Spis treści

Większość ludzi planując wyjazd w góry na południowo – wschodnim skraju Polski kieruje swe kroki w Bieszczady. Mało kto zdaje sobie sprawę, że na północ od tego szacownego pasma znajdują się Góry Sanocko – Turczyńskie oraz Pogórze Przemyskie. Są to tereny rzadko odwiedzane przez turystów, dzikością co najmniej dorównujące Bieszczadom, a przy tym posiadające wybitne walory przyrodnicze i kulturowe. Można tu natrafić na urocze miasteczka, niepozorne cerkiewki i kościółki skromnie stojące z boku drogi czy ukryte w karpackim gąszczu, a czasem i większe obiekty w rodzaju Kalwarii Pacławskiej czy Pałacu w Olszanicy oraz … otwartych i przyjaznych ludzi.

Planując wyjazd nie spodziewałem się, że w jego trakcie będę musiał kompletnie zmienić trasę. Założenie wyjściowe było takie, że zatoczę koło idąc z Przemyśla do Dynowa, Kuźminy i Kalwarii Pacławskiej. Stamtąd miałem zawrócić na północ przez Fredropol do Przemyśla. Jak to nie raz bywało życie, a w tym konkretnym wypadku stopa, „napisała” swój scenariusz i to nawet ciekawszy od pierwotnego. Musze przyznać, że najciekawszą częścią wyprawy była dla mnie ta, która zaczęła się po przekroczeniu Sanu w Dynowie gdy zamiast iść dalej na wschód zacząłem co raz bardziej zbliżać się do Sanoka.

Tyle tytułem wstępu. Pora rzec kilka słów o tym jakie były koleje mojego losu …

Wszystko zaczęło się na dworcu PKP Warszawa Wschodnia gdzie w sobotę 15 VI o godzinie 2:10 wsiadłem w pociąg do Przemyśla. Po ośmiu i półgodzinnej jeździe wysiadłem na stacji Przemyśl Zasanie i pomaszerowałem na północny zachód. W ten sposób zaczął się pierwszy etap mojej wędrówki na północ od Sanu po Pogórzu Dynowskim. Dzięki planowi miasta sprawnie poruszałem się po Przemyślu i szybko złapałem zielony szlak, który miał mi towarzyszyć do końca dnia. Jedynym odstępstwem był „skok w bok” z Aszycówki do fortu Łętownia, stanowiącego fragment umocnień zewnętrznego pierścienia umocnień austriackiej twierdzy Przemyśl. Obiekt był zachowany w niezłym stanie więc rzuciłem okiem na to i owo oraz zrobiłem kilka zdjęć. Następnie skierowałem się do wsi o tej samej nazwie, położonej nad kolanem Sanu usytuowanym w rejonie Krasiczyna. Tutaj na moście biegnącym przez rzeczkę Łetowienkę wszedłem zielony szlak.

Zaczęła się wspinaczka ku niewysokiemu zalesionemu grzbietowi. Na początku było trochę błota ale potem droga stawała się suchsza, pojawiły się na niej nawet nieliczne samochody. Na dalszej części trasy, t.j. między Karczmarową a Bukowym Garbem co i rusz natykałem się na stojące w pobliżu ambony. Niektóre z nich były w bardzo dobrym stanie i w razie czego można by było się tam przespać. Szło mi się bardzo dobrze, droga była cały czas równa, a drzewa chroniły przed palącym słońcem.

Po kilku godzinach wyszedłem z lasu na naganie wzgórze 419. Stanąwszy obok wieży GSM rozejrzałem się dookoła. Gdzie okiem nie sięgnąć rozpościerały się zalesione pagórki nieśmiało przybierające na południu coraz większe rozmiary. Nie spędziłem zbyt wiele czasu na wpatrywaniu się w panoramę Pogórza Przemyskiego gdyż panujący upał zaczął dawać się we znaki. Odpocząłem w altanie turystycznej ulokowanej u podnóża wspomnianego wzniesienia na samym końcu wsi Średnia. Po przerwie zacząłem się rozglądać za miejscem na obiad ale las, do którego chwilę później wkroczyłem był podmokły, a napotykane jary nie nadawały się do eksploracji. Po za tym był to obszar chroniony …

Rad nie rad podążyłem dalej do wsi Helusz gdzie w jednym z gospodarstw uzupełniłem wodę. Znowu kawałek szedłem po odsłoniętej przestrzeni. Po kwadransie w rejonie kolejnej miejscowości – Buczacza szlak zaczął prowadzić skrajem lasu i pól pobliskiego Skopowa. W końcu gdzieś około 18:00 natrafiłem na miejsce idealnie nadające się na ognisko. Był to mały dół wykopany w niewielkim oddaleniu od drzew. Poszerzyłem go nieco i obłożyłem go dookoła dużymi grudami piachu, które znalazłem w pobliżu i przystąpiłem do zbierania drewna. Potem rozpaliłem ogień i ugotowałem obiad. Był to jeden z przyjemniejszych momentów tego dnia gdyż czułem się najedzony, a dym z ogniska odgonił chordy krwiopijców zaczynające co raz intensywniej dawać do wiwatu w miarę jak powoli lecz nieubłaganie zbliżał się zmrok.

Po przeanalizowaniu sytuacji doszedłem do wniosku, że muszę teraz pocisnąć, aby dotrzeć do jakiegoś sensownego punktu, z którego będę w stanie dojść na czas do stacji wąskotorówki „podgórzanin” w Jaworniku Polskim skąd miałem pojechać do Dynowa. Sprawa nie była prosta bo kolejka odbywała tylko jeden kurs dziennie, a ja około 10:30 musiałem znaleźć się na stacji w Jaworniku.

Zebrałem się w sobie i w ekspresowym tempie pokonałem odcinek dzielący mnie od Patryjy, najwyższego w tym rejonie wzniesienia liczącego sobie 438 m.n.p.m. Jeszcze zanim zacząłem podchodzić na ten łysy szczyt rzucałem okiem na lewo i prawo czy nie widać w okolicy jakiegoś fajnego miejsca na nocleg ale rewelacji nie było.

Stanąwszy na Patrycji obok wierzy przekaźnikowej musiałem podjąć decyzje czy iść dalej szlakiem czy też zejść zboczem do Nienadowej. Wybrałem ten drugi wariant i jak się miało okazać była to bardzo dobra decyzja. Początkowo sądziłem, że nie spotkam już żadnych zabudowań w drodze do wspomnianej wsi. Po jakichś dziesięciu minutach okazało się jednak, że pod lasem stoi jakiś domek. Gdy podszedłem do niego bliżej na spotkanie wyszła mi przyjacielska klaczka. Uznałem to za dobry znak i po chwili zastanowienia, w trakcie której zlustrowałem dokładniej zabudowę zdecydowałem się zapukać do drzwi. Gospodarz bez wahania zgodził się bym rozbił namiot opodal stodoły i skorzystał z kraniku z wodą gospodarczą.

Co więcej po niedługim czasie zostałem zaproszony do środka na wieczerze. Odmówić po prostu nie wypadało ! Przyjęto mnie po królewsku, akurat przed chwilą gościli tu sąsiedzi mych gospodarzy i zostało sporo jedzenia i picia. W trakcie konsumpcji wywiązała się kilkugodzinna, bardzo interesująca, rozmowa. Okazało się, że trafiłem do Białki, przysiółka Nienadowej, nieoznaczonego na mojej mapie. Dalej okazało się, że para która mnie tak ciepło przyjęła to małżeństwo z Łodzi, które przeniosło się tu niecałe dwa lata temu. Właśnie kończyli remont domu, który zastali na starcie i nie wszystko było jeszcze wykończone lecz wnętrze było elegancko urządzone i przytulne, a prace wyraźnie zmierzały końca. Zdążyli już „wrosnąć w lokalny krajobraz” i dzięki temu mogłem usłyszeć o Pogórzu Przemyskim. Okazało się między innymi, że w kościele zachował się zwyczaj osobnego siadania mężczyzn i kobiet z dziećmi. Powiedziano mi również, że w pobliskiej miejscowości pop i ksiądz są bardzo dobrymi przyjaciółmi i wspólne świętowanie uroczystości religijnych obrządku zachodniego i wschodniego nie jest niczym niezwykłym. Dowiedziałem się również, wreszcie !, jak nazywają się równe stosiki drewna, które tyle razy spotykałem w lasach. Otóż tutaj zwali je kubikami.

Wiele jeszcze ciekawych rzeczy dotarło do moich uszu i wielce wzbogaciła się moja wiedza o Pogórzu Dynowskim. Może dowiedział bym się jeszcze więcej ale zbliżyła się już północ i trzeba było udać się do namiotu.

Nie spałem zbyt długo gdyż w celu realizacji mojego planu konieczna była pobudka o piątej rano. W rezultacie wstałem nawet nieco wcześniej. Obudziły mnie piękne ptasie trele, jakich jeszcze nigdy nie słyszałem oraz przebieranie kopytkiem klaczki w stodole, z której ciekawie wychylała swój łeb i wpatrywała się we mnie mądrymi czarnymi ślepiami.

Sprawnie zwinąłem namiot i spakowałem plecak poczym opatrzyłem odzywające się od wczoraj bąble na prawej stopie. Pożegnałem gospodarza, który akurat wyprowadzał kasztankę na żer i ruszyłem grzbietem na zachód ku Nienadowej. Była to droga niełatwa, poruszanie się utrudniały zarośla, a sprawy nie polepszała również mokra wysoka trawa. Mimo przeciwności dałem jednak rade przedostać się do wsi i skierowałem się drogą na północ. Moje tempo w porównaniu do poprzedniego dnia stało się z powodu prawej stopy zatrważająco niskie. Żeby trzymać się choć zarysu pierwotnego planu musiałem złapać stopa do stacji wąskotorówki w … Łopuszce Wielkiej.

Początkowo sytuacja nie wyglądała najlepiej bo wszystkie samochody jechały, do kościoła, czyli

w przeciwnym kierunku. Jednak traf chciał, że znalazł się uprzejmy geodeta, który podrzucił mnie do Działów, przysiółku Hucisk Nienadowskich. Stąd przeszedłszy nagi grzbiecik nalazłem się na trasie wiodącej do Łopuszki. Tutaj znów mi się poszczęściło, nie zdążyłem postać 5 minut gdy zatrzymał się samochód. Uprzejmy kierowca dowiózł mnie aż pod sam budynek stacji. Odetchnąłem chwilę i zajrzałem do moich notatek; okazało się że mam jeszcze blisko godzinę czasu. Wykorzystałem go na spałaszowanie śniadania. Było to możliwe dzięki pani, która mieszkała w budynku stacji. (Wszystkie te obiekty, które mijałem w drodze do Dynowa nie były wykorzystywane zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem; bilety kupuje się w kasie w pociągu). Od razu dostałem wrzątek, który posłużył mi do przygotowania mleka z płatkami. W trakcie pałaszowania posiłku miałem też okazję uciąć sobie przyjemną pogawędkę z moją dobrodziejką. W jej trakcie cały czas baczyłem czy ciekawska rudo biała kotka nie dobiera się do mojej torby z jedzeniem. Konwersacje brutalnie zakończył gwizd zbliżającego się pociągu. Musiałem błyskawicznie zebrać swoje klamoty i załadować się do wagonu. Dokonałem tego i nawet nic mi przy tej operacji nie zginęło J

Zakupiwszy bilet rozsiadłem się wygodnie i podziwiałem okolice z okna wagonu.

Za oknem przesuwały się zielone wzgórza, łany wzrastającego zboża oraz senne wioski. Podziwianie tego sielskiego krajobrazu przerwał na chwile przejazd przez tunel w Szklarach. Po jego przejechaniu pociąg staną na planową piętnasto minutową przerwę.

Wykorzystałem ten moment na rozejrzenie się po pociągu, który okazał się mieć nawet wagon barowy oraz toalety. Jego wnętrze było utrzymane w klasycznym stylu, większość elementów, siedziska wliczając, wykonana była z drewna. Jedynie nieliczne elementy, takie jak np. barierki zabezpieczający bagaże na górnych pułkach, były metalowe. Poza szczegółami nic się nie zmieniło w wystroju wagoników od kilkudziesięciu lat więc czułem się trochę tak jak bym odbywał podróż w czasie. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. W tym wypadku skończyło się w Dynowie gdzie przyszło mi wysiąść z „Pogórzanina” na jego ostatniej stacji.

W Dynowie zwiedziłem Kościół, ryneczek i posiliłem się przed marszem do Dąbrówki Starzeńskiej. Zjadłszy skierowałem się na wschód ku pobliskiemu mostowi na Sanie, wiodącemu na Pogórze Dynowskie.

Odcinek z Dynowa do Dąbrówki był najcięższym jaki przyszło mi przejść na całym wyjeździe.

Wlokłem się z moją stopą asfaltem we wzrastającym upale uparcie dążąc do zbawiennej linii drzew rosnących w powyższej wsi. Gdy dopiąłem swego zrobiłem sobie dłuższy odpoczynek w parku i obejrzałem mieszczce się na jego skraju pozostałości zamku Stadnickich oraz ich kaplicę.

Zacząłem odczuwać silne zmęczenie. Był to sygnał by zacząć rozglądać się za miejscem pod namiot. Sprawa okazała się trudniejsza niż myślałem. Wszędzie gdzie zastukałem albo mi odmawiano albo okazywało się, że nikogo nie ma w domu. Zacząłem powoli tracić nadzieje gdy na drodze pojawił się dziarski dziadek. Starszy pan zagadnął mnie wesoło. Powiedziałem mu co i jak, a ono odrzekł: Idź pan do leśniczego; jest w dechę facet ! Skorzystałem z jego rady i to tym bardziej, że do leśniczówki nie miałem daleko ale zorientowałem się że im dalej od cywilizacji tym ludzie stają się życzliwsi.

Dziadek z Dąbrówki miał rację, leśniczy pozwolił mi u siebie rozbić namiot. Najlepsze było to, że oprócz swojej posesji dysponował dodatkowo „Akademią Leśnym” - dużym ogrodzonym obszarem o przeznaczeniu dydaktyczno – hodowlanym. Były tam poopisywane okazy najróżniejszych roślin rodzimych oraz olbrzymie namioty, w których je hodowano. Nadto znajdowało się tu też tlące się wciąż palenisko, ławy pod sporym kawałkiem daszka i … tojka.

Od małżonki leśnika dostałem herbatę z wyrabianym na miejscu miodem oraz wrzątek. Była to druga herbata w moim życiu, o której mogę rzec, iż jej smak będę pamiętał do końca życia.

Gdy upichciłem obiadokolacje, a następnie z zapałem pochłonąłem ją zawinąłem się w śpiwór i zasnąłem prawie natychmiast. Miałem nosa bo w kwadrans potem zaczęło padać aż do późnej nocy.