedem tysięcy kilometrów i siedem stref czasowych. W domu będziemy też za siedem dni. Hm, szczęśliwa siódemka.

Nasza wyprawa trwała 43 dni. Przejechaliśmy blisko dwadzieścia tysięcy kilometrów. Byliśmy w Ałtaju, gdzie zdobyliśmy Biełuchę - najwyższą górę Syberii, podziwialiśmy Bajkał, zmierzyliśmy się z bezkresną i dziewiczą przyroda gór Chamar Daban. Warto było to wszystko zobaczyć i przeżyć.

Tekst: AnnaStyczek i Marcin Szymczak

 



A może nad Bajkał?

I oto wynikiem głosowania naszym kolejnym celem w głębokiej Rosji stało się jezioro Bajkał. Aby wyruszyć w tym kierunku znowu musieliśmy się znaleźć w Nowosybirsku. To jakby déjá vu - dokładnie dziewiętnaście dni temu byliśmy tutaj po raz pierwszy w życiu. Teraz wszystko wyglądało dla nas tak znajomo: poczekalnia, do której można wejść po okazaniu ważnego biletu na pociąg, babuszki sprzedające pierożki za jedyne dwa ruble, tylko jeden czynny kantor w hotelu... Mieliśmy wrażenie, że zaczynamy naszą podróż od początku, choć w nogach czuliśmy jeszcze ałtajskie skały, lodowce i przełęcze. Perspektywa spędzenia najbliższych dwóch dni w rosyjskiej plackarcie wyglądała więc dla nas bardzo atrakcyjnie. Nie mieliśmy obaw, które towarzyszyły nam przy wsiadaniu pierwszy raz do kolei transsyberyjskiej. Wiedzieliśmy już, że możemy tu liczyć na wrzątek z kipiatoka, "prysznic", mycie głowy w toalecie, a przede wszystkim na utulający do snu turkot pociągu. Po takiej podróży wstąpiły w nas nowe siły, czuliśmy się zregenerowani, gotowi na nadchodzące przygody.

Zaraz po przyjeździe do Irkucka kupiliśmy bilety powrotne do Polski. Dzięki temu wiedzieliśmy, ile dokładnie dni mamy jeszcze do dyspozycji i czy możemy dobrze zaplanować naszą dalszą wyprawę. Jednak przy tej okazji pojawiły się myśli o końcu naszej przygody. Zaczęły one krążyć wokół domu i bliskich, którzy zostali jakieś sześć tysięcy kilometrów na zachód. Ale przed sobą mieliśmy jeszcze przecież aż dwa tygodnie czasu, a może tylko dwa tygodnie...?

Obudziwszy się z tej chwilowej melancholii zaczęliśmy zwiedzać Irkuck - "Paryż Syberii". Deszcz skutecznie nam to utrudniał. Mieliśmy wrażenie, iż zawędrował on tutaj za nami aż z doliny Akkem. Znaleźliśmy jednak na to wspaniałe antidotum. Podzieliliśmy się na dwie grupy. Jedna czekała, aż pozostała część zwiedzi miasto, a potem nastąpiła wymiana. Ale gdzie można usiąść, żeby było ciepło i przytulnie, i żeby na plecaki nie padał deszcz? Najlepszym miejscem okazały się wygodne fotele w jednym z najlepszych hoteli Irkucka. Pani w recepcji oświadczyliśmy, że być może tutaj zanocujemy, ale decyzja ta zależy od kierownika naszej grupy, który niedługo powinien się pojawić. Wszystko to wyartykułowaliśmy w płynnej angielszczyźnie, tak więc pani w recepcji nabrała do nas szacunku. Mogliśmy teraz bezkarnie wylegiwać się na mięciutkich fotelach i odsypiać senne zaległości. Nie wzbudziliśmy także żadnych podejrzeń, gdy nastąpiła wymiana grup oczekujących, ani nawet nasze wyjście, kiedy nadszedł czas odjazdu pociągu, na który oczekiwaliśmy.

Tym razem podróż okazała się najkrótszą wśród naszych przejazdów koleją transsyberyjską. Po dwóch godzinach po raz pierwszy zobaczyliśmy jezioro Bajkał. Wśród mgieł i deszczu wyglądało ono czarująco. Wszyscy z przejęciem wpatrywaliśmy się w coraz piękniejsze obrazy pojawiające się za oknem pociągu. Ludzie wokół patrzyli na nas z odrobiną zdziwienia, drwiącymi uśmieszkami na twarzy. Pewnie myśleli: "Czego oni tak wypatrują, Bajkału nie widzieli?". Dla nich był to codzienny widok, który towarzyszył im w drodze do pracy. My jednak nie zwracaliśmy na nich uwagi i coraz łapczywiej "pożeraliśmy" to wszystko, co się przed nami ukazywało. Tak samo zachwyciła nas wioska Utulik, do której dojechaliśmy po kilku godzinach podróży wzdłuż brzegu Bajkału. Tu zaczynała się ścieżka prowadząca na Pik Porożysty, który zamierzaliśmy zdobyć. Sama wioska wyglądała jak z bajki - każdy domek był drewniany, pomalowany na wesoły kolor, z przepięknie obramowanymi oknami. To właśnie zdobienia okien świadczyły o zamożności ludzi zamieszkujących dany dom. Były one więc wykonane bardzo misternie, a zarazem były tak różnorodne, że nie znaleźliśmy dwóch identycznych (w niektórych elementem zdobniczym była pięcioramienna gwiazda). Dworzec w Utuliku również wyglądał bardzo zachęcająco - pusta, duża sala z ławeczkami, aż prosiła się o to, żebyśmy tutaj trochę zostali. Tak też zrobiliśmy, szczególnie, że za oknem wciąż siąpił deszcz i niektórzy z nas nie czuli się najlepiej. Jak się okazało w naszej grupie zapanowała epidemia grypy i już trzy osoby miały gorączkę. Nieodzowna była więc końska dawka aspiryny i ciepła noc na dworcu.

Następnego dnia rano było już zdecydowanie lepiej. Zarówno z pogodą, jak i z naszą grupową epidemią. Zza chmur wyszło słońce, pierwszy raz od kilku dni, a osoby chore czuły się na siłach, aby zacząć wspólnie forsowanie pasma Hamar-Daban. Pierwsze podejście dało nam nieźle w kość. Przez ostatnie cztery dni nogi odzwyczaiły się od takiego wysiłku, a nasze po brzegi wypełnione brzuchy znacznie trudniej było nieść pod górę. Niedługo jednak potem znaleźliśmy się w dolinie, która miała nas zaprowadzić pod sam Pik Porożysty (2020 m n.p.m.). Potok, wzdłuż którego teraz szliśmy, był zdecydowanie bardziej przyjazny niż lodowcowy Ak-kem. Woda nie mroziła już palców i wszystkiego co się do niej włożyło. Była spokojna, ale miejscami dość złowroga. W tym okresie poziom strumienia był wyjątkowo wysoki i często zalewał naszą ścieżkę. Niejednokrotnie musieliśmy dokonywać iście cyrkowych akrobacji, aby nie zamoczyć butów, jednak nie wszystkim się to udawało. W jednym miejscu rzeka zmusiła nas nawet do budowy mostu, ale chłopcy i z tym dali sobie radę. Po dwóch dniach samotnych walk w tych górach (nikogo nie spotkaliśmy na naszym "szlaku") dotarliśmy wreszcie na miejsce biwakowe pod Pikiem Porożystym. I tu spotkała nas wielka niespodzianka. W skrzętnie owiniętym folią pakunku znaleźliśmy... ziemniaki, makaron, ryż, mleko w proszku, kuskus, herbatę, której właśnie zaczęło nam brakować! To był raj. Szczególnie dla chłopców, którzy od pewnego czasu zaczęli marudzić na małe porcje jedzenia i usilnie starali się je zwiększyć. Jeden z kolegów, gdy tylko zobaczył ziemniaki, wyjął nóż z plecaki i zaczął je obierać. I tak uczta trwał do wieczora. Spać poszliśmy z pełnymi jak nigdy brzuchami.

Następny dzień nie przywitał nas już tak wesoło. Wszystko wokół osnuła mgła, unosząca się znad Bajkału. Wczorajsze widoki na otaczające nas góry i rysujące się w dole jezioro poszły w zapomnienie. Nie mogliśmy iść w góry, ale mimo tego nuda nam nie doskwierała. Mieliśmy przecież tyle jedzenia, z którego mogliśmy komponować przeróżne posiłki. Gdy chłopcy najedli się do syta odezwał się w nich zew " prawdziwego mężczyzny ". Wszyscy podchwycili pomysł budowania zadaszenia nad ławeczkami, które stały przy ognisku. Po kilku godzinach fizycznej pracy daszek zmienił się w trójścienną chatę z oknem na Bajkał. Chłopcy prześcigali się w tężyźnie fizycznej ścinając coraz grubsze pnie drzew, a potem rozłupując je na drobne kawałki i dorzucając do ognia. Gdy tego wieczora jak zwykle zaczął padać deszcz, mogliśmy się wszyscy schować w naszym prowizorycznym domku. Po paru minutach doceniliśmy jednak wyższość nieprzemakalnych materiałów, z których były zrobione nasze namioty.

Kolejny dzień upłynął nam na dalszym tzw. życiu obozowym, pogoda umożliwiła nam już jednak mały rekonesans po okolicy. Po leniwym poranku, jak zwykle osnutym nieprzeniknioną mgłą, zaczęliśmy wspinać się na przełęcz pod Pikiem. Stamtąd rozciągał się cudowny widok na otaczające nas góry. Był on jednak przerywany ciągle przetaczającą się mgłą. Dzięki temu krajobraz nabrał magicznego charakteru. Uświadomiliśmy sobie, że w górach nie ma już nikogo oprócz nas. Tylko my i dzika przyroda! Kontynuowaliśmy naszą wspinaczkę zdobywając okoliczne szczyty, wczuwając się w jesienny charakter Hamar-Dabanu. Po powrocie z całodziennej przechadzki zdążyliśmy tylko zjeść syty posiłek przed tym, jak rozpoczęła się prawdziwa nawałnica. Szybko uciekliśmy do namiotów i liczyliśmy jak daleko od nas uderzają pioruny. Po burzy niebo wyglądało niesamowicie - otaczała nas czerwień pożaru.

Następny dzień przywitał nas oślepiającym słońcem. Oczy bolały od blasku, tak nieoczekiwanego po trzech dniach oplatającej wszystko mgły. Aby wykorzystać tą niespodziewaną zmianę pogody szybko zebraliśmy się, spakowaliśmy obóz i ruszyliśmy na Pik Porożysty. Zanim jednak dotarliśmy do szczytu pogoda znowu spłatała nam figla. O słońcu mogliśmy już zapomnieć i wokół nas znowu pojawiła się, dobrze nam już znana, mgła. Widoki marne, a do tego jeszcze dwóch kolegów poszło inną drogą na szczyt i nie mogliśmy się teraz odnaleźć. Zapaliliśmy ognisko na przełęczy, grzaliśmy się i czekaliśmy na tę druga ekipę. Długo nie przychodzili, a nam szkoda było biednej kosówki, którą musieliśmy palić. Kilku panów wyszło drugiej grupie naprzeciw i po długich nawoływaniach udało im się jakoś ich namierzyć. Chłopcy przyznali się później, że gdyby nie pomoc z naszej strony, to musieliby schodzić w dół i wchodzić ponownie naszą drogą. Zaoszczędziliśmy więc trochę czasu oraz nerwów i wszyscy razem zaczęliśmy schodzić w dolinę po drugiej stronie Piku Porożystego. Jakieś dwieście metrów pod szczytem znajdowało się jezioro Martwe, gdzie założyliśmy kolejny biwak. Okolica była przepiękna - jeziorko ze wszystkich stron zamknięte górami; przeźroczysta woda, kosówka, limby... Powietrze na tej wysokości było przenikliwie chłodne, więc długo rozgrzewaliśmy się przy ognisku. Problem stanowił jednak opał. W zasięgu kilku metrów nie było niczego innego oprócz kosówki. Leader wyprawy wykazał się wspinając się kilka metrów do góry po jednym z otaczających dolinę stoków i wycinając dwie limby. Żal nam było tym palić, ale cóż, nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy przygotować coś do jedzenia, a epigazy już nam się kończyły. Tym razem musieliśmy się zadowolić naszym typowym górskim jedzeniem, czyli proteiną i kuskusem. Przy ognisku zastanawialiśmy się, czy nie zostać w tym miejscu jeszcze jeden dzień, tak bardzo nam się tutaj podobało.

Następnego dnia nie mieliśmy wątpliwości co robić. Obudził nas grad uderzający o poły namiotu, a po wyjściu z cieplutkiego śpiwora okazało się, że krajobraz z jesiennego zmienił się na zimowy! Już tylko kaszka ugotowana na epigazie i zmykamy stąd! Ubrani we wszystkie najcieplejsze rzeczy okrążyliśmy jezioro i oto, zamiast łagodnego zejścia w dół doliny, na które liczyliśmy, ziemia jakby urwała się pod nami. Jakieś tysiąc metrów prawie pionowo w dół, które musieliśmy pokonać przy non stop padającym deszczu. Na dodatek nie mogliśmy znaleźć żadnej wygodnej ścieżki, musieliśmy więc iść tuż przy strumieniu. Kamienie, po których szliśmy, były bardzo śliskie, każde złe postawienie nogi groziło upadkiem. Po pewnym czasie i ta droga stała się niemożliwa do przejścia, ponieważ nasz strumień niespodziewanie zmienił się w wodospad. Szliśmy kosówką, co wcale nie było przyjemniejsze. Nogi cały czas grzęzły w gałęziach i bardzo dużo trzeba było trudu, żeby uwolnić się z tego uścisku. Cały czas padał deszcz, wszystko było obślizgłe, a my mieliśmy coraz mniej sił. Po czterech godzinach udało się nam osiągnąć dno doliny. Odetchnęliśmy z ulgą mając nadzieję, że najgorsze za nami. Chcieliśmy jak najszybciej zejść i przespać się na dworcu, w cieple, a nie w naszych mokrych śpiworach. Droga doliną okazała się jednak równie uciążliwa, jak pamiętne zejście. Co raz gubiła się ścieżka, nie wiadomo skąd pojawiały się skałki, które trzeba było pokonać. Mimo wszystko narzuciliśmy sobie duże tempo i grzaliśmy naprzód. Szybko zapadł zmrok, niektórzy chcieli iść dalej przy zapalonych czołówkach, ale siły nie pozwoliły nam już na to. Niestety w okolicy nie było dobrego miejsca na nocleg. Po godzinnym marszu po ciemku zdecydowaliśmy się na bardzo nierówny teren pod rozbicie namiotów, ale cóż mieliśmy zrobić? Wyjęliśmy sprzęt. Namioty - mokre, karimaty - mokre, śpiwory - niestety mokre! Czekała nas długa noc. Robiło się coraz zimniej, a pod naszym namiotem zbierało się coraz więcej wody. Około pierwszej mogliśmy już swobodnie pływać w mokrych do ostatniej nitki śpiworach. Gdy tylko wstał świt włożyliśmy na siebie wszystkie okropnie przemoczone ubrania i nie czekając na siebie zaczęliśmy szybko iść dalej. Trzeba było się rozgrzać! Pocieszała nas myśl, że do końca doliny było już tylko trzy godziny marszu. Nasze wyliczenia i oczekiwania okazały się jednak zawodne. Szliśmy i szliśmy, a celu nie było widać. Znowu musieliśmy pokonywać liczne skałki na naszej drodze, ale w pewnym momencie doszliśmy do wniosku, że ten wysiłek jest bez sensu i zaczęliśmy przechodzić strumień w tę i z powrotem, mijając w ten sposób napotykane utrudnienia. Nie było już dla nas różnicy czy zamoczy nas strumień. I tak cały czas byliśmy całkowicie przemoczeni. Niestety ta metoda również zawiodła, gdy rzeka stała się szersza i niebezpiecznie było ją przekraczać. Kolejna skalna ścianka po prostu nas dobiła. Dobrze, że była to już ostatnia przeszkoda. Około godziny osiemnastej doszliśmy w końcu do Bajkalska - miejscowości położonej u wyjścia doliny.

Teraz pozostało nam już tylko dojście do siebie. Pojechaliśmy z powrotem do Utulika i zatrzymaliśmy się tam w ośrodku nad samym brzegiem Bajkału. Za spędzenie tam dwóch dób zapłaciliśmy naszymi ostatnimi pieniędzmi, ale opłaciło się. Jeszcze tego wieczora skorzystaliśmy z rosyjskiej bani, czyli sauny. Polewaliśmy się gorącą wodą, biliśmy się witkami wierzbowymi. Było cudownie. Odtajaliśmy po dwóch dniach mrożącego deszczu...

Tekst; Gosia Preuss


Dworce, pociągi i deszcz, czyli ciąg dalszy wyprawy Ałtaj 2000

 

Z SKG ruszyła wyprawa
Dla nich Ałtaj - banalna to sprawa
Byli tam tylko chwilę
potem zaś, jak motyle
Pofrunęli na wschód, w Hamar-Daban

W Ałtaju było tak:
Jezioro Ak-kem leży na wysokości 2000 m n.p.m., więc i klimat jest tam odpowiednio ostry. W nocy mróz. Dolina od wschodu i zachodu zasłonięta trzytysięcznikami. Dopiero o dziewiątej wyłaziło zza góry słońce i wszyscy ściągali potrójne polary, a z namiotów parował szron. O piątej po południu znów zimno. Ognisko z jakiś liściastych chabryndzi, podobno endemitów lodowcowych (A my tym palimy - rozpaczała Ania), nie chciało się palić. Dymy i mgły ciągnęły się do późna nad jeziorem, gdzie całe lato obozują tłumy ludzi, młodzież, rodzice z małymi dziećmi... A miało być EXTREME i dzikie góry.

Więc na wyspie pośrodku Katun River postanowiliśmy, że trzeba coś zrobić.
W tym ogromnym kraju starczy dla naszej podróży przestrzeni, starczy cudnego nieba, co dzień w innych chmurach. Starczy brzóz za oknem. Za dwie godziny utuli nas pociąg, wytęskniony, czarodziejski. Zapadniemy się w niego na dwie noce i cały dzień...

Tak wylądowaliśmy w Irkucku.
Tym razem siedem godzin różnicy z Polską, pięć z Moskwą, dwie z Nowosybirskiem. Znów dworzec cały w marmurach, a na dworze ulewa! Nowa prowadnica zaśmiewała się, wypuszczając nas z pociągu: A szto wy zdies' budietie diełat'? Osieni wam się zachciało... Kiedy tak bladym świtem zbieraliśmy do plecaków nasze rzeczy, poczułam się jakby pociąg miał zaraz przekroczyć most na Wiśle i wjechać na Centralny. A tu - Irkuck. Aż dziwne, że tak mało powąchaliśmy Ałtaju, a już nas w powszechnym entuzjazmie poniosło dalej na wschód. Chciałam gór bardziej dzikich, nie wydeptanej przez turystów doliny. Teraz podobno wybieramy się w Hamar-Daban(?). Może to będzie to.

Droga ku górom wiodła przez dworce. Na przykład ten w Utuliku.
Teraz, po śniadanku, znów na dworcu, siąpi i w ogóle jest kursówkowo. Po tylu dniach nic nie robienia, po tygodniu w sandałkach, po tym spokoju wyspy katuńskiej i przytulności pociągu nie chce mi się ruszać w góry. Chyba nikomu się nie chce. Ot, napić się herbatki, pograć w karty, nic więcej. Reumatyzm budzi mnie w nocy, mierzi mnie myśl o rozstawianiu namiotu w wilgotnych zaroślach i spaniu w zimnym śpiworze.

Na dworcu życie zwalniało swój bieg.
Pograliśmy w karty, towarzystwo rozłożyło się do snu, pada wciąż jak sto pięćdziesiąt. Wygląda na to, że znów tu zalegniemy. Jest bardzo miło. Humor się poprawił, dworzec jest śliczny, drewniany i przytulny niby schronisko PTSM. Od razu anektujemy przydzieloną nam przestrzeń. Na przykład Witek wyciągnął śpiworek i śpi na samiutkim środku sali, Tomek na jednej ławce, Ania na drugiej, Książe i Wojtek pod ścianą, dziewczyny piszą, Szymer właśnie wstał. Ciekawe, po co my się na tym kursie tak "jorgamy", palimy ogniska w deszczu, klęcząc w mokrej trawie. Czemu zawsze jest tak, że wysiadamy rano z pociągu i jaka by nie była pogoda zasuwamy gnani adrenaliną. Do drugiej, trzeciej w nocy. A teraz, wszyscy eks-kuranci, patrzymy leniwie za okno: Eee, pada... - jak mówią geografowie, na niebie "jednolita zasłona stratusów".Teraz chmury się trochę podniosły. Odsłoniły niskie, lesiste grzbiety i najpiękniejszy motyw krajobrazu, czyli tory niknące za zakrętem. Brzozy i krzywy płotek, wesoło pomalowane drewniane domeczki (jak te wiejskie szkoły, gdzie nocowało się z harcerzami) czarno-biała, łaciata Mućka - wedle Gosi "żre". Ciekawe, jak Buriaci nazywają krowy? Posuwamy się przez Rosję ruchem robaczkowo-ślimaczym, powolutku, od jednej stacji do drugiej. Dobrze, że zamieniliśmy wreszcie kandelabry i marmury na ciche, zapomniane stacyjki.

Ale każdy deszcz się kiedyś kończy i trzeba było wreszcie ruszyć.
Jak pies je, to nie szczeka. Wszystkie mordki w skupieniu zajęte są pochłanianiem kisielu, słychać tylko skrobanie łyżek o dno. Czy na pewno wszyscy wiedzą, jak smakuje Glut Górski - Wersja Ekskluzywna (GGWE)? Z czekoladą, bakaliami, cynamonem, goździkami... A propos, odchodzi wciąż handel wymienny bakaliami, największe emocje budzą chyba daktyle, wymieniane chętnie na śliwki. Tu polubiłam nawet rodzynki, bo są malutkie i można słodycz porcjować w nieskończoność.

I wreszcie uwaga z kulinariów mogła przesunąć się na inne aspekty rzeczywistości.
Wczorajszy dzień obfitował w wydarzenia. Droga przez dolinę była - jak to tu nazywamy - maxerska. Co i rusz bystre potoki, które przekraczałyśmy to wisząc na ręce Witka, to balansując na zaimprowizowanej kładce, to skacząc po skałach. No i odkrycie sezonu - w Hamar-Dabanie jest kosówka. Przetelepałyśmy się przez nią z gestem, trawersując prawie pionową ścianę. Dziewczyny chyba polubiły kosóweczkę. No a teraz zalegamy, chłopcy budują wiatę wokół naszych stajanek. Zapach świąt - mówi Ania. A nam trochę żal wycinanych drzew. Pogoda jest najukochańsza, londyńska, czyli mgła nie do przejrzenia. Ciepło, a drobniutkie kropelki wody unoszą się w powietrzu. To już koniec sierpnia, już miesiąc w Rosji. Taki jest ten wyjazd niespieszny, ale bardzo krótki wydaje się czas, który pozostał. Dobrze, że wczoraj rozpatrzyliśmy się na piękno tej okolicy, bo dziś nic już nie widać. Ci, co byli w Tatrach mówią, że tu jak Pod Reglami, jak taka dłuższa Dolina Strążyska, tylko sto lat temu. Są tu ogromne, prostokątne głazy, z których zwieszają się gałęzie kosówki, poczerniałe nagle jarzębiny, liście bergenii pod nogami.

Jak na nas, zalegliśmy krótko, bo tylko na trzy dni.
Jutro opuszczamy naszą "chatę szamana" i przenosimy się za pieriebał. Tam jest podobno całkiem inna pogoda, późne lato. U nas za to jesień w pełni, Gosia przyniosła jarzębiny na korale. Dobrze, że wiatr dziś od Bajkału, dym nie leci do chatki. Na przełęczy świat wyglądał całkiem przyjaźnie, także z punktu widzenia meteorologii. Bardzo ciekawa jest geografia poglądowa. Wcześniej Martini, a teraz Ania, Tomek i Szymer co rusz opowiadają o skałach, chmurach, inwersjach itp. Biwakujemy nad jeziorkiem jak ze snu. Wokół skały, limby, kosówka i złote, jakby podświetlone słońcem listki jakiś krzewinek. Słychać tylko szum wiatru i podskórne życie ziemi: małe potoczki, co nagle wyrastają spomiędzy głazów, a tak tylko szumią pod trawą.

Potem było trochę inaczej, warunki niezbyt sprzyjały pisaniu, bo okazało się, że woda i atrament to wrogie sobie żywioły.
Utulik. Pierwszy raz po maxerskich dwóch dniach doświadczamy takich luksusów. Pokoik czteroosobowy (damski!), gorąca woda w łaźni. Zmęczenie. Bo było trochę ciężko. Najpierw kilka godzin spadoryja w mokrej kosówce w śniegu. O czwartej po południu zapanowała radość, gdyż zeszliśmy do doliny Sołzanu, wierząc w istnienie ścieżki. Rozkwitły nawet plany, żeby skoczyć do Bajkalska, na gorącą rybkę. O ósmej, nieprzytomni po paru godzinach skał, kosówki itd., w minorowych nastrojach i w deszczu rozbiliśmy namioty. Asia, Gosia i Książe śpią w kilkucentymetrowym jeziorku, wszystko mokrutkie. Rano pada. Teraz śpimy w turbazie, oczy się kleją, zębów nie myję. Dobranoc.

Nastała susza.
Na kaloryferze w korytarzu leży sześć "Scarp": malutkie Ani, średnie Gosi, duże moje. Grzałki do butów, o których opowiadał Martini, to byłby bardzo dobry pomysł. Suszenie rzeczy przerasta nas i przeraża. Nienawidzę zapachu wilgoci. Tak mi szkoda moich kochanych, granatowych "Scarp", wiernie służących, chroniących kostkę przed wykręceniem, przyczepiających się do najbardziej śliskiej skały. Żal mi kurtki ubłoconej i wysmarowanej żywicą, żal skarpet, które spędziły noc w mokrym igliwiu. Żal Asi śpiworka, bo tak jest przeraźliwie mokry i sflaczały.

A kiedy już wszystko wyschło, pojechaliśmy żegnać się z Bajkałem.
Jedziemy "wyjorganą" drogą. Po lewej Bajkał, po prawej główny grzbiet Hamar-Dabanu, piękny w ukośnym słońcu jak sen. Wszystko nurza się w złotych liściach Już czuję, że jesień idzie. Czy widzieliśmy w życiu coś równie pięknego? Podobno nie! Szymer mówi, że może Norwegia... Już łapiemy powolutku falę powrotną, za trzy dni o tej porze będziemy już rozgoszczeni w naszym oczku, pić gorącą herbatę. Będziemy jeść, spać i grać w karty, a lato ucieknie. Szkoda, że już coraz mniej złotego słońca. Już w tym roku nie staniemy u stóp góry o śpiewnej nazwie, nie zawiśniemy uczepieni kosówki albo zahaczeni paznokciami o skałę. Trzeba przyzwyczaić płuca do miejskiego powietrza, po dniach i nocach w lesie. W miarę podróżowania rośnie apetyt na jeszcze wyższe, jeszcze piękniejsze góry, na pociąg nie do Irkucka, a do Władywostoku, do Jakucji, na Kamczatkę. Dobrze, żeśmy zaryzykowali tę podróż.

Potem był już tylko...
Dworzec za dworcem. Dziś cały dzień włóczyliśmy się do Sliudance, rzucając tęskne spojrzenia na góry pokryte złotymi brzozami. Jeszcze te parę nocy można by pomieszkać w lesie, przy ogniu. Rosja jest niewiarygodnie przyjazna, nawet natręci w większości są bardzo serdeczni. Ale potrafią umęczyć. Jak Aleksiej w turbazie "Czajka", ze swoim nieśmiertelnym: "A u was kak?" Męczyli jego koledzy, którzy naszych uległych panów zmuszali do picia wódki (lub, do wyboru, ciepłego spirytusu). Upodobali sobie Paszę (Księcia) i Wojtka. Sześć lufek tu, sześć tam, można się potem niedbale pochwalić, że się nad Bajkałem piło z Rosjanami. A poza tym, niech żyją magiczne dworce! Jeździmy sobie beztrosko po Rosji i tylko się cieszymy, że tanio, że za parę złotych można się najeść. A oni, Rosjanie, żyją w tak niewiarygodnej biedzie. Dla nich nie jest tanio. Patrzymy z perspektywy warszawiaków, więc te sławojki, wiejskie chałupy, puste sklepy to taki egzotyzm. Tymczasem i w Utuliku, i na wsi u moich rodziców tacy sami przepici panowie w kufajkach i gumofilcach, takie same babuszki i drewniane domy.

Zaraz koniec.
Wsiądziemy do pociągu. Zajmiemy miejsca. Ja na dole. Wyciągnę karimatę, śpiwór, polarek pod głowę, kosmetyki, kubek, łyżkę. Będzie herbata, jak tylko kipiatok się rozgrzeje. Będzie oglądanie nowej prowadnicy. Czy miła? Pojawią się karty. Jutro urodziny Szymera, Tomek wyciągnie z plecaka nasz prezent - 5 litrów piwa "Baltika". Będę pić piwko, chwalić, że dobre. A może i Szymer postawi coś pysznego. Takie są perspektywy na najbliższe dni.

W pociągu.
Najlepiej gra się w karty we czwórkę. Od zguszczonki (słodkiego mleka w puszce) już nas mdli, więc zapijamy herbatą. Gosia z Księciem wyliczyli, że przejechaliśmy w sumie 16 tysięcy kilometrów. Jeżeli zostawić na boku wszelkie porównania, cudze Mongolie, Kamczatki, Jakucje, to jest to wyprawa, o której śniłam. Kto wie, kiedy się taka druga przydarzy. W sumie nie ma strat. Śpiwór Asi już nie śmierdzi, mam nadzieję, że buty też nie. Martiniego przewodnik po Syberii trochę wymemłany. Odłupał mi się kawałek emalii z kubeczka, zgubiłam grzebień i ręcznik. Książe stracił namiot. Poza tym, wszelkie rany i obrażenia już się goją, tylko piszczele całe w sińcach. Chorowitki wyzdrowiały, zresztą od kiedy skończyły się leki, poziom hipochondrii też się znacząco obniżył. Nie bardzo wierzę w powrót.

A jednak:
Za oknem zamiast złotej tajgi jakieś swojskie krzaki, zamiast syberyjskich chat wiadomo jakiej urody architektura. Z Białej Podlaskiej młodzież wraca ze szkoły. A my z wakacji. Śnił mi się jakiś sen. Buriacja? Ałtaj? Hamar-Daban?

Chyba to jednak nie był sen, bo czy tak często zdarzają się sny dziesięciokrotnie symultaniczne? Spytajcie reszty, może mnie poprą.

Tekst: Marta Cobel - Tokarska


Kultura ekskrementu w Rosji


Rosyjska toaleta, to chyba zbyt wysublimowane słowo, jest to po prostu dziura w ziemi, deskach, tudzież w kafelkach, nad którą trzeba przyjąć pozycję narciarza i uważać, aby nie zgubić trasy. Po sześciu tygodniach tak utrudnionych zjazdów największą przyjemność sprawiło mi zajęcie pozycji na porcelanowym tronie. A oto klasyfikacja według standardu napotykanych przez nas toalet :

Tekst: Gosia Preuss


Informacje praktyczne


Kursy walut 2000 rok

1 USD = 900 rubli białoruskich
1 USD = 27 rubli rosyjskich

CENY BILETÓW

W każdym pociągu można kupić u prowadnika pościel na czas podróży (bardzo polecane na długich i upalnych trasach): 20 rubli.

KOMUNIKACJA MIEJSKA

CENY JEDZENIA

Ceny w pociągu u prowadnika lub w wagonie restauracyjnym trochę wyższe.

Produkty do kupienia na peronach podczas postoju

CENY INNE

FORMALNOŚCI

MAPY

Tekst Marcin Szymczak  i  Ania Styczek


uczestnicy.jpg

 

Trasa

mapa1.jpg

mapa2.jpg

mapa3.jpg


Nowosybirsk - poczekalnia na dworcu kolejowym
Tjungur - most na rzece Katuń
Ałtaj - Biełucha 4506 m npm
Stepowy Ałtaj W drodze na Jarłu 3300 m npm Górne partie dolinay Ak-kem
Ałtaj - Katuńska Podkowa Ałtaj - lodowe góry Północna ściana Biełuchy 4506 m npm
Bezimienny czterotysięcznik Jezioro Ak-kem o wschodzie słońca
Jezioro Ak-kem
Dolina Ak-kem. Widok z Jarłu 3300m npm Jezioro Ak-kem o zachodzie słońca Lodowiec Ak-kem
Stacja meteorologiczna nad jeziorem Ak-kem Pożegnanie z doliną Ak-kem Szczekuszka - mieszkaniec ałtajskich łąk
Chamar Daban - dolina potoku Babcha
Mgły osnuwające Chamar Daban Wieczór w Chamar Dabanie
Płonšce niebo
Wrzeœniowy poranek Tajga syberyjska
Góry Chamar Daban
Syberyjska osada - Utulik Nadbajkalska chata
Bezkresny Bajkał
Wzburzone fale Bajkału Bajkał - Błękitne Oko Syberii
Wieczór w górach Chmar Daban
Moskwa - GUM Sobór Wasyla Błogosławionego