Spis treści

Rozpocznij oglądanie zdjęć

Kambodża to zupełnie inny świat. Fascynuje dzikością i dziewiczym pięknem, a jednocześnie budzi grozę swoją historią. Podróżowanie po Kambodży raczej nie przypomina sielankowej wycieczki. Jest to jeden z najbiedniejszych krajów w Azji, wciąż borykający się z wieloma problemami. Sytuacja społeczno - polityczna raczej nie jest stabilna. Kraj wciąż dochodzi do siebie po krwawych rządach Czerwonych Khmerów, którzy do dnia dzisiejszego nie odpowiedzieli za swoje zbrodnie. Mimo to Kambodża jest przyjazna dla turystów, którzy zostawiają tam cenne dolary i przygotowana do ich przyjęcia.

Do Kambodży wjeżdżamy od strony wietnamskiej. Wizę można dostać na granicy lub wyrobić ją wcześniej, w Wietnamie. Potrzebne jest tylko jedno zdjęcie i od 20 do 25 $ w zależności od tego jak szybko chcemy ją dostać. Do przejścia granicznego w Kaam Samnor prowadzi błotnisto-gliniana droga na której kilkakrotnie o mało nie straciliśmy zębów. Po szybkiej kontroli paszportowej umazani od stóp do głów błotem zasiedliśmy w niewielkim statku, który miał nas przetransportować dalej. Kiedy do naszej dużej łódki podpłynęła mniejsza i nasz sternik odebrał od pana z małej łódki kilka tysięcy dolarów zaczęliśmy się poważnie zastanawiać, co właśnie przemyciliśmy przez granicę... i czy zaraz ktoś nie zacznie strzelać...

Phnom Phen

tyt1.jpg

Do Phnom Phen dojechaliśmy popołudniem. Oczywiście kierowca od razu nas zawiózł do very good and cheap hotel ze special discount for my friends. Następnego dnia wybraliśmy się na zwiedzanie i zakup kolejnych pamiątek. Nasze bagaże zaczynały przybierać kosmiczne rozmiary. Oprócz plecaków była jeszcze wielka walizka, wachlarz wielkości człowieka, tuby z obrazkami, kapelusze ryżowe, reklamówki z rzeczami, które nie zmieściły się do plecaków, oraz kilka kilogramów obrzydliwych kandyzowanych bananów, które zostały zakupione gdzieś po drodze... W duchu dziękowaliśmy, że Van, której części bagażu zostały już i tak rozparcelowane wśród wszystkich osób, jednak zdecydowała się nie kupować wypchanego krokodyla. Zestaw dopełniał mniejszy plecak z 8 butelkami wódki z węża, kupionej w Wietnamie, który był oczkiem w głowie każdego i który traktowaliśmy z należytym szacunkiem.

Phnom Phen jest stolicą od XV wieku, kiedy to ówczesne centrum państwa Khmerskiego - Angkor, zostało napadnięte i złupione przez Tajów. Legenda głosi, że mieszkająca w okolicach dzisiejszego miasta, dama Phen pewnego wieczoru znalazła przyniesione przez wezbraną rzekę drzewo koki. W wydrążonym pniu znalazła posążki Buddy i Wisznu, co znaczyło, że bogowie także opuścili święte miasto Angkor i zatrzymując się w tym miejscu postanowili założyć nową stolicę królestwa. Stąd nazwa Phnom Phen, czyli wzgórze damy Phen.
Phnom Phen nie przypomina wielkiej azjatyckiej metropolii, jest tu zaledwie kilka asfaltowych ulic znajdujących się w centrum miasta. Reszta to drogi gruntowe, z wielkimi dziurami. W dzień dość przyjazne, w nocy bywa niebezpieczne Niestety spędzamy tu tylko jeden dzień. Zwiedzamy odrestaurowany pałac królewski, dookoła którego przechadza się strażnik z karabinem na plecach i Tuol Sleng - więzienie polityczne z czasów Pol Pota.

Tuol Sleng

Trzeba pamiętać, że Kambodża to nie tylko wspaniałe monumentalne budowle i piękna przyroda ale także miejsce zagłady tysięcy osób. Żyjący tu ludzie do dziś jeszcze nie otrząsnęli się z traumy jaka spotkała ich kilkanaście lat temu. Reżim Czerwonych Khmerów bez wątpienia można uznać za najbardziej krwawy i brutalny w XX wieku. W dniu dzisiejszym ciężko znaleźć w Kambodży osobę, która w czasie rządów Pol Pota, nie straciła kogoś bliskiego. Wiele osób ma poważne problemy psychiczne, w całym kraju jest 20 psychiatrów i nie ma żadnego szpitala psychiatrycznego... Dawni żołnierze, rodziny ofiar, oprawcy. W więzieniach często strażnikami były nastoletnie dzieci, studenci, młodzi chłopcy i dziewczęta, którym dawano karabin i robiono pranie mózgu.. Obecnie znaczna część kraju jest zaminowana, w zasadzie nie wolno zejść z wyznaczonej drogi, chociaż i tu zdarzają się wypadki.

Z soczyście zielonymi polami kontrastują czerwone tablice z wymalowaną trupią czachą, obok nich biegają dzieci. Na ulicy co chwilę widać kogoś z urwaną nogą. Co może wydawać się dziwne, nie widać starych ludzi. Najstarsze osoby, jakie rzucają się w oczy mają nie więcej niż 50 lat.

Gdy władzę przejęli Czerwoni Khmerzy (przez miejscowych nazywani "robakami z ich własnej skóry") rok 1975 ogłosili Rokiem Zero. Głosili, że stworzą nowe, lepsze państwo oparty na równości i wspólnej własności. Twierdzili, że aby umożliwić komunistyczny rozwój należy cofnąć się do społeczeństwa rolniczego, zburzyć stary zepsuty system, którego podstawą byli ludzie wykształceni. Zaczęto więc zabijać intelektualistów, skrupulatnie sprawdzano życiorysy wszystkich ludzi, sprawdzano kto czym się zajmował przed rewolucją. O wyroku śmierci często decydowała znajomość języków obcych, noszenie okularów, zbyt delikatne dłonie. Pozostałych wysiedlano na wieś, gdzie po kilkanaście godzin dziennie musieli pracować przy uprawie pól ryżowych. Dotyczyło to także chorych, dzieci i starców. Nic więc dziwnego, że przeżyli tylko ci najsilniejsi. Wiele osób umarło z głodu i z choroby. Nie było lekarzy, dopuszczano tylko rzadko skuteczne tradycyjne sposoby leczenia. Odbywały się publiczne egzekucje, mordowano ludzi na przykład za to, że zakochali się w sobie bez zgody władz...

Miejsca takie jak Toul Sleng, czy pola śmierci napawają grozą i przerażeniem. Są dowodem ludzkiego okrucieństwa. Zamknięte za szklaną szybą czaszki są świadectwem tego co tu się działo. Jeszcze kilka lat temu ułożona z nich była mapa Kambodży.

Na pozór budynek wygląda niewinnie. Kiedyś była tu szkoła. Na zewnątrz jest jeszcze boisko i bramki do piłki nożnej. Klasy stały się celami śmierci. Podwójny drut kolczasty i dookoła domy, w których mieszkają ludzie, wąska droga gruntowa. W 1975 Phnom Phen opustoszało. Domy dookoła Tuol Sleng zamieniono na sale tortur. Dziś znowu tu mieszkają ludzie, na ziemi zaznaczonej krwią i bólem. W Tuol Sleng w kilku salach, na wielkich tablicach, w równych rzędach wiszą zdjęcia więźniów, także kobiet i małych dzieci. Na ich twarzach widać ból i przerażenie. Khmerzy dokładnie dokumentowali to co się działo w więzieniu. Każdego więźnia fotografowano przed i po torturach... W niektórych celach na ścianach i podłodze widać jeszcze ślady krwi, których nie dało się domyć. W kolejnej sali wiszą obrazy przedstawiające sceny więzienne i tortury jakim byli poddawani aresztowani. Zostały namalowane przez jednego z więźniów, który przeżył. Z ponad 17 tys. więzionych tu w ciągu 5 lat przeżyło 7 osób! Po wyjściu z tego miejsca długo dochodzi się do siebie.

W czasie dyktatury Czerwonych Khmerów w latach 1975-79 zginęło według różnych źródeł od 1,5 do 3 mln ludzi, czyli 1/3 ówczesnej ludności Kambodży.

Siem Reap

Jest kilka sposobów przedostania się z Phnom Phen do Siem Reap: wodny - tak zwanym speed boat-em - środek szybki, ale dość drogi, lądowy: turystycznymi, lub lokalnymi autobusami, lub pick up-em. Można też przelecieć lokalnymi liniami lotniczymi.

tyt2.jpg

My wybraliśmy pick up-a - sposób tani, interesujący, no a poza tym po ostatnich podróżach mikrobusami bez klimatyzacji mieliśmy dość jeżdżenia w pozycjach zaawansowanej jogi. Zastanawialiśmy się tylko czy po załadowaniu wszystkich naszych rzeczy znajdzie się tam jeszcze choć trochę miejsca dla nas i czy węże "przeżyją" podróż w stanie nienaruszonym. Ku naszej uldze Paweł i Van zdecydowali ofiarnie, że pojadą jednak autobusem.
Wykupili bilet, a nam sympatyczny właściciel hotelu po mrożących krew w żyłach opowieściach co-to-się-może-stać podczas takiej podróży, zaofiarował darmowy transport na market, skąd odjeżdżały pick up-y. W Siem Reap miał nas odebrać jego kuzyn - właściciel hotelu, u którego z grzeczności mieliśmy się zatrzymać.

tyt3.jpg

Gdy dojechaliśmy na market nasz samochód oblepił tłum Khmerów krzycząc i prawie bijąc się o nas. Widząc to wszystko i przypominając sobie wcześniejsze opowieści o wypadkach i porwaniach turystów przekonywaliśmy się nawzajem, że jednak podjęliśmy słuszną decyzję. Jednak nasz kierowca już wcześniej załatwił nam pick up-a "kuzyna kolegi kuzyna" i zapewnił, że nic się nie stanie. Wraz z dwoma motorami, kartonami i kilkoma Khmerami upchnięto nas jakoś na pace. Droga do Siem Reap sama w sobie jest przygodą. Palące słońce, pył, kurz, silny wiatr uniemożliwiający oddychanie i próby przyjęcia komfortowej pozycji między kartonami z nieznaną zawartością a motorami. Nie muszę chyba pisać, że w tych stronach asfaltu raczej się nie używa, a drogi to ubita gliniasta ziemia w pięknym pomarańczowym, lub brązowym kolorze o "nieco" pofalowanej powierzchni. Koniecznie trzeba zaopatrzyć się w chusty (kromy) na głowę i maseczki na twarz, ponieważ bez nich oddychanie jest praktycznie niemożliwe.

Nasz kierowca nie miał w zwyczaju oszczędzać pedału gazu, ani nadmiernie nadwerężać hamulca. Podskakując więc radośnie na licznych wgłębieniach mknęliśmy tą futurystyczną drogą podziwiając cudowne widoki. Po kilku godzinach, sporo przed czasem, z jednym postojem na obiad, podczas którego ja i Ludwik skusiliśmy się na specjalność khmerskiej kuchni: smażonego pająka, brązowi od brudu dojechaliśmy do Siem Reap.
Siem Reap to chyba najbardziej znane miasto w Kambodży. W Siem Reap musi się zatrzymać każdy turysta odwiedzający Kambodżę, ponieważ to stąd wyruszają wszyscy chcący zobaczyć Angkor, starożytne, święte miasto, uważane za ósmy cud świata. Nic więc dziwnego, że jest to miejsce, w którym na każdym kroku widać działalność NGO-sów (organizacji pozarządowych) wspierających ten biedny kraj. W Siem Reap jest chyba więcej klinik i szkół założonych przez te organizacja niż w całej Kambodży, a może nawet w tej części Azji.

Angkor

tyt6.jpg

Angkor został zbudowany między IX, a XIV wiekiem n.e. Był centrum władzy dynastii królów Khmerskich, która rządziła jednym z największych i najpotężniejszych imperiów w historii Azji Południowo-Wschodniej. Każdy władca kazał na swoją cześć wznosić świątynię, która miała zapewnić mu nieśmiertelność. Powstało około 200 świątyń zbudowanych głównie z piaskowca. Są one dziełem prostych, niewykwalifikowanych ludzi, często niewolników, którzy na co dzień mieszkali w bambusowych chatach krytych strzechą. Tempo ich budowy było wręcz imponujące. Największa i najwspanialsza ze wszystkich świątyń - Angkor Wat została wzniesiona w ciągu 30 lat.

Aby zwiedzić cały Angkor trzeba poświęcić na to co najmniej kilka dni, gdyż świątynie są porozrzucane na przestrzeni ponad 30 km. Najlepiej wybrać się tam tuk tukiem (taki motor z przyczepką) lub motorem. Niestety w związku z licznymi wypadkami, w Siem Reap nie można wypożyczyć motoru i trzeba się tam wybrać wraz z kierowcą. My ze wzglądów czasowych, oraz nie ma co ukrywać, finansowych (1 dzień w Angkorze to 20$) mogliśmy spędzić w starożytnym mieście tylko jeden dzień.

Jak podają wszystkie przewodniki zwiedzanie obowiązkowo trzeba rozpocząć od wschodu słońca. Dlatego też wstajemy w środku nocy. O godzinie 515 siedzimy już zaspani w tuk tuku i mkniemy przez puste ulice. Chcąc uniknąć tłumu turystów zamiast do Angkor Wat, na wschód słońca wybieramy się do innej świątyni - Bayon. Powoli zaczyna się robić coraz jaśniej, a my nadal jesteś daleko od celu.... nagle zatrzymujemy się, z motoru spadł łańcuch. Do Bayon docieramy długo po wschodzie słońca. No cóż i tak było pochmurno....

tyt7.jpg

Z daleka Bayon wygląda jak sterta kamieni, jednak jak się przypatrzymy dokładniej okazuje się, że na wieżach górującymi na tymi "ruinami" znajdują się ułożone z kamienia ludzkie twarze. To wizerunek króla Dżajawarmana VII, który z 54 wież miał spoglądać na 54 prowincje Kambodży. Świątynia znajduje się w samym centrum Angkor Thom (Wielki Angkor), którego granice wyznaczał 8 metrowy potężny mur. W czasach panowania Dżajawarmana VII (przełom XII i XIII wieku) miasto liczyło milion mieszkańców. W tym samym czasie w Londynie mieszkało 30.000 ludzi.
Wczesna godzina sprawia, że w Bayon jesteśmy jednymi z pierwszych turystów. Unosząca się w powietrzu poranna mgła, chłód i brak słońca sprawiają, że możemy poczuć wręcz mistyczny klimat tego miejsca.

tyt5.jpg

Niedaleko Bayon znajduje się Taras Słoni - kilkumetrowy mur o długości 350 metrów z wizerunkami tych zwierząt. Angkor został odkryty w 1861 roku przez francuskiego przyrodnika, a samym centrum tropikalnej dżungli. Początkowo nikt nie chciał wierzyć, że jest on dziełem zwykłych śmiertelników. Przez kilkaset lat zapomnienia i izolacji do Angkoru zaczęła wdzierać się przyroda., udowadniając swoją wyższość nad tym co stworzył człowiek. Potężne drzewa gatunku tetramenes nudiflora wdzierają się w głąb budowli, swoimi wielkimi korzeniami oplatają świątynie tworząc niesamowity obraz. Jedną z takich świątyń jest Ta Phrom. Usunięcie drzew spowodowałoby zawalenie się budowli, pozostawienie ich wcześniej czy później też doprowadzi do tego samego.

Obecnie trwa walka o zachowanie Angkoru. Wiele świątyń często dzięki prywatnym sponsorom zastało odnowionych. Jednak nie wszystkie są poddawane renowacji. Na wielu widać upływ czasu - porośnięte mchami świątynie często są ciekawsze dla turystów niż idealne sanktuaria. Prawdopodobnie wiele świątyń nadal jest ukrytych w tropikalnym lesie i czeka na odnalezienie.

Na koniec zwiedziliśmy największą i najwspanialszą z budowli Angkor Wat, wzniesioną w XII wieku. Najbardziej uderza kontrast między szarym kamieniem, a jaskrawopomarańczowymi szatami mnichów uciekających przed aparatem fotograficznym. Khmerskie powiedzenie głosi: "Gdy wyruszysz do Angkoru, nie wrócisz sobą" i na pewno jest w tym wiele prawdy. Potężne świątynie na długo pozostaną w pamięci...

tyt8.jpg

Zwiedzanie Angkoru niesamowicie męczy. Wieczorem wdrapujemy się na górę. Phnom Bakheng, aby obejrzeć zachód słońca. Niebo jest pokryte granatowymi, ciężkimi strugami. Po kilkunastu minutach schodzimy, już po ciemku w strugach ciepłego deszczu do naszego tuk tuka.
Niestety Angkor to także najbardziej turystyczne miejsce w Kambodży. Ruiny świątyń kontrastują z budkami z jedzeniem i straganami z pamiątkami. Na każdym kroku zaczepiają kilkuletnie dzieci chcące sprzedać za dolara bransoletki lub inne ozdoby. Za kilkanaście dolarów można przejechać się na słoniu lub przelecieć balonem nad miastem. Na ulicach mężczyźni w mundurach za kilka dolarów próbują sprzedać policyjne odznaki..

Poipet

Dalej udajemy się do Poipet, a potem do Bangkoku. Droga do Poipet jest najgorszym koszmarem transportowym jaki można sobie wyobrazić. Znowu mikrobus, oczywiście z zepsutą klimą, bagaże gdzieś między siedzeniami, palące słońce wdzierające się przez szybę, siedzące na podłodze dwie khmerskie kobiety z małymi dziećmi. Rozpadający się mikrobus co najmniej sprzed dwudziestu lat jedzie z prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę, z tyłu z sufitu odstaje jakaś blachą, która podczas jazdy uderzając o sufit wydaje okropny bzyczący dźwięk. Ziemista droga ma strukturę falistą: górka, dołek, górka, dołek, podskakujemy rytmicznie co chwila uderzając głowami w sufit. Siedząca na kolanach khmerskiej matki kilkuletnia dziewczynka co chwila obija głowę o siedzenie. Kasia nie wytrzymuje i ustępuje miejsca kobiecie. Po chwili obok mnie na siedzeniu jest już kobieta i dwójka kilkuletnich dzieci. Nie mogę się ruszyć, opieram się o gorącą szybę, słońce pali przez okno, boli mnie głowa od licznych uderzeń i słońca. Pierwszy raz w życiu podczas jazdy jakimkolwiek pojazdem łykam aviomarin. Wzdłuż drogi nie ma nic tylko pola, pola, pola, gdzieniegdzie jakieś domy na palach. Fascynuje pustość i piękno tego kraju, jeszcze nie skażone cywilizacją, soczysta zieleń pól ryżowych ciągnących się po horyzont. Czas płynie wolniej.... Nie chce się stąd wyjeżdżać.

Po przekroczeniu granicy z Tajlandii wszystko momentalnie się zmienia. Przesiadamy się z rozklekotanego pojazdu do nowoczesnego mikrobusa z klimatyzacją, wjeżdżamy na autostradę, jedziemy ok. 100 km/h, co chwila mijamy jakiś terenowy samochód, krajobraz jest jakiś taki bardziej swojski, robi się tak zwyczajnie. Zaczyna się ściemniać. Do Bangkoku przyjeżdżamy już długo po zmroku. Wrzuceni w wir samochodów, białasów na Khao San, neonów i prostytutek uświadamiamy sobie, że nasza podróż już się skończyła.