Drukuj

Dlaczego Małe Karpaty

Pewnego wrześniowego dnia zdałem sobie sprawę, że mam do wykorzystania ostatni urlop przed zakończeniem mojej współpracy z dotychczasowym pracodawcą. Nie wyobrażałem go sobie inaczej niż w górach toteż sięgnąłem po atlas geograficzny. Studiując stronice ”Europa Środkowo - Wschodnia” mój wzrok przykuło pasmo o nazwie Małe Karpaty opodal Bratysławy. Już kiedyś czytałem coś nie coś na ten temat ale …

Poraziła mnie liczba zamków (oczywiście w różnym stanie) w tym rejonie. Miłe było i to, że u jego podnóża uprawiana była, jest i będzie winorośl. Dużą rolę odegrała też kwestia komunikacyjno – finansowa. Wszak z Polskiego Busa mogłem od razu ruszać w trasę !

I jeszcze jedno – tutaj, tj. w górach zachodniej Słowacji, mnie jeszcze nie było !

Ale do rzeczy …

Dzień pierwszy 16 X

Moja przygoda z Małymi Karpatami zaczęła się bardzo pozytywnie otóż autokar dotarł do Bratysławy o godzinę wcześniej. Mogłem więc po odbyciu konsumpcji o godzinie 5:00 ruszyć na miasto. Nawigowanie przez stolicę Słowacji poszło mi sprawnie dzięki mapkom wydrukowanym z Google Maps. Schody zaczęły się po wejściu na Kamzik, pierwszy szczyt na mojej trasie. Dotarłem tu jeszcze nocą około 7:00. W porannej szarówce umknął mi skręt w prawo. Niemniej po chwili coś zaczęło mi się nie zgadzać i dlatego zawróciłem te kilkaset metrów w górę. Odpocząłem chwilę, przeanalizowałem mapę, posiliłem się i prawie zaraz po tej przerwie odkryłem miejsce, w którym czerwony szlak znienacka odbijał w bok. Poruszając się wciąż asfaltową drogą mijałem rozliczne miejsca na ognisko. Ludzi spotykałem niewielu. Pogodę miałem niezłą, lekki deszczyk padał jedynie między 5 a 7 rano. Dzień był szary lecz z godziny na godzinę sytuacja polepszała się. Dobijając do rozejścia z niebieskim szlakiem przy Hornym Červenym Križu skorygowałem minimalnie trasę wybierając dalszy skręt ze szlakiem zielonym. Powoli zacząłem opuszczać rozlegle lasy miejskie Bratysławy ciągnące się aż do rejonu Koliby. (Jak by to było fajnie mieć u wrót naszej stolicy Karpaty; ech Zygmuś coś ty najlepszego zrobił …)

Po przejściu kładki wspomnianym szlakiem dotarłem na Drači Hradok. W miejscu tym na przebijającym się spod ziemi skalnym ostańcu odnalazłem resztki średniowiecznego zameczku. Na trasie wiodącej do „ogryzka” warowni mogłem nacieszyć oczy pastelowymi barwami jesieni obejmującej w swe władanie sąsiednie wzniesienia wokół Borinki. Drepcząc wśród złotego deszczu opadającego listowia kolejno żółtym i czerwonym oznakowaniem dotarłem do Koziego Chrbatu. Dalej od rejonu Pod Kozliskami aż do ranka dnia kolejnego natykałem się na tabliczki informujące o bliskości poligonu.

Od około 14 miałem przez godzinę deszczyk ale po zejściu z na wpół nagiego szczytu Somar opady ustały, a co więcej teren dawał osłonę przed wzmagającym się wiatrem. Na rozejściu szlaków przy „Trzech Kamiennych Kopcach” poszedłem niewłaściwą drogą ale po krótkim czasie ogarnąłem sytuację i powróciłem na trasę do Šenkarki gdzie stanąłem o 16:00.

W miejscu mojego pierwszego noclegu stała altana, pod którą rozbiłem namiot. Tuż obok znajdowało się miejsce ogniskowe – kamienny krąg z przygotowanymi kijkami do pieczenia kiełbasek. W pobliżu miałem zabitą dechami leśniczówkę i niefunkcjonujące źródło wody. Spiąłem się i po rozstawieniu namiotu jeszcze przed zmrokiem rozpaliłem ognisko i spożyłem obiad. Rozpalenie ognia początkowo szło dość opornie. Wilgoć i wiatr robiły swoje, jednakowoż moja kora brzozowa i świeczka poskutkował i mogłem nacieszyć się puree z kiełbasą i warzywami. Nauczony praktyką na noc do śpiwora włożyłem wkładki do butów i skarpetki.

 

Dzień drugi 17 X

Następnego dnia po śniadaniu wystartowałem o 7:30. Do godziny 13:00 całkowicie rozwiały się mgły, a wiatr spuścił z tonu. W tym czasie zdążyłem przejść trasę Šenkarka – Konske hlavy – Pezinska Baba.

W tym ostatnim miejscu spotkałem pierwszych turystów na mojej trasie – dwie pary Słowaków 40 +. Pogadaliśmy chwilę, byli zaskoczeni, że łażę sam z garbem na plecach i śpię w namiocie :-)

Na tym odcinku trzykrotnie drogę przecinały mi stadka spłoszonych sarenek. Warunki atmosferyczne były lepsze niż wczoraj, w ogóle nie padało. Wyszło słońce i mogłem podziwiać widoki ze szczytu Skalanki. Dalej na Čeremaku zastałem miejsce na ognisko z kratką do smażenia plus trzy grupy ław z huśtawkami zawieszonymi na konarach drzew. W pobliżu był też skromny XIX - wieczny nagrobek.

Po przerwie przemaszerowałem przez zarośnięty rejon Hubalovej i z ostrożnie schodząc po stromym naszpikowanym kamieniami zboczu skierowałem się na Vapenną. Tutaj około 14 – 15 pojawiła się mgła. W drodze na szczyt spotkałem identyczny jak poprzednio zestaw turystów. Reakcja ta sama, także pozytywna – dostałem nawet butelkę wody mineralnej ! Po 15 osiągnąłem szczyt, niestety nie mogłem skorzystać z wież widokowej gdyż widoczność nie przekraczała kilkunastu metrów. Zejście z Vapennej było niebezpieczne – śliskie skałki i korzenie. Bardzo przydały się kijki i tryb spowolniony Grześ.

Po pokonaniu tych trudności pojawiła się kolejna. U podnóża grzbietu Vapennnej nie mogłem namierzyć czerwonego szlaku. Widoczność była tu lepsza niż na szczycie ale szaleństwa nie było. Na szczęście kurs zrobił swoje i nie spanikowałem, dorwałem poszukiwanego i trafiłem tam gdzie chciałem, tj. na Mesačną Lukę gdzie uzupełniłem zapasy wody - z 5 litrami mogłem szaleć do woli. Z cięższym plecakiem ale w weselszym humorze pogoniłem ku mojemu celowi na dziś - Amonovej Luke.

Gdy tam dotarłem, spotkałem myśliwego ? leśnika ?, który stwierdził, że tu nie wolno biwakować i jest niebezpiecznie. Polecił mi zamkniętą leśniczówką Mon Repos. Zadecydowałem, że nie będę szedł szlakiem przez las lecz przedostanę się tam szybszą asfaltową drogą łączącą się ze szlakiem tuż obok wskazanego miejsca. Do Mon Repos trafiłem o 18:30 w kompletnych ciemnościach – bardzo przydała się zakupiona tuż przed wyjazdem nowa czołówka.

Leśniczówka okazała się dużym, murowanym budynkiem, obok którego stał drewniany składzik.

Do głównej części dolegała zadaszona „jadalnia” z ławami i porąbanym drwem i kamiennym piecem. Leśniczówka była jak to określił mój rozmówca „zatvorena”, ale piec i ławy były do mojej dyspozycji.

Po półtorej godzinie relaksowałem się spożywając ciepły posiłek, popijając herbatę i analizując trasę na jutro. Zadecydowałem, że prześpię się na ławie pod dachem i jak się okazało, była to bardzo dobra decyzja. Około 4:30 ktoś od Św. Piotra odkręcił prysznic i intensywnie padało przez 1,5 godziny.

 


 

Dzień trzeci 18 X

Rano wstałem o standardowej już porze i skierowałem się na Berezinky. Tutaj zadecydowałem, że zamiast iść masywem Zarubóv skręcę zielonym szlakiem na Bukovą. Był to kolejny dobry ruch – mogłem podziwiać zbiornik wodny w Bukovej i masyw Zarubóv w jesiennej krasie, a co więcej spożyć buły, jogurty zakupione w.w. miejscowości w towarzystwie sympatycznego pieska. Spod sklepu przeszedłem na Horne Mlyny gdzie skręcając w lewo, gdzie złapałem szlak. To właśnie na tym odcinku dane mi było spotkać jedynych słowackich turystów, którzy nie byli w wieku 40+. Było widać, że to mocni zawodnicy, dwóch gości - chłop w chłopa z plecorami jak się patrzy. Za Rakovą przekroczyłem kolejno tory i drogę, kiepskie oznaczenie sprawiło, że musiałem tutaj nieco pokombinować w poszukiwaniu dogodnego przejścia ale finalnie udało się to i mogłem sobie zrobić przerwę już po drugiej stronie.

Dalej idąc szlakiem wzdłuż rzeczki Trnavki, natknąłem się na źródło, z którego nie omieszkałem skorzystać. Stąd prułem przez las aż do pojawienia się żółtego oznakowania.

Gdy się ono pojawiło, byłem już całkiem blisko do Dobrej Vody - miejscowości w której miałem nadzieję coś zjeść. W drodze do niej mijałem pięknie ukraszone stoki Lekhego Kamenia, a na ostatnim wzniesieniu przed zejściem natknąłem się na pięknie rzeźbiony krzyż z inskrypcją z roku 1812. Zaraz potem zjawili się dwaj rowerzyści w wieku średnim. Panowie byli tradycyjnie pozytywnie zaskoczeni i na koniec życzyli mi „šťastnú cestu ”. Dobra Voda okazała się swojskim miasteczkiem o wciąż żywej tradycji kamieniarskiej. Po dojściu pod zabytkowy kościół odkryłem restaurację, która ku mojemu zdziwieniu do godziny 17:00 wydawała tylko napitki.

Miałem więc godzinę czasu do wykorzystania. Zagospodarowałem ją na zwiedzania cmentarzy katolickiego i żydowskiego oraz monstrualnie wielkich ruin zamku. Pierwszy z wymienionych obiektów totalnie zaskoczył mnie formą niektórych nagrobków. Były to tak zwane dvojaky. Miejscowej roboty kamienne nagrobki w formie podkowy. Każdy z nich zarezerwowany był tylko i wyłącznie dla jednej rodziny. Sporo posiadało małe wgłębienia gdzie doklejono figurki, kładziono kwiatki czy zapalano znicze.

Ciekawy był też XIX-wieczny grób miejscowego księdza dobrodzieja z wykutą płaskorzeźbą kielicha mszalnego.

Kolejny na liście był cmentarz żydowski. Jego stan wskazywał, iż miejscowi Żydzi dawno zniknęli z Dobrej Vody, zapewne za sprawą nikczemnika Adolfa H. Wszystko było zarośnięte, sporo nagrobków zapadło się.

Ostatnim punktem stanowiącym wisienkę na torcie były ruiny zamku. Dawno już nie widziałem tak olbrzymiej konstrukcji tego typu. Mury zdawały się niemieć końca i ciągnęły się na przez trzy poziomy. Ciekawostką było to, że na jego terenie w kilku miejscach były miejsca na ognisko ! Wielka szkoda, że ta XIII-wieczna fundacja Mateusz Čaka spłonęła w końcu XVIII , a w kolejnym stuleciu zaczęła powoli popadać w ruinę …

Potem zszedłem do knajpki gdzie zostawiłem mój plecak na jedzenie. Nie rozczarowałem się kulinarnie. Opiekane mięso nadziane stopionym serem i kiełbasami , ziemniaczki i surówka – palce lizać !

Ale niestety wszystko co dobre szybko się kończy, o 18:00 trzeba było się zwijać i iść na Vytok. Miała tam stać „chata”. Był i to nawet cały kompleks tyle że ogrodzony wysokim płotem i strzeżony przez psy.

Było już ciemno gdy startowałem z Dobrej Vody tak więc namiot naprzeciwko ogrodzenia ustawiałem około 19:00.

 


 

Dzień czwarty 19 X

Rano o 7:15 poszedłem niebieskim na Pustą Ves. Po drodze szlak zniknął obok polany i trzeba było kierować się topografią. Znowu pomógł kurs, udało się wybrnąć z trudnej sytuacji, trafić do wsi i zakończyć ten etap dobijając do Lajdovców.

Dalej szlaku po prostu nie było, nawet na mapie, bo po prostu nie istniał. Trzeba było iść drogą 499 na Prašnik. Stąd wchodziłem na grzbiecik 289, gdzie uciąłem sobie pogawędkę z sympatyczną babeczką. Pani była mocno zdziwiona gdy jej wyjaśniłem co ja tu robię. Jak się dowiedziała, ile mam lat, to padł bezcenny żartobliwy komentarz „Lepiej byś się za jakąś dziewczynę wziął !”.

Po konwersacji wspiąłem się na grzbiecik 289 i tu po raz pierwszy zobaczyłem na horyzoncie Góry Strażowskie. Pokonałem jeszcze jedno wzniesienie i zszedłem do Šipkovej. Wycelowałem idealnie – wyszedłem na początek szlaku i knajpkę.

W środku siedziało kilkunastu miejscowych przy piwie, zagadując mnie ciekawie. Jeden sprawdzał ciężar mojego plecaka i stwierdził, że by się do tego nie nadawał. Gospodarz po mojej wymowie rozpoznał od razu, że jestem Polakiem. Odnoszono się do mnie bardzo pozytywnie, tak jak w czasie całej wyprawy. Zamówiłem herbatę i poprosiłem o wrzątek, na którym zrobiłem sobie obiad.

Jeszcze drobne zakupy sentymentalne w postaci lentilków i ruszam dalej niebieskim na Velky Plesavinec. Gdy dotarłem tam przez porośnięte lasem zbocze moim oczom znów ukazały się w całej okazałości Góry Strażowskie, kotlina Wagu oraz zamek Čachticki. Na samym szczycie była też metalowa skrzynka z zeszytem do wpisywania się i mapa satelitarna rejonu (powtórka z Gór Tokajsko Slańskich – patrz moja relacja z sierpnia 2013 roku). Po serii zdjęć i wpisie do kajetu skierowałem się ku zamkowi.

Nim doń trafiłem zdążyłem zaliczyć przygodę z dzikami. Otóż szedłem sobie szlakiem zamyślony, aż tu nagle może jakieś 150 metrów przede mną na drodze stanął dzik i to całkiem spory. Obaj byliśmy totalnie zaskoczeni, popatrzyliśmy na siebie, trwając w bezruchu po czym zwierz uszedł w las wraz z trójką małych dziczków i panią dzikową.

Uniknąwszy konfrontacji z odyńcem, żwawo pognałem ku warowni, gdzie przyszło mi stanąć po niedługim czasie. Miałem stąd piękny widok na zachód słońca - jawiące się w dali, z wolna ciemniejące Małe Karpaty żywo odcinały się od umalowanego w ciepłe pastelowe barwy październikowego nieba.

Pomedytowawszy w takiej oto scenerii zadecydowałem, że schodzę do Čachtic i załatwiłem sobie nocleg . Udało mi się to osiągnąć bez najmniejszego wysiłku i zapłaciwszy 10 € dostałem do dyspozycji pokój z łazienką. Nie było co narzekać na ten niespodziewany wydatek, naprawdę było warto wydać tę kasę !

 

Dzień piąty 20 X

Mój ostatni dzień w górach zacząłem od zwiedzania kościoła i zamku. Wiedziałem już wczoraj, że z obejrzeniem twierdzy może być problem, bo prace rewitalizacyjne skończą się dopiero w maju 2014. Bardzo podobały mi się te góry, ale nie byłem gotów aż tyle w nich czekać. Ostatecznie, mimo trudności, udało mi się zobaczyć to, co chciałem i zrobić kilka fajnych zdjęć. W końcu szkoda by było po prostu przejść obok warowni stanowiącej niegdyś własność Elżbiety Batory - najsłynniejszej morderczyni Europy. Po „inspekcji” zszedłem żółtym do Višnovego i przez Hole Vrchy dotarłem do Nowego Miasta nad Wagiem. Na tym ostatnim odcinku miałem przyjemność oglądać rozległą panoramę gór Strażowskich i Białych Karpat.

 

***

 

Tak zakończyła się moja wędrówka przez Małe Karpaty, ale nie był to koniec programu na ten wyjazd. Po dotarciu z Nowego Miasta nad Wagiem do Bratysławy zwiedziłem tamtejszą starówkę, pełną zagranicznych gości i zjadłem obiadek „U Wolkra”. Pokrzepiony posiłkiem przespacerowałem się nad Dunajem, a następnie udałem się na dworzec autobusowy. Tam złapałem autokar do Modrej, urokliwego winiarskiego miasteczka u podnóża Małych Karpat. Nocleg w pensjonacie Zyta kosztował 15 €, ale pokój i warunki tam panujące warte były tej ceny. Od sympatycznego młodego gospodarza zakupiłem miejscowe białe wino. Rano na lekko obejrzałem miasteczko i zrelaksowany wróciłem do Bratysławy, gdzie wsiadłem do Polskiego Busa. No i cóż mogę rzec na koniec ? – Jedźcie w Małe Karpaty, bo naprawdę warto!

DSCF6432


DSCF6445DSCF6460DSCF6501DSCF6511DSCF6518DSCF6526DSCF6596DSCF6602DSCF6605DSCF6634DSCF6643DSCF6650