Zmieścić się na kilku kartkach. Nie przynudzać. Zawrzeć w krótkiej opowieści dwa miesiące na drugiej półkuli. I najważniejsze: opowiedzieć o wszystkim. O zachodzie słońca nad Aconcaguą, ofertach w barze, mumiach, białych lamach, wizach, koce...

Logo wyprawyAconcagua z samolotuPatrz tam, pod skrzydłem! To Ona - Aconcagua! Przylepieni do okienek samolotu rozpoznajemy znajome ze zdjęć miejsca: dolina Horcones, Plaza de Mulas, Nido, szczyt... Na żadnej z fotografii nie było jednak tyle śniegu.

Krótki pobyt w Santiago "umilają" niepokojące wieści. Jedzenie w supermarkecie - Niemcy z hotelu odmrożeni; poszukiwania butanu - napotkany Polak przeklina Górę: wydałem tyle forsy, a ona nie dała mi żadnych szans; depozyt w ambasadzie - pani Grażynka opowiada o siedmiu ofiarach; autobus do Argentyny - od dwóch tygodni nikt nie przeszedł trawersu...

Puente del Inca. Luccini z Agnieszką jadą po permity do Mendozy, szybko składka, po 120 dolarów, paszporty i ubezpieczenia. Kto jeszcze nie dał forsy? Dobra, my tymczasem załatwimy muły. Na razie zwiedzamy: nieczynna stacja kolejowa, dwie knajpy na krzyż, kilka agencji mulników, można płacić dolarami. Argentyński dziki zachód, tylko kaktusów brak. Krótka wycieczka aklimatyzacyjna - wiatr zwala z nóg i musimy wracać. Jeśli tu tak wieje, to co będzie 4000 metrów wyżej?

Są Agnieszka i Luccini, są i permity. Wreszcie możemy oddać bagaże na muły. Pakowanie, ważenie, przepakowywanie, ważenie, ładowanie. Zasłużyliśmy na chwilę relaksu. Idziemy naturalnym, kamiennym mostem nad rzeką do gorących, solankowych źródeł. Nie będziemy przecież moczyć majtek, nocą nikt nie widzi. Tak tu przyjemnie, z ziemi wydobywa się bulgocząca woda, nad nami gwiazdy, w ręku piwko. Może zostaniemy tu te dwa tygodnie? Chwila szoku termicznego po wyjściu z wody i bieg do namiotów.

Pierwszy dzień dojścia, prowadzący do Confluencji, jest krótki i dość przyjemny. Potem jest gorzej. Szeroka, pustynna dolina, prawie płasko, słońce w zenicie. Droga się wlecze, a może to ty się wleczesz, bo przebiegającym mułom jakoś nie przeszkadza, że nigdzie kawałka cienia, a ścieżka co chwila przekracza czerwonobrunatną rzekę. Cóż, zwierzątka mają klimę, a mulnicy mają ostrogi.

Baza Plaza de Mulas - 4200 metrów - to już się odczuwa. Mnóstwo namiotów na morenie lodowca. Amerykanie, Argentyńczycy, Niemcy, Słowacy, Anglicy... Jest i nasza polska nacja - Ślązacy. Kurwa, mieliście wynieść żarcie, a wy mieliście zostawić namiot, kurwa, ja jestem despotyczny? kurwa, jestem zbyt liberalnym kierownikiem... Ciekawe, jak my się będziemy zachowywać po dwóch tygodniach? Pogoda już lepsza, niż była. Mocno wieje, ale jest słońce i ludzie wchodzą na szczyt. Droga w Canletcie jest łatwa orientacyjnie: na lewo od Chorwata, na prawo od Japończyka. To co, jutro do góry?

Pierwszy raz do Plaza Canada. Krok za krokiem, kijek za kijkiem, w plecaku żarcie na 8 dni. Hola, cześć! Mijamy zdyscyplinowany tramwaj Argentyńczyków. Zielone kurtki, kijki narciarskie i koflachy. To za tą skałą? Idziemy i idziemy, a cel jakoś się nie przybliża. Wreszcie jest: wyrzucam depozyt i zbiegam w dół. Zaczyna padać śnieg.

Sto lat, sto lat - urodziny Tomka. Solenizant wciela się w Davida Copperfielda. Potem capuccino i piwo - 3 $ puszka. Kuba Jakubczyk opowiada o wielkich świata tego, my wspominamy klubowe historie. Śnieg ustaje, wiatr się wzmaga, a tam u góry jest Maciej.

Nad ranem odwiedza nasz namiot Zorro. Silny napór wiatru z tyłu nie robił na Lafumie wrażenia, dopiero sprytne uderzenie z przodu wycina dziurę. Leukoplast i pytanie, co tam u Maćka. Wreszcie schodzi i przynosi maszty do prostowania. Tego dnia tylko wycieczka do hotelu Plaza de Mulas i penitentów.

Kolejny transport: bety do Canady, po namiot do Alaski, nocleg w Canadzie, rano w dół. Dreptanie po piargu, ubijanie śniegu.

Nocą złe myśli. Co ja tu robię, gdzie się pcham i tak nie mam żadnych szans... Inni są szybsi i silniejsi... Nie lepiej by było gdzieś na plaży? Z drugiej strony te miesiące przygotowań i marzeń, odkładanie pieniędzy, oszczędzanie urlopu. Dojdę chociaż do Belina i zrobię rekord życiowy!

Z pełnym obciążeniem do Nido de Condores. Zabieram po drodze rzeczy, zakładam raki. Gorąco, jestem jedynym ciemniejszym punktem wśród otaczających śniegów. Wreszcie samo Nido - obesrane skałki i kopanie platformy pod namiot. Co chwila padam ze zmęczenia - to już chyba wolę iść do góry. Jeszcze tylko odciągi i murek i można brać się za gotowanie.

BerlinW lewo i w prawo, i znów. Zyga się wycofuje. Ten piarg to istne paskudztwo. Po cholerę ci ludzie noszą raki. Długim trawersem w prawo. Wreszcie Berlin. Małe chatki, namioty i jest - spory, drewniany schron, porządna niemiecka robota. W środku nasi. Maciek ponoć zrobił szczyt, Tomek źle się czuje, namawiam go na zejście. Dobra, jutro wracamy tu z rzeczami.

Wczoraj było lżej - nie wiało tak bardzo i nie miałem ciężkiego plecaka. Czy jest sens pchać się w taką pogodę? Herbatka na postoju. Termos, kubek, napijesz się? Łapawica Gosi leci w powietrze, Tomek skacze za nią i rozcina sobie rakiem łydkę. Ładna dziura, chłopie, jakoś cię pozlepiamy i musisz walić w dół. Tak kończą dżentelmeni.

Opanowujemy chatę - sześciu Polaków, może jeszcze ktoś się zmieści. Upychamy graty po kątach, wieszamy nad głowami. Leżenie i gotowanie. Warkot MSR-ów i szum bluetów. Topienie śniegu, herbata do termosów, woda do butelek. Przyda się na rano.

Wiatr cichnie koło 10. Czy nie za późno, żeby wychodzić? Poranne gotowanie zabiera kolejne kwadranse. Wreszcie do góry. Koledzy powoli się oddalają, a ja człapię za nimi, będzie choć krótki wypad dla aklimatyzacji. Na postojach przysypiam. Jak oni się muszą męczyć tam wyżej.

Już po zmroku, a ich jeszcze nie ma. Późno wyszli, za późno. Niepokój gaszę gotowaniem herbaty, będzie jak znalazł. Mija ósma, dziewiąta i wreszcie wracają: najpierw ksiądz Grzegorz, potem w odstępach Bartek, Kuba, Robert i Luccini. Są wszyscy i wszyscy byli na szczycie.

Rafał, jak ty spuchłeś! Naprawdę? Nie ma rady: walę diuramid i... do góry. Idziemy z Fazim do Independecji. Białe Skały, Czarne Skały, mijamy jakichś ludzi, ktoś schodzi ze szczytu. Wydeptany ślad w śniegu, ciągły ruch. Na horyzoncie Mercedario. Kawałek ostrego podejścia i już jest Independentia - rozwalona, drewniana chata. Na dziś wystarczy.

Idę na szczyt. Startuję w cieniu poranka i jest naprawdę zimno. Dokładam kolejną parę rękawiczek i rozgrzewam ręce. Z tyłu zostają znajome już miejsca i zaczyna się nieznane. Długi trawers na wysokości 6500 zaczyna się w końcu podnosić. To już chyba blisko. Schodzący Anglik rozwiewa moje złudzenia: jeszcze 2 godziny. Canaletta - długi żleb, wypełniony luźnymi kamieniami i śniegiem. Prawa strona ma być łatwiejsza. Czyżby? Przebieram nogami w miejscu, jakiś kamień się osuwa i znów muszę odpocząć. W końcu grań szczytowa - wspaniały widok na ścianę południową, Fazi już schodzi. Jeszcze kilkanaście minut i jest szczyt - 6962 m. Płasko, aluminiowy krzyż z nalepkami. Parę zdjęć i szybko w dół. Trójkątny cień Aconcagui sięga daleko na wschód, kładzie się na welonie chmur i czerwonawych górach. Nad nim mrugają pierwsze gwiazdy. Jak tu pusto i cicho. Wyciągam puchówkę...

Powroty nigdy nie są tak ciekawe. We wszystkich książkach dojście do bazy zajmuje połowę, akcja drugą, a o powrocie są najwyżej dwie strony. Uszanujmy więc tę świętą tradycję i przenieśmy się od razu do stolicy Chile.

Znów Santiago. Dziś dojechały do nas dwie dziewczyny: Paula i Iza, jutro pożegnamy się z chłopakami z Gorlic: Bartkiem i Tomkiem. Na razie świętujemy i objadamy się - owoce, pierożki, oferty za 500 peso znikają w naszych żołądkach. Luccini cierpi na zespół Bella i dzwoni z każdego aparatu telefonicznego do Polski. Nocą w hotelu Indiana okupujemy piłkarzyki i stół do ping-ponga. Pora jednak ruszyć dalej.

Antofagasta - okolice zwrotnika. Nocą, w parku co kwadrans budził nas Big Ben - w XIX wieku angielscy marynarze postanowili postawić tu kawałek Londynu. Uno, dos, tres... Najnowsze przeboje dyskotekowe mieszają się z szumem fal. Leżymy na plaży i łapiemy hebanik. Efekt łatwy do przewidzenia - przez najbliższych parę dni Robert nie będzie mógł nosić plecaka. Potem La Portada - łuk skalny, przez który przepływają fale oceanu. Po ostatnim trzęsieniu ziemi teren ponoć zamknięty, ale akurat nie ma policjantów. Śniadanie na plaży w towarzystwie muszli i mew.

San Pedro de Atacama - czas upływa tak miło, jak szybko ubywa pieniędzy z portfela. Dużo można by pisać, tyle tu atrakcji: inkaskie ruiny, lamy, muzeum z mumiami, białe kościoły, kaktusy, Dolina Księżycowa, i ten jeden, jakże intensywny dzień...

El TatioWstajemy o 2 w nocy. To znaczy wstają ci, co się nie bratali się z Chilijczykami przy winie. Jedziemy minibusikiem do gejzerów El Tatio. Najwyższe na świecie - zachwalają reklamy - 4800 m. Rządek świecących w mrok samochodów. Na czele my i nasz kierowca, szukający drogi i największych gejzerów. Wreszcie jesteśmy na miejscu - czemu tak wcześnie? Gdy przyjdzie dzień, wiatr rozwieje słupy pary i nie będzie tak pięknie. Obwieszeni aparatami gringos chodzą od dziury do dziury i pstrykają. Błyski lamp, syk i bulgot gejzerów, unoszące się piuropusze pary, lecz nie ma wybuchów. Dookoła ośnieżone stożki wulkanów, w oddali pasące się stadko guanako. Powoli wstaje dzień...

Wracając wstępujemy do gorących źródeł Puritama. Rozpadlina w szarej pustyni, a w niej pas soczystej zieleni. Między wysokimi kępami traw przewija się ciepły strumień. Malutkie kaskady oddzielają poszczególne sadzawki. Jeszcze nigdy nie kąpałam się tak często, jak na pustyni, stwierdza Beata. Spróbuj pod samym wodospadem...

Macie godzinę, powiedział kierowca. Lecz co robić w Toconao, gdy kościół, jedyna miejscowa atrakcja, jest zamknięty? Pusty, spalony słońcem ryneczek, szukamy kawałka cienia. Co to za dźwięki? Grupa muzykantów chodzi od domu do domu. Fiesta? Si fiesta de carnaval. Przebierańcy biją po nogach rózgami i zmuszają do tańca. Tłumek już wyraźnie podchmielony. Powiększamy ten radosny korowód...

Potem jeszcze Quebrada de Jeria, kolejna oaza na pustyni. Wśród wydm i kamieniołomów zieleń, szum strumienia, ogród z jabłkami. Tak musiał wyglądać Raj. Jezioro flamingów na środku Salaru de Atacama. Co pewien czas przelatują nad nami te różowe ptaki. Czy nie za dużo wrażeń jak na jeden dzień?

Tu w San Pedro przyszło nam się rozstać. Beata, Fazi, Horaczek i Luccini musieli wrócić do kraju. Pozostali pojechali dalej.

No hay tren. Jak to przecież zarezerwowaliśmy bilety na ten pociąg? W niedziele nie wrócił z Boliwii, a my nie mamy drugiego. Na szczęście jest autobus - stary schoolbus, którym 20 lat temu dzieci w Stanach jeździły do szkoły. W środku Indianki w sosie własnym. Chciałoby się powiedzieć Azja, ale to nie ten kontynent. Dwójka Anglików wysiada. Przywykli do luksusów? - nie, jednemu ukradli paszport. Skończyły się wygody, skończyły się drogi. Wertepami całą noc do granicy.

Ollagüe to dobre miejsce na zsyłkę. Bezludna, pustynna równina otoczona wulkanami. Granica boliwijska, zrujnowane zabudowania i zardzewiałe tory, raz na tydzień pociąg. Prawdziwy koniec świata. Autobus stoi tu już parę godzin, nikt się nie niecierpliwi. Kiedy pojedziemy? - It's time for tea. Wreszcie coś się rusza. Podobno jest jakiś pociąg, a może będzie autobus, trzeba jeszcze poczekać.

Uyuni - czyżbyśmy nagle trafili do Rosji? Szerokie ulice, wysokie krawężniki, pod pomnikami bohaterów gra orkiestra wojskowa. Jest też, a jakże, czarna wołga. Jedno tylko się nie zgadza. W miejscowej knajpie można napić się mate de coca - herbaty z liści koki.

Terenową toyotą na Salar de Uyuni. Wyschnięte zazwyczaj jezioro pokryte jest warstwą wody, wszak to pora deszczowa. Samochód jedzie przez środek, rozbryzgując na boki fontanny wody. Potem teren się podnosi i prujemy po białej równinie. Ponad gładką płaszczyzną soli, na horyzoncie majaczą wulkany. Wreszcie Wyspa Rybaków - po lesie kaktusów przechadzają się dwie lamy.

Kopalnia w PotosiGóra Cerro Rico w Potosi podziurawiona jest jak ser szwajcarski chodnikami kopalń. Razem z przewodnikiem wchodzimy do jednej ze sztolni. Od czasów konkwisty metody wydobycia niewiele się zmieniły. Tyle, że srebra już nie ma i została tylko blenda ołowiana. Uważajcie na głowy! - robi się coraz niżej i węziej. Górnicy pracują na własną rękę - w niewielkich, paroosobowych zespołach. Trzymanymi w rękach karbidówkami oświetlamy figurkę diabła - El Tio. Trzeba mu złożyć dary - papierosy i liście koki. Górnicy to dobrzy chrześcijanie, na ziemi czczą Boga, pod ziemią diabła. Tu, w jego królestwie nie wolno jeść i pić. Można tylko żuć kokę i popijać czystym spirytusem. Schodzimy po linie do kolejnego przodka. Górnik właśnie wykuł dziurę w skale i zakłada dynamit. Wracamy. Z pewnym trudem wdrapujemy się z powrotem te kilka metrów po linie. Po chwili słychać wybuch dynamitu.

Na srebrze wydobywanym w Cerro Rico bogaciła się Hiszpania i jej amerykańskie kolonie. To ono zbudowało piękno i bogactwo Potosi - liczne kościoły, pałace, urokliwe uliczki. Najciekawsze zabytki zgromadzone są w Casa Real de la Mondea - starej mennicy królewskiej. Za jej grubymi murami, wśród ołtarzy i obrazów stoją olbrzymie prasy do bicia monet. Ale też przez srebro straciło życie w kopalniach kilka milionów Indian. Także dziś niewielu górników dożywa wieku emerytalnego. Może dlatego tak bardzo czczony jest Che.

Boliwijska IndiankaLa Paz widziane z góry, z El Alto przypomina olbrzymią nieckę wypełnioną domami. Bliższe spojrzenie tylko to potwierdza. Przez środek opada w dół jedna główna arteria. Odchodzą od niej wąskie i, w miarę oddalania się, coraz uboższe ulice. Na nich stragany pełne Indianek w kapeluszach i rozłożystych spódnicach. Jest rejon z pamiątkami dla turystów, obok targ czarownic - z amuletami i ziołami na wszystkie choroby, dalej ulica tekstylna, obuwnicza, środków czystości... Tu nikomu nie są potrzebne supermarkety, no bo jak tam się targować. Perdon, quanto cuesta...?

W La Paz spotkaliśmy się ze znajomymi Izy - Marcinem, Anią i Łukaszem, którzy przylecieli z Polski. Tak było umówione. Ale przy okazji, całkiem przypadkiem spotkaliśmy też Magdę. Chwila rozmowy i okazuje się, że to koleżanka Pauli z ogólniaka. Namawiamy ją na wspólną podróż.

Statek z Copacabany przecina chłodne wody Titicaca i wiezie nas na Wyspę Słońca. Wedle legendy, to tu narodził się ze skały pierwszy Inka - Manco Capac. Z zabytków prekolumbijskich są liczne ruiny i muzeum, w którym powinny być złote figurki wydobyte z dna jeziora. Niestety dwa miesiące temu zostało okradzione. Idziemy z północy na południe wyspy, zdobywając kolejne czterotysięczniki. Nic trudnego - lustro wody jest na 3800 m. Na horyzoncie, ponad falami jeziora Titicaca prawdziwe, ośnieżone góry - Cordillera Real.

Opuszczając Chile dokonaliśmy dokładnych obliczeń, ile czasu potrzeba na zobaczenie najważniejszych atrakcji, jak dużo zajmuje podróż i ułożyliśmy plan. Na kartce wszystko się zgadzało, w dzień zwiedzanie, w nocy przejazdy. Każdy dzień opóźnienia, to jeden punkt programu mniej. Nie przewidzieliśmy strajków...

Dziś strajk w Copacabanie. Kierowcy okupują drogi, a rolnicy obrzucają kamieniami tych, co próbują przedostać się przez blokadę. Do granicy tylko 12 km, a my nie możemy ich pokonać. W końcu znajdujemy łamistrajków - powiozą za większą cenę - 20 boliviano. OK, esta bien - płacimy, za 2 godziny odjazd. Do tego jednak czasu cena zdążyła wzrosnąć. Wszyscy gringos zapłacili 25 boliviano. Ale nie Polacy. Nie, nie tak było umówione, kłócimy się. Magda nawija po hiszpańsku. Wszyscy pasażerowie poszli już na statek. Grozimy, że wezwiemy policję. W końcu właściciel mięknie i możemy popłynąć do granicy. Tam kolejna niespodzianka. Ania, Łukasz i Marcin nie mają ważnej wizy peruwiańskiej. Próby skorumpowania pogranicznika peruwiańskiego nie dają skutków. Po trzech dniach musimy się rozstać.

Widzicie, trzeba się targować: zamiast 25 soli w agencji, zapłaciliśmy 13 w porcie. Statek powiezie nas z Puno na pływające wyspy Indian Uru. Rikszą do portu, motorówką po Titicaca. Ta wyspa, zbudowana jak wszystko, chaty i łódki, z trzciny totora jeszcze do niedawna była duża, ale dwie rodziny pokłóciły się i podzieliły ją na pół. Trzcinowe chaty i łódki, ryby suszące się na słońcu, tradycyjne stroje. Obok nich baterie słoneczne.

Płyniemy dalej na dużą, skalistą wyspę Taquile. Na niej kobiety przędą wełnę, a mężczyźni robią na drutach. Kapitan informuje nas, że za 2 godziny, o 14.30 powrót. Schodami do góry. Chcemy sfotografować dzieci. Cinco (5) soles, senior. W Boliwii na widok aparatu chcieli rzucać w ciebie kamieniami, tu chcą pieniędzy. Szybki spacer po wyspie i w dół, do portu. Naszego statku już nie ma. Co jest, cholera, przecież jesteśmy o czasie. Łódka z agencji nas nie weźmie, czyżbyśmy mieli tu zostać do wieczora? Robert znajduje Amerykanina, jak się okazuje prawnika z Nowego Jorku, który wynajął cały statek. Nasz milioner chętnie nas podwiezie i przy okazji porozmawia o kulturze amerykańskiej. What do you think about our president?

Drzwi do pokoju hotelowego Izy i Magdy nie chcą się otworzyć. Wątły zarządca hotelu z rezygnacją odkłada pęk zapasowych kluczy i próbuje z kopa. Pan pozwoli, senior. Kopiemy na zmianę z Zygą przy asyście zaciekawionych gości hotelowych. Wreszcie drzwi puszczają. Przez 6 miesięcy samotnego podróżowania nie miałam tyle przygód, co przez te 3 dni z wami, stwierdza Magda.

CuzcoDeszczowe Cuzco. To nie jest sezon na zwiedzanie, chłodno, góry zasnute chmurami, pada. To nie jest sezon i dlatego nie ma tłumu i ceny są mniejsze. Wokół inkaskie świątynie, których mury są tak spasowane, że nie wetkniesz nawet zapałki i dzięki temu oparły się licznym tu trzęsieniom ziemi. Barokowe kościoły licytują się między sobą, który większy, ładniejszy, bogatszy. Wąskie uliczki pełne knajp i sklepów z pamiątkami. Uliczni sprzedawcy i żebracy...

Nareszcie ten cholerny autobus dojechał i możemy ruszyć do góry. Najpierw próbował jedną, potem drugą drogą i w końcu po tylu godzinach dotarliśmy na 82 kilometr i zaczynamy Szlak Inków. Z nami idą grupy westmanów - wszystko po drodze mają zapewnione, przewodnika, noclegi i wyżywienie oraz ich tragarze - kilkuletnie dzieci objuczone worami większymi od nich. Skrzywienia kręgosłupa na pewno nie nabawią się przed telewizorem. Im mniejszy tragarz tym szybciej biegnie, by po chwili zrzucić ciężar i rozpocząć cykl od nowa. Zaczyna padać, mijamy ostatnią wioskę i wchodzimy w chmury.

Następnego dnia na naszej trasie trzy wysokie przełęcze. Przydają się polary i goreteksy. Wokół widoki na ośnieżone szczyty - podaje przewodnik. Pozostaje nam w to wierzyć, gdyż nic nie widać. Dzięki temu jednak oszczędzamy filmy w aparatach. Oglądamy za to liczne, zroszone wodą inkaskie ruiny. Szlak, którym idziemy, przemierzali ponoć królewscy gońcy - chasqui. Ich tropem schodzimy tysiącem schodów do całkiem współczesnego hotelu. Nocleg na podłodze.

Machu PicchuZaświeciło słońce. Jesteśmy już niżej i szlak wiedzie przez górską dżunglę. Z Bramy Słońca - Intipunku mamy pierwszy widok na Machu Picchu. (Maciu piciu? - Nie nie mamy). Jest tak, jak na obrazkach. W środku już tłum gringos. Zwiedzamy świetnie zachowane świątynie i pałace. Wygląda na to, że Inkowie pewnego pięknego dnia wyprowadzili się z tego miasta. Nie mogę darować sobie pobliskiej góry Huayana Picchu. Krótki bieg po schodach i znów piękne widoki.

AeroPeru zbankrutowało, strajk w Cuzco, nie jeżdżą autobusy! No i dobrze, zaoszczędzimy na biletach samolotowych, pooglądamy demonstracje, pojedziemy jutro - maniana. Człowiek przywyka nawet do tego, że policja zatrzymuje autobus i doładowuje pasażerów z innego, zepsutego autobusu. Nie warto przerywać snu, chyba, że trzeba pchać nasz pojazd. Jakoś dojedziemy do tej Arequipy.

Silentio - cisza - mówi napis w klasztorze świętej Katarzyny. Puste, pastelowe uliczki, ascetyczne cele, święte obrazy skłaniają do namysłu. Do refleksji skłania też mumia Juanity - inkaskiej dziewczynki. Jeszcze wczoraj, wesoła biegała i bawiła się z koleżankami, dziś zamrożona i skulona siedzi za pancerną szybą w specjalnej lodówce. Znaleziono ją pod szczytem wulkanu Ampato, gdzie została złożona w ofierze okrutnemu bogu, który groził wybuchem i strumieniami lawy. Wybrana z najlepszych, piękna do dziś Juanita.

Patrzcie, śnieg! Z trudem wygrzebujemy się z naszego busiku. Skutki całonocnej imprezy. Wschodzące słońce oświetla ośnieżony płaskowyż, nad którym wznoszą się stożki wulkanów. Misti, Chachani, Ampato. Zjeżdżamy do doliny Colca. Zielone, uprawne tarasy w świetle poranka. Zrujnowane trzęsieniem ziemi wioski. Dolina zwęża się i rozpoczyna się kanion. Podobno najgłębszy na świecie, po raz pierwszy przepłynięty przez Polaków w 1981 roku. Siadamy na występie skalnym i wypatrujemy prawdziwych władców tych gór - kondorów. Niestety ukazuje się tylko orzeł.

Cesna, polecimy cesną, taką, jaką latała Maggi w "Przystanku Alaska"! Po lewej koliber - pilot składa maszynę w prawy skręt. Teraz po drugiej stronie i nasze żołądki wędrują w przeciwnym kierunku. Pod nami słynne linie Nazca. Olbrzymie figury zwierząt, które widać tylko z powietrza. Chwila lotu nad pustynią i znów jesteśmy na ziemi. Tu niedaleko, w zagłębieniach siedzą w kucki twórcy zagadkowych linii. Od kilku ładnych setek lat. Zdążyły już im zbieleć czaszki, odpaść kawałki włosów, odwiedzali ich po wielekroć rabusie grobów i archeolodzy. A oni cały czas siedzą w bezruchu jakby dziwiąc się ludziom, którym wciąż się spieszy i wpadają tu tylko na chwilę.

I my jesteśmy tu przejazdem. Jeszcze tylko skok do manufaktury, gdzie wytwarzana jest według pradawnych metod ceramika nazca, wizyta w fabryczce, gdzie płucze się złoto i musimy odjeżdżać. Nie jest to takie proste. W Nazca wszyscy są trochę zwariowani, stwierdził nasz przewodnik i to się potwierdza. Nie możemy dogadać się w biurach linii autobusowych. Każdy mówi co innego, podaje inne ceny, wymienia różne autobusy. A gdy ma dojść do transakcji odwołuje swoje "zeznania". W końcu coś się udaje załatwić. Musimy się rozstać, tak było zaplanowane. Wracam z Zygą na południe do Santiago. Reszta uda się do Polski przez Pisco, Limę i Nowy Jork.

Potem wszystko potoczyło się gładko. Tacna, Arica i lwy morskie pływające w porcie. Dorsi w telewizji, 26 godzin autobusem i Santiago. Odbiór depozytu, krewetki na targu i ostanie cztery dolary. Zurich, Warszawa i to by było na tyle.

Aconcagua z samolotu Aconcagua z samolotu
fot. Maciek Horaczek
Santiago Stare i nowe Santiago
fot. Rafał Sarna
Puente del Inca Puente del Inca
fot. Rafał Sarna
Karawana Karawana mułów w dolinie Horcones
fot. Robert Sambierski
Berlin Okolice schronu Berlin
fot. Robert Sambierski
Schronisko Schronisko Plaza de Mulas
fot. Rafał Sarna
Aconcagua Aconcagua o zmierzchu
fot. Rafał Sarna
Szczyt Maciej na 6962 metrach
fot. Maciej Horaczek
La Portada Łuk skalny La Portada
fot. Rafał Sarna
San Pedro de Atacama San Pedro de Atacama - kościół
fot. Rafał Sarna
El Tatio Gejzery El Tatio
fot. Robert Sambierski
Salar de Uyuni Salar de Uyuni - Isla de Pescadores
fot. Rafał Sarna
Kopalnia w Potosi Kopalnia w Potosi - przy figurce El Tio
fot. Robert Sambierski
Boliwijska Indianka Boliwijska Indianka w La Paz
fot. Rafał Sarna
Indianki Indianki na targu w La Paz
fot. Marcin Zarzycki
Titicaca Cordillera Real ponad wodami Titicaca
fot. Rafał Sarna
Uros Na pływajacych wyspach Indian Uros
fot. Marcin Zarzycki
Cuzco Cuzco - kościół La Compana
fot. Rafał Sarna
Machu Picchu Machu Picchu
fot. Rafał Sarna
Arequipa Arequipa - klasztor Santa Catalina
fot. Rafał Sarna
Kanion Colca Kanion Colca
fot. Rafał Sarna
Nazca Nazca - cmentarzysko mumii
fot. Robert Sambierski