Drukuj

Rozpocznij oglądanie zdjęć 4 sierpnia; ostatnie godziny spędzone w kraju to podróż z Warszawy do granicy z Białorusią - już po trzech godzinach przypatrujemy się zmianie rozstawu podwozia naszego pociągu, szybko załatwione formalności i... już pędzimy ku Moskwie. W nas zachodzi zmiana dość znaczna - próbuję sobie uzmysłowić fakt, że zaczęła się nasza wyprawa na Syberię. Za oknami krajobraz zupełnie podobny do naszego. Myślami jestem już tam - gdzieś w odległej, dzikiej, nieznanej Syberii, Buriacji, Jakucji; za oknem jeszcze Europa.

5 sierpnia; upał w Moskwie, nasze próby zobaczenia minimum - Placu Czerwonego i cerkwi, w której niestety więcej suwenirów niż ikon. Metro - i tanie, i zaskakująco dopracowany wygląd stacji, i  szybki sposób przemieszczania się jeśli tylko nie pomyli się stacji; myśmy pomylili i to akurat w godzinach szczytu - a więc tłok, przesiadki, hałas, prawie huk pociągów. Udało się. Dotarliśmy do dworca Domodiedowo. Przepakowanie bagaży, oklejanie folią i taśmą, formalności... i po godzinie spędzonej w autobusie okazuje się, że dziś nie lecimy. Z powodów techniczno-metereologicznych. A więc do jutra koczowanie na dworcu? Zażądaliśmy bagaży i poszliśmy się rozbić w pobliżu lotniska - oto nasz pierwszy obóz - w podmoskiewskim, zaśmieconym lasku. Ale spało się wybornie.

6 sierpnia; leniwie zebraliśmy się do palenia ogniska by coś przekąsić, potem znowu na lotnisko; tym razem wylecieliśmy; niesamowita noc bez ciemności, słońce próbujące choć na chwilę schować się za horyzont i toast na 10 000 metrów za ilość startów równą lądowaniom; nikt nie wzniósł toastu za zgodność lądowań z rozkładem lotów;

7 sierpnia; szyszynka pracująca rytmem europejskim wskazywała na jakąś 6 rano gdy usłyszeliśmy, że nie lądujemy w Jakucku - za dużo dymu z nieugaszonej wciąż tajgi. I bagatelka - na śniadanie lecimy do Chabarowska. Tam poczekamy na możliwość odlotu gdy Jakuck będzie nas mógł przyjąć. Niestety śniadanie w Chabarowsku było już nieaktualne bo tam dochodziło południe. Dostaliśmy hotel i prikaz by nie oddalać się bo w każdym momencie możliwy jest odlot. Popadaliśmy w objęcia Morfeusza. Wieczorem wyspani i najedzeni (dostaliśmy kolację) postanowiliśmy jednak przejść się po mieście. Chabarowsk okazał się miastem "studenckim": całkiem sporo tu uczelni - i techniczna, i uniwersytet, i bodajże medyczna. Powrót do hotelu z zapadającym leniwie zmrokiem. Około pierwszej czasu chabarowskiego obudzono nas. Sprawnie przewieziono na lotnisko - wystartowaliśmy niepewni tego gdzie przyjdzie nam postawić tym razem nogę.

 

Jakuck jest egzotycznie, todobre określenieCentrum Jakucka

8 sierpnia; Jakuck. Zadymiony, powietrze gęste, drażniące, meszki, słońce gdzieś nieśmiało przedzierające się przez zasłonę dymno - chmurną i to nie dlatego, że czas jakucki wskazywał 5 rano; czekanie na dworcu do 7 rano aby przejechać do centrum - w otępiałym od zmian stref czasowych i nie-spania umyśle utkwiła mi jedna scena: Pani Sprzątaczka - Rosjanka pokrzykująca na nastoletnie Jakutki, które zasnęły przy stoliku: że są złośliwe i nóg nie chcą podnieść by mogła zetrzeć podłogę, że torby porozstawiane na podłodze... Na nas tylko łypneła okiem. Obrazek mówiący wiele o tym jak Jakuci u siebie są traktowani przez Rosjan.

Dotarliśmy do hotelu Arktika. Obdartego z tynku, z sypiącą się farbą ze ścian, z zamkami w drzwiach, które otwieraly się chyba na własne życzenie. Ale czysty! Potem formalności, wiza, opłaty za pobyt, wymiana waluty, zorganizowanie transportu do Ałdanu...; o nie - wcale nie poszło nam to wszystko sprawnie i szybko, tkwilismy w Jakucku 2 dni. Dzięki tym kolejnym opóźnieniom posmakowaliśmy nieco Jakucka - miasta dysonansów. A oto garsć wrażeń z tamtych dni, które się ostały w moim podręcznym kajeciku.

Rano gdy wysiedliśmy niby w centrum wydało nam się pusto na ulicach a przecież dochodziła 730. Całkiem szybko dotarliśmy do Arktiki - bo tak się zwało nasze najnowsze lokum. Pamiętam tamten niedługi poranny spacer: pustawe ulice, cisza - nie taka prawdziwa, taka - napiszmy to: miejska; i bloki na betonowych słupach. Oczywiście w związku z wieczną zmarzliną. Aby ciepło z zamieszkałych bloków nie roztapiało latem zmarzliny (czyli w ciągu tych 3, no może 4 miesięcy "bezśnieżnych" od połowy maja do początku września) stawia się je na słupach, dzięki czemu nie zapadają się i trzymają pion.

Miasto dysonansów
Wrażenie estetyczne - cóż - raczej nieestetyczne. Bo oprócz tych straszących pali, które z konieczności klimatycznej można zaakceptować, jest jeszcze kilka innych elementow charakterystycznych dla jakuckich osiedli. Przede wszystkim przestrzeń między palami zmienia się jak nie trudno się domyślić w śmietnisko. Ponad to nad blokowiskami przeciągniete są wszelkie kable ze zbrojeniem, elektryką i czym tam jeszcze - oczywiscie z powodu wiecznej zmarzliny, która nie pozwala na schowanie w ziemii tych instalacji. Wreszcie okna - pozasłaniane tekturą, dyktą itp.- oczywiście powodem znowu jest klimat czyli zimy niewyobrażalnie zimne jak dla nas: -50oC czy -60oC to standart.

Malcziki

Tylko dlaczego teraz, w lecie wciąż ta slamsowa sceneria w oknach? To nie była kwestia dzielnicy bo ten sam obrazek zastawał nas w różnych częściach Jakucka; sadzę, że raczej to estetyka albo raczej jej brak przyczynia się do wyglądu okien. Ale nie tylko okien. Też chodnikow i ulic; zapiaszczonych, powykrecanych, krzywych - stąd też hasło Wojtka, że Jakuck to jakby ogromny plac budowy. Myślę, że głównie dlatego, że ludzie tam mieszkający widząc przez 8-9 misięcy śnieg i mgłę nie zwracają uwagi, nie dostrzegają brzydoty i zaniedbania, które ich otacza. Przyzwyczajają się; to tak jak wchodząc n-ty raz klatką schodową naszych polskich bloków przestajemy widzieć, że pełno tam napisów czy śmieci. Oczywiście - kwestia pieniedzy na pewno gra tu też ogromną rolę.

Aby dopełnić opis obrazka pt.: bloki w Jakucku dodam jeszcze, że rury z wodą - no i chyba ze ściekami również - znajdują się ponad powierzchnią zmarzliny, poutykane jakimiś materiałami izolująco - ocieplającymi straszą swoją wszechobecnością a stają się zupełnie drażniące gdy pęknięte zaczynają tryskać wodą lub czmś gorszym jeszcze. Nie wiem jak woda w tych rurach płynie w zimie, chyba częściej istnieje w swym stanie skupienia zwanym stałym. Oczywiście te "wodociągi" nie znajdują się "frontalnie" lecz gdzieś na tyłach blokowisk ale idąc później od tyłu naszego hotelu natknęliśmy się na taką tryskającą rurę i nie była to fontanna świeżej wody.

Dziewczionoczki

Pośród tego dziwnego jak dla nas miasta ludzie tak bardzo podobni do naszych "wzorców europejskich" - piszę to z przekąsem - kobiety ubrane w modne i u nas ciuszki, wymalowane, uczesane, zadbane; mężczyźni może mniej nieco schludni, często z komórkami przy uchu lub walkman'em. Pośpiech. W końcu to wielkie miasto. Biedne czy bogate? Tamte tektury w oknach i te tutaj "światowe" gadżety biznesu. Tamto zaniedbanie blokowisk i te nowoczesne, jasne budynki banku czy nowiusieńkiego(!) teatru. Kafejki internetowe i niemożność kupienia kartki pocztowej.

Najlepszej marki samochody - ale pomykające po zapiaszczonych ulicach. Zadbane Jakutki ale nie dbające o wygląd swych okien, mieszkań (?- nie mieliśmy niestety możności zobaczyć jak mieszkają Jakuci). Straszące blokowiska tak nienaturalnie tu wkomponowane, ogromne i jeszcze zadbane gmachy użyteczności publicznej i wreszcie chatynki - często w odcieniu zielonkawym, pozapadane, powyginane, usiłujące jeszcze przetrwać, jeszcze jedną zabojczą wiosnę, jeszcze jedne roztopy.

Miasto nierównowagi etnicznej
Do niedawna tylko 40% ludności to byli Rosjanie i to oni zajmowali większość stanowisk, pełnili ważniejsze funkcje, byli panami w ojczyźnie cichych Jakutów. Teraz proporcje się zmieniają jeszcze bardziej na korzyść Jakutów, zaczynają zajmować ważniejsze stanowiska np.: cała "załoga" wizowo-paszportowa była jakucka. Dzieje się tak prawdopodobnie dlatego, że Rosjanie kształcą się i wyjeżdżają w europejskie regiony Rosji gdzie widzą więcej możliwości. Jakucja znowu staje się jakucka. Czy to dobrze? Czy Jakuci będą umieli to wykorzystać? Ktoś zapyta - a co z tym diamentowym bogactwem, przecież Jakucja powinna być bardzo bogatym regionem Rosji. Mogła by być gdyby diamenty nie były wywożone do Moskwy by służyć Rosji jako środek płatniczy za broń. Gdyby Jakuci mogli rozporządzać jakuckimi diamentami...

Tymczasem pozostają biednym narodem - nie tylko politycznie i gospodarczo pozbawieni większości ruchów - ale również są narodem praktycznie pozbawionym tożsamości, religii, świadomości kultury, osadzonym w realiach miasta, które jest czymś nienaturalnym dla tego myśliwskiego ludu. Bo przecież może jeszcze dziadkowie tych spotykanych na ulicach młodych, spieszących się Jakutów żyli w jurtach a rytm polowań i odpoczynku w swej surowości dyktował im klimat. Tu w mieście żyją z dnia na dzień, jakoś bez celu bo naturalny cel wpisany behawioralnie a może nawet genetycznie został im niejako odebrany: by przetrwać trzeba było polować.Teraz nie ma już tej potrzeby. Jest miasto. Nie ma jurty. Nie ma jurty więc nie ma tradycji, nie ma religii (to też chyba przede wszystkim efekt systemu), nie ma rytmu miesięcy, jest dzień za dziem, jest trwanie, wegetacja.

W magazinie
Po wejściu do "magazinu" najpierw ogarneła nas irytacja a potem śmiech. Proszę sobie wyobrazić: sklep o powierzchni sporego polskiego marketu, podzielony na jakieś 10 stanowisk a każde "zaangażowane" w sprzedaż innych produktów: a więc jest lada z pieczywem, ze słodyczami, napojami, alkoholami, wędlinami, rybami, warzywami i owocami.
Tak więc lad bez liku lecz wybór niewielki. Przy każdej ladzie dwie ekspedientki czyniące tyle zamieszania, że kolejka gwarantowana. I dodatkowo element irytujaco - zadziwiający: do każdej lady przypisana kasa z kasjerką gdzie płaciło się dopiero po odstaniu swojej kolejki przy ladzie by uzyskać karteczkę z nazwą produktu o który ubiegaliśmy się - cena niekoniecznie musiała być wypisana, jako że kasjerka znała ceny a jeśli nie to krzyknięciami porozumiewała się z ekspedientką. No a potem jeszcze jedno podejście do lady i już można iść do domu. Ani szybko ani sprawnie za to bez bezrobocia. Straszne musi być tam pracować w te długie mroźne zimy, bo chyba nie jest możliwym ogrzać tak wielką powierzchnię.

Misja Salezjanów
By nieco ożywić zbliżający się wieczór postanowiliśmy pójść na misję księży Selezjanów - może spotkamy jakiś Polaków? A wieczór tutaj zbliżał się na prawdę wolno - dochodziła już 22-ga a ledwie dało się dostrzec jakieś oznaki szarówki. Dopiero dobrze po 23-ciej zciemniło się na dobre. Misja była jakieś 20- 25 minut drogi od Arktiki. Nie będę tu powtarzać o wciąż wirującym w nas wrażeniu dysonansu wśród ulicznych zabudowań. Wrażenie o tylo mocno było zaakcentowane, że w tych schylonych chatynkach świeciły się światełka, które upewniały nas, że tu mieszkają ludzie - i naprzeciwko w tym i tamtym blokowisku też mieszkają ludzie, i tam też świecą się światełka tylko, że mniej wyraźnie je widać zza tekturowych zasłon. Po drodze do misji napotkaliśmy pomnik (pomniki) - kamienie z tablicami na których były wypisane nazwiska tych, którzy zasłużyli się dla tej zmarźniętej ziemii: Jana Czerskiego, Edwarda Piekarskiego, Wacława Sieroszewskiego i Aleksandra Czekanowskiego.

Na misji niestety nie spotkaliśmy nikogo poza księdzem Andrzejem i Jego współpracownikiem. Ksiądz Andriej - jak się sam nazwał - jest Słowakiem. To właśnie On opowiadał nam o Jakutach, o tej specyfice egzystencji narodu myśliwych w sztucznej dla nich strukturze miasta. Opowiadał też o swoich trudnościach w nie tyle aklimatyzacji co przetrwaniu każdej zimy - zbyt długiej, zbyt zimnej, zbyt ciemnej. Najgorsze są te tygodnie gdy temperatura spada poniżej
-35oC i oprócz i tak już uciążliwej szrówki za dnia dochodzi do wladzy wszechobecna wtedy, gęsta, mleczna mgła. Świat traci wtedy swe zwykłe oblicze bo nie widać już nawet śniegu ni szarego nieba - wszystko ogarnięte jest mgłą. Człowiek traci resztki równowagi wewnętrznej, szyszynka resztki światła i nie trudno wtedy o depresyjny nastrój.

Misja Salezjanów

Andriej rozproszył też nasze nadzieje, że uda nam się odwiedzić kogoś z osób, których adresy mieliśmy z sobą - był czwartek więc prawie weekend a to dla mieszkańców Jakucka oznacza, że wyjeżdżają na dacze by tam choć na chwilę odsapnąć od meczącego miasta. I nie ma to takiego wymiaru jak u nas - wyjeżdżają prawie wszyscy choć te ich dacze to często sklecone drewniane 4 ściany z dachem lub tylko 3 ściany i kawałek dachu. Taki wyjazd to nawet nie zwyczaj, nie konieczność ale po prostu bez mała sposób na odratowanie siebie - szczególnie dla Jakutów. Parafrazując Andrieja: ludzie tam łapią oddech, nabierają sił, wzmacniają się; przecież zawsze mają w perspektywie bliską zimę, zamknięcie w mieście.

Najciekawiej Andriej opowiadał o Ewenkach - plemieniu myśliwych, które dziś prawie wymiera, żyje w kilku miejscach, ze względu na surowość warunków, w których żyją jak również klimat i brak podstawowych nawyków higienicznych ich średnia przeżycia liczy 35 lat! Żyją w jurtach ze skór, jedzą to co upolują, za okrycie również służy im skóra. Ponoć jakiś czas temu znalazła się jedna Francuzka, która by poznać ich obyczaje i dokładnie je opisać wyszła za mąż za Ewenka.

Misja cieszy się sporą popularnością - szczególnie w czas niekończącej się zimy - przewija się tu około 300 osób tj. dzieci i młodzieży głównie i to nie bynajmniej wyznania katolickiego choć zyskuje sobie katolicym wyznawców - zresztą podobnie jak prawosławie a przede wszyskim szamanizm. Dzieje się tak gdyż teraz gdy nadeszła wolność i w tym miejscu jakim jest religia ludzie - glównie mowa tu o Jakutach, których pozbawiono "osobowości narodowej" - usilnie poszukują czegoś co zapełni pustkę duszy, co da jakiś moment odskoku i sens przyszłości. I na równi może to być chrześcijanizm co i szamanizm, który dodatkowo daje wrażenie powrotu do korzeni, do jakiejś tożsamości. W misji jest miejsce na świetlicę, salkę dyskusyjną, czytelnię, sale przeróżnych zajęć warsztatowych, np.: stolarstwa itp. Wszystko w drewnie, zadbane, schludne. Na pożegnanie Andriej powiedział, że co roku na misji przewijają się jacyś Polacy, bo cytując Go: "Polacy nie boją się świata".


Muziej Wiecznoj Mierzloty Posąg mamuta przed wejściem do muzeum

Schodzimy do podziemi

Rankiem dnia następnego (piątek 9-go sierpnia) tuptając do przystanku, z którego mieliśmy dojechać do Muzeum Wiecznej Zmarzliny, napotkaliśmy cerkiew a w niej ślub - trochę zaskoczeni bo było wczesne piątkowe popoludnie - chcieliśmy obejrzeć ceremonię ale wstrzymały nas dwie babuleńki stojące przed świątynią, pochylone ku sobie poszeptały coś między sobą by jednak przyzwolić nam na wejście. Zatrzymaliśmy się tuż za progiem, zresztą ceremonia odbywała się jakoś parę metrów od wejścia. Niewiele osób, kobiece głowy nakryte chustkami ale jakże ślicznymi, wręcz lekko zsuwające się z głów dziewczyn, bardziej frywolne niż skromne w tych nakryciach. Mimo tak nielicznie zgromadzonych gości przepięknie śpiewano odpowiedzi przewidziane liturgią, do dziś pamiętam i siłę tych hymnów i ich niezwykłą czystość, delikatność, piękno. Wycofaliśmy się; ale młodych mieliśmy jeszcze okazję zobaczyć parę chwil później gdy dotarliśmy do muzeum. Otóż brzydki skądinąd "mamut" stojący przed wejściem stanowi widocznie - niby u nas jakiś ładny zakątek parku - pożądany motyw tła ślubnych zdjęć. Co kraj to obyczaj.

Muzeum właściwe trudno nazwać muzeum a jeszcze trudniej je znaleźć. Otóż pytani przez nas mieszkańcy Jakucka po prostu nie słyszeli o takowym. W końcu ktoś nas naprowasdził na właściwy autobus (nr 17) - dotarliśmy nim na jakieś peryferie, w oddali blokowiska, bliżej jezioro, a przed nami ów mamut stojący pośrodku nieczynnej fontanny. Opisywane w przewodnikach muzeum to po prostu udostępnione do zwiedzania pomieszczania Instytu Wiecznej Zmarzłoty. Akurat gdy przyszliśmy kadra była na obiedzie i musieliśmy parę kwadransów poczekać.

Podziemny korytarz

Zeszliśmy ok. 12 metrów pod ziemię(?) by poczuć chłód - jakoś w ogóle nie pomyśleliśmy wcześniej by ubrać coś na krótkie spodenki i koszulki. A przecież tu na -12 metrach temperatura była poniżej zera co oczywiste - było -4oC! Dobrze, że spacer po zmarzniętych korytarzach nie trwał długo - może jakieś 20 minut. Owszem, mieliśmy okazję dotknąć tej osławionej zmarzłoty - to taka krusząca się ziemia; glówne problemy jakimi zajmuje się Instytut to jak pozyskać wodę dla Jakucka, jak do niej się przedostać i jak zabezpieczyć dostęp do niej przed zamarznięciem. Gdzieś w jednym z korytarzy leżał mały niedźwiadek a raczej kości zachowane dzięki temu chłodowi, który już po kilku minutach zbyt wyraźnie zaczeliśmy odczuwać. W sumie raczej wyszłam z niedosytem z tego "muzeum".

....

Wyjeżdżamy z Jakucka
10 sierpnia; opuszczamy Jakuck ale znowy nie tak prędko jak byśmy chcieli; umówiony wczoraj kierowca mikroawtobusu dziś postanawia, że pojedzie wtedy gdy znajdą się jeszcze 2 osoby chętne na podróż do Ałdanu - tak jakby ludzie tu z godziny na godzinę decydowali się na wycieczke ponad 500 kilometrową! Czekamy i irytujemy się; znowu zmiana zachodzi w naszych europejkich umysłach: czas to nie pieniądz a to, że chcemy płacić nie zmienia nas w klienta - czujemy się jak intruzi; wreszcie wybawia nas Jakutka - kierowca idzie na kompromis - mimo, że brak jeszcze jednej osoby do kompletu - jedziemy. Godzinna jazda, przeprawa przez 14 km Lenę: brzydką, szarą - i dopada nas kurz - ten "wyczytany" w Koperskim, wciskający się mimo zamkniętych okien w uszy, nosy, włosy; czujemy jego zapach, smak; a droga? Szeroka, piaszczysto-kamienista, wyrąbana w tajdze - tutaj skarłowaciałej, zakurzonej, podsychającej; wykańcza 6 opon w ciągu naszj ok. 16-godzinnej podróży; ok. 2 nad ranem docieramy do hotelu w Ałdanie. Można normalnie oddychać. Nie chce nam się spać bo wewnętrznie u nas jest 6 po południu - smakujemy jakucką wódkę ziołową; Śpimy po niej doskonale.

 

Dóry AłtajskieGóry Ałdańskie

Przygoda w tajdze

Szukamy pozostałości łagru
11 sierpnia; pospaliśmy do południa, szybkie śniadanie: zupka Knorr/kaszka Nestle i w drogę; szukamy obozu - pozostałości po nim; najpierw docieramy do Jacyku - tu ponoć żyją potomkowie Polaków; szukamy, pytamy - ludzie nieufni, nie wiedzą , nie chcą powiedzieć czy znają kogoś o polsko brzmiącym nazwisku. W sumie nie ma co się dziwić - wyglądamy tu przynajmniej egzotycznie jeśli nie niepokojąco. Wreszcie docieramy do pana Stachowskiego; niestety - potencjalny rodak okazał się zbyt pijany by porozmawiać - tak wiec nasza "misja historyczno-kulturalna" (mieliśmy kontakty do Polonii) nie wypaliła. Nieco skwaszeni ruszyliśmy na poszukiwanie obozu. Znowu niespodzianki - mapy jakoś nie odpowiadały rzeczywistości a z wielkim trudem zatrzymani kierowcy nie odpowiadali na nasze pytania a ściślej po prostu nie wiedzieli nic o tutejszym, niegdysiejszym obozie; w najlepszym razie odsyłali nas do jakiegoś innego obozu odleglego o kilka km. Postanowiliśmy się rozbić - robił się wieczór. Andrzej i Grażyna chcieli sie jeszcze rozglądnąć po okolicy. I dzięki spostrzegawczości Grażyny obóz został odnaleziony! Nie było mnie z Nimi więc odsyłam do relacji Andrzeja; tamte opowieści długo ubarwiały tamten wieczór - wreszcie nie w hotelu, wreszcie przy ognisku....

Autostopem do Nieriungrii
12 sierpnia; Wstając rano ujrzeliśmy przymrozek - zresztą bez zdziwienia bo w nocy mięśnie wytwarzały ciepło prostym sposobem - drżeniem. Zanim wyruszyliśmy do Ałdanu zaczeło nas podpiekać słońce i już ok. 10-tej nie było wspomnienia po prannym szronie. Autobusu - już klasycznie - nie było; pojechaliśmy na awtozastawkę i tam dzięki życzliwemu acz (albo "bo") podchmielonemu policjantowi udało się namówić również życzliwch kierowców by zabrali nas do Nieriungi. Tu znowu sięgnę do kajeciku.

...zmiana opony

Droga, którą przemierzaliśmy była podobna do tej z Jakucka - czyli kurz, może mniej kamienista, bardziej piaszczysta za to. I znowu zbliżające się samochody rozpoznawaliśmy jedynie po zbliżającej się do nas chmurze żółto - pyłowej. Jeśli zaś widzieliśmy jakąś ciężarówkę lub samochód osobowy (wcale nie rzadkość) to oznaczało, że właśnie dokonuje się zmiana opony. My tym razem mieliśmy szczęście - Sierioża prowadził na tyle dobrze, że ta wątpliwa przyjemność nie przydarzyła nam się. Miejscami nawet mieliśmy sposobność - choć na chwilę - poczuć pod kołami a więc też pod siedzeniami (cóż - resorów to ta ciężarówka chyba już nie pamiętała) asfalt! Wprawdzie "dziurawy", wprawdzie nierówny ale jednak asfalt! Te doznania fizyczne przeplatały się z estetycznymi: widoki. Przede wszystkim zaskakiwała mnie rozległość krajobrazu. Wprawdzie horyzont daleki był od równinego, raczej przypominał nasze Beskidy, miejscami Bieszczady a mimo to zostawiał tyle "miejsca" dla naszych oczów, że trudno było ogarnąć.

Góry niby niepozorne z wysokości, nieszczególnie malownicze ale rozległe, leniwie rozłożone na dziesiątkach kilometrów. Tu natura nie musiała się liczyć z oszczędzaniem na hektarach. Ale zanim dotarłoby się do tych gór trzeba by dni by przemierzyć te łąki, które ubarwiały przedgórze i naszą podróż. A były niezwykłej w swej zieloności, pełne soczystych, świeżych traw niby z najpierwszych dni nieśmiałej wiosny. A przecież tu prawie koniec lata. Lipiec to jeszcze nie lato a "awgust" to nie lato - jak mówią Rosjanie. I ta zieloność jako tło dla tej piaszczystej, "skurzonej" drogi. I te soczyste trawy gdzieniegdzie tak przepadające w szarości podsychającej, wysuszonej słońcem, ciemnozielonej i zakurzonej tajgi. Smutnej tajgi. Skąd tam to życie? Z wody - oczywiście. To błękitne, niebieskie ruczaje, niby z książki dla dzieci, delikatnie wijące się wsród łąk, lekko wcinające się w trawy. Tak - tam - na Syberii widziałam pierwszy raz ruczaj. I ten dysonans życia łąki i obumierania wykończonej żarem tajgi.

Kopalnie
Mnóstwo było tu kopalń złota - jeśli tylko jakaś rzeka pojawiała się w zasięgu naszych oczu - zaraz przy pierwszym większym rozlewisku spostrzegaliśmy, że dno jej jest poorane, łachy piachu jakby straciły swoją przynależność kształtowaną prądem wód. To ślady poszukiwań złota. Ludzka potrzeba wydobywania tego co ukryte czyniła z rzeki poraniony chaos piachu i wód przecierających na nowo swój ślad. Zdarzyło się też widzieć kopalnie boksytu. Ale to co do dziś bardzo wyraźnie pamiętam to pozostałości postalinowskiego więzienia. Siergiej tylko pokazał głową: na prawo w oddali drewniane baraki, po lewej kamienicę. Na nasze pytania czy możemy się zatrzymać tylko przygryzł wargi i zaprzeczył ruchem głowy. Nie zrozumiałyśmy tego zachowania. Dopiero po chwili wyjaśnił. Tak jakby mówienie o Tym więzieniu przy Tym więzieniu było czymś nie na miejscu. Nie zatrzymaliśmy się bo tam więźniowie umierali po ok. 40-tu dniach pobytu. Dlaczego? Dla uranu, który wydobywali. Promieniowanie jest prawdopodobnie znaczne do dziś. Wrażenie czyniła niesamowite tamta kamienica - dla naczelnictwa. Prawie czarna dziś już cegła i właściwie same mury bo nie było nawet framug w miejscu dawnych okien. Okropne wrażenie tej samotnej kamienicy w środku rozległej tajgi - ziejącej pustką okien, których nie było.

Nasi kierowcy

A nasi kierowcy?
- zupełnie rozmowni - w przeciwieństwie do Rosjanina z Jakucka. Szczególnie Siergiej. Bystrzejszy, lepiej zorientowany co do Polski, zagadujący, podtrzymujący rozmowę, ciekawy świata, naszej podróży, naszego życia na codzień, dowcipny. Widać u Niego było większe obycie z ludźmi - Andriej był wyraźnie cichszy, może mniej śmiały. Okazało się, że Siergiej jest właścicielem tej ciężarówki. Dało się wyczuć pewne rysy "biznesmana": ta większa swoboda niż Andriej, poczucie własnej wartości; jednocześnie dało się zauważyć, że czuje się ojcem, meżem - z dumą opowiadał o dzieciach, dzwonił - gdy tylko dojechalismy w pobliże Nieriungi i był zasięg - do żony, opowiadał gdzie się znajduje - czyli ile dni drogi od domu! Bo jak powiedział taka trasa trwa przeciętnie 10 dni, powrót do domu na dzień i znowu gonitwa za pieniądzem. Mieszka w... Nieriungi to była jakaś połowa drogi do domu. Czyli jego trasa liczyła sobie w jedną stronę 1,5 tysiąca km. To jedna z krótszych tras. Na urlopie nie był od 10 lat. A przecież teraz jest lato i warunki właściwie komfortowe. Gorzej jest zimą - zepsuta ciężarówka w - 50-stopniowym mrozie to walka na śmierć i życie. Zdarzyło im się kiedyś stać dwie doby zanim udało się naprawić... "Kto chce żyć będzie żyć". A tu żyć znaczy co innego niż u nas. Tu -25 stopni to nie zima a 30 stopni ciepła to nie lato. Tu bywa -60 stopni mrozu a 40 stopniowy żar latem. Tu z Chabarowska do Władywostoku to blisko (przecież to tylko 700 km), tu 22 godziny jazdy pociągiem to krótko. Ciężko im było pojąć, że przez Polskę można przejechać w ciągu 12 godzin, że nasze całe góry to może 300 km długości, że u nas daleko to podróż na 200-300 km... Choć i ja jakoś inaczej już odliczałam bo robiliśmy dziś odległość 250km a było to "tylko" wobec podróży z Jakucka do Ałdanu.

Mimo ogólnej bystrości Siergiej zadziwił mnie twierdzeniem, że Polska do niedawna była republiką. Popatrzyłam na Marylę - bo to ona głównie "gawariła" - ale ona tylko machnęła ręką; nie ma sensu wyjaśniać, nie zrozumieją. Sam zaś zdziwił się gdy na jego pytania o "postęp techniczny" powiedziałyśmy, że samochód ma prawe każda rodzina a komórki są codziennością.

W Nieriungi byliśmy prawie przed północą bo sporo czasu czekaliśmy na ciężarówkę Andrzeja i Grażyny. Pociąg do Nowego Uojanu był tylko w dni... parzyste! Ale rano. Więc "kibel" do pojutrza. Poszliśmy się rozbić moskiewskim sposobem w pobliskim lasku. Padliśmy w śpiwory mimo niedalekich hałasów odjeżdżających pociagów.

13 sierpnia; rano spostrzegliśmy, że nasz obóz tym razem wypadł gdzieś pomiędzy bocznicą kolejową a jakimś rumowiskiem; bez znaczenia. Uzupełniliśmy zapasy makaronu i ryżu, przepierka i ogólne leżakowanie. Jagody i grzyby w obfitości, opalanie i uzupełnianie kajecików;


TranssibBurjacja

 

14 sierpnia; zrywamy się przed 6-tą, namioty wilgotne jeszcze z nocy i prędko do pociagu; spędzimy teraz dwie doby w Bajkalsko - Amurskiej Magistrali. Wcale nam się nie dłużyło - tym bardziej, że widoki przepyszne. Góry Stanowe zaostrzają nasz apetyt na Barguziny - trochę podobne do Tatr ale rozleglejsze, potężniejsze i na przedgórzu mnóstwo małych jeziorek. Zniechęca nas nieco tajga - podsychająca albo po pożarze albo z powodu zabagnionego terenu a co zdrowszy fragment to wykarczowany. Kiedy już napatrzyliśmy się za okno los zesłał nam ciekawego rozmowcę - Gruzina z Tyndy; wiedział o Polsce dużo więcej niż my w szóstkę o Gruzji. Łącznie ze składem polskiej drużyny piłkarskiej! Powoli przetoczyły się w tym płackartnym wagonie prawie dwie doby i 15-go przyszło nam wieczorem wysiąźć w N.Uojanie. Nie złapaliśmy autobusu do Kumory ale życzliwy kierowca podrzucił nas nad pobliskie jezioro gdzie przenocowaliśmy. Autobus mieliśmy mieć jutro - tymczasem zaczęliśmy walkę - jeszcze tylko obronną z komarami a raczej samicami komarów o niezwykle rozwiniętym instynkcie macierzyńskim. Ale w końcu wieczór, las, jezioro.

16 sierpnia; spadaliśmy znad brzegu rekreacyjnego jeziora tempem sprinterskim - dopingowały nas komarzyce. Nieopodal zaczekaliśmy na autobus do Kumory i po godzinnej jeździe znaleźliśmy się w pustkowiu, przed nami była ostatnia już odzielający nas od Barguzin odcinek: dolina długa na jakieś 150 km (o ile mapy nie kłamały); wiedzieliśmy, że ciężarówki jeżdżą tu raz na 2-3 dni. Może już jechała dziś a może pojedzie dopiero pojutrze: zaczeliśmy nasz marsz - ku Barguzinom, do Ałły. Liczyliśmy na to, że gdy tylko miniemy jezioro rozpościerające się tutaj - ssące naszą krew owady dadzą nam spokój, jeszcze wystawialiśmy ręce i nogi do grzejącego niemiłosiernie słońca, jeszcze odganialiśmy komary. Wątpliwości zaczeły się wieczorem: jezioro zostało dawno za nami a komarzyce krążyły nad nami. Poukrywaliśmy się w śpiworach.

Angielski dyplomata Angielski dyplomata
19 sierpnia; Szliśmy już dwa dni a ciężarówki bywały tylko w naszych snach. I gdy nadzieja prysła usłyszeliśmy ryk silników. Zobaczyliśmy dwie ogromne maszyny o kołach przetaczających się przez półmetrowe kamienie. Jedna z "paką", druga odkryta z Land Roverem jako ładunkiem. Zatrzymały się, dojrzeliśmy 4 Rosjan - kierowców i usłyszeliśmy "Dzień dobry" z angielskim akcentem. Za chwilę znaleźliśmy się na "pace" - ruszyliśmy. Trzęsło niemiłosiernie ale nie miało to znaczenia. Jechaliśmy. W "nasze" góry. Uciekaliśmy komarom. Za chwilę jednak silniki ucichły. Rozmyślili się? Przeciwnie - wysiedliśmy by na pierwszym przejechanym mostku (wcześniej przechodziliśmy takie na wdechu) dopełnić pewnych formalności nie do uniknięcia: "za znakomstwo" - tak brzmiał pierwszy toast wzniesiony przez naszych druzjej. Otóż ekipa, która nas zabrała to 3 Rosjanie: Wołodia, Denis i Alek oraz Buriat (byliśmy przecież w Buriacji) - Dorsz. Ale ciężarówki wynajął Anglik - dyplomata z Moskwy, pracował też w Polsce - stąd to "Dzień dobry" na powitanie. Zmierzał z rodziną do Uljun-chan. Po chwili znaliśmy już naszych Rosjan, dostałyśmy miejsca w kabinie (nasi koledzy dzielnie znosili drogę na "pace"). Tak rozpoczęła się największa przygoda naszej podróży. To jakie wertepy przebywaliśmy, jakie spróchniałe mosty, rzeki, rumowiska kamieni - trudno opisać. I oczywiście co jakiś czas na podtrzymanie humoru obowiązkowe "drinkowanie".

Nasi kierowcy O 2-giej nad ranem byliśmy w Uljun-chan. Stąd było jeszcze ok. 30km. do Ałła-kurort (ze wzgledu na ciepłe źródła cieszące się zainteresowaniem letników). Nasi druzja zaproponowali, że nazajutrz podwiozą nas do Ałły ale tymczasem koniecznie musimy dotrzymać im towarzystwa w nocnej biesiadzie. Nie mogliśmy odmówić choćby z tego względu, że bezinteresownie pomogli nam przebyć ponad 100km po wertepach. Poza tym nasi druzja mieli z sobą chleb i z chęcią dzielili się nim przygotowując nam sandwicze ze słoniną podpiekane na ognisku. A przecież chleb widzieliśmy ostatnio - w Jakucku. Impreza trwała do 8 rano.

20 sierpnia; rano zobaczyliśmy, że druzja już coś dzielnie dłubią przy swoich maszynach. Czekaliśmy cierpliwie na obiecany transport tym bardziej, że przebycie tych ok. 30km i tak zajełoby nam ten dzień (szczególnie, że nasza kondycja jakoś osłabła po nocnym drinkowaniu). Późnym popołudniem ruszyliśmy ale jeszcze nie do Ałły-kurortu ale Ałły-wioski, bowiem tam właśnie Dorsz miał swoich przyjaciół, których nie można było nie odwiedzić. Oczywiście,że skończyło się imprezą - tym razem w prawdziwej buriackiej chacie. Pamiętam spokój i niezwykłą ciszę, drewnianą zabudowę i chaty porozrzucane a nie jak u nas skupione wokół drogi. Pamiętam krowy (podstawa hodowli), które nie wchodziły do zagród lecz noc spędzały na środku zapiaszczonej "drogi". Pamiętam opowieści Gospodarzy o Buriatach - narodzie - inaczej niż to było w Jakucji - świadomym swojej tożsamości i odrębności, pielegnującym zwyczaje i religię (szamanizm lub lamaizm).

21 sierpnia; wreszcie dotarliśmy do Ałły-kurortu ale nasi przyjaciele mieli dla nas pełno niespodzianek: kąpiel w gorących źródłach, pożegnalny mecz piłki nożnej (nasi koledzy wygrali) no i zupa z barana warzona na ognisku. A że po zupie trzeba było spróbować "ciaj" z prawdziwego samowaru więc zastał nas wieczór i tego już dnia nie wyruszyliśmy w góry. Przestało nam się wreszcie spieszyć i poddaliśmy się azjatyckiemu rytmowi czasu.

Barguziny
22 sierpnia; z ogromnym żalem pożegnaliśmy naszych towarzyszy. Wymiana adresów, pamiątkowe zdjęcia i nadszedł wreszcie czas by posmakować "naszych" wyczekiwanych Barguzinów. Plan nam się zminimalizował do jednej doliny - gonił nas czas. Chcieliśmy dotrzeć do ostatniej zimowni, rozbić obóz i na lekko podejść na jedną z przełęczy by choć popatrzeć na granie do, których zmierzliśmy prawie od trzech tygodni. Jedyna opisana w przewodniku ścieżka - znakowana (w sposób wcześniej nieznany mi: zdarty kawałek kory z drzewa odgrywał rolę szlaku) ginęła wciąż w zaroślach więc musieliśmy wychodzić na brzeg rzeki co nas opóźniało. Potem jeszcze dwukrotna przeprawa przez rzekę i zrobił się wieczór. Dojrzeliśmy chatynkę i dwóch rybaków. Niestety to nie była ta oczekiwana ostatnia zimownia jak nam powiedzieli właśnie ci rybacy - do ostatniej było jeszcze ok. 8 km. Poszliśmy spać z myślą, że jutro się uda.

23 sierpnia; lało. Pierwszy raz się rozpadało i moczyło nas cały dzień. Właśnie teraz gdy byliśmy tak blisko. Zaczeliśmy definitywny odwrót. Nie wiedzieliśmy jak długo w rzeczywistości zajmie nam dotarcie do tej przełęczy a części naszej ekipy kończyły się urlopy. Napotkanymi ciężarówkami dotarliśmy wieczorem do Ałły - poznany po drodze Alek zaprosił nas do siebie do domu. Oczywiście nie mogliśmy odmówić kolacji przygotowanej przez jego mamę - byli szczęśliwi, że mogą nas gościć a przecież zbliżała się północ a dla nich to był najgorętszy okres w roku - od świtu kosi się trawę by żywić nią przec całą zimę krowy. A my tylko mogliśmy obiecać, że wyślemy zdjęcia. U Alka nocowali też Jego znajomi z Kurumkanu, do którego zmierzaliśmy tak więc kolejny nocleg też mieliśmy już zapewniony.

24 sierpnia; autobus do Kurumkan; rozbiliśmy się koło domu poznanych wczoraj przyjaciół Alka; zaprowadzili nas do Dacanu. Dzień spędziliśmy raczej leniwie susząc rzeczy i dowiadując się co do transporu do Ust-Barguzin.

Wracamy do domu
Jeszcze tylko spędziliśmy półtora dnia nad Bajkałem, nieopodal wsi Griemiacińsk, i autobusem dojechaliśmy do Ułan Ude. Wieczorem 27 sierpnia już wiedzieliśmy, że z pociągiem do Moskwy nie będzie problemu - kupiliśmy bilety na pojutrze bo jutro postanowiliśmy zwiedzić Muzeum Etnograficzne.

28 sierpnia; daliśmy znać do domu: wracamy czyli... będziemy za tydzień. Muzeum warte obejrzenia, warte zasmakowania też pozy tamże sprzedawane. A wieczorem warto wpaść na chińskie jedzenie do hotelowego baru lub zejść na dansing w tym też hotelu. No cóż - lokal raczej ekskluzywny toteż wyglądaliśmy przynajmniej egzotycznie wśród pań w sukienkach - my w spodniach brudnych ale jakże swojskich.

Cztery doby w pociągu
29 sierpnia; przed nami kolej transsyberyjska: 4 doby. Chcieliśmy wracać właśnie tak - długo by przyzwyczaić się do myśli, że coś się kończy. Ale i tak dopadał mnie to żal, to refleksje nie zawsze wesołe. Ale też plany na za rok, na za dwa rozwijaliśmy ogromne; i wracaliśmy do znoszonych przewodników jeszcze raz wczytując się w zwyczaje zasmakowanych krain.

30 sierpnia; zaczyna się dłużyć - a każda doba trwa jakieś 25,5 godziny, jasno za oknem do ok. 2230. Ludzie w transsyberyjskiej mniej rozmowni niż w BAM-ie. Gdyby nie stacyjki, na których szczytem smakołyków były raki i wypisywanie licznych kartek pocztowych potrzebna by była psychoterapia grupowa.

Mongolski muzyk 31 sierpnia; dzień obfitował w nowości. Zaczeliśmy od środków rozluźniających bo popadaliśmy w dziwne pomysły np.; tatuaż długopisem na plecach Kuby, wieczorem przyszła się integrować z nami nawet prowadnica. Zrzuciła mundur i od razu też urzędniczy ton. W międzyczasie zapoznaliśmy trzech naszych krajan wracających z Mongoli - więc wspólne opowieści i gra w kości. Wreszcie poznaliśmy Tatara - Raszyda wracającego na 40 dni przepustki po półtorarocznej służbie wojskowej w odległej od Jego Tatarstanu Buriacji o 5 dni drogi.

1 września; od rana prawie już się pakujemy, ledwo znaleźliśmy czas na posłuchanie buriacko - mongolskiej muzyki. Cały jeden wagon to był zespół muzyczny zmierzający do Moskwy na koncert. Muzyka - hm - intrygująca.

2 września; koszmarnie ranna godzina - stoimy na otwarcie metra (czynne od 530!); potem zakup miejscówek i krótki spacer po Moskwie - znowu poniedziałek więc nici z Mauzoleum, Arbat koszmarnie drogi, jedynie cerkiew Zbawiciela wypaliła - choć tylko z zewnątrz: imponująca budowla. Przed 16-tą pociąg zaczął odmierzać ostatnie godziny podróży. Ostatnia wieczorna biesiada i jeszcze tylko przygoda z żeń-szeniem na granicy.

3 września; Rano Warszawa, południe Częstochowa, po południu Zawiercie. Dom. Niby tak ale śniłam swoją Syberię jeszcze tydzień.

Było inaczej niż miało być. Akcent wyjazdu przesunoł się z gór na miejsca a nawet bardziej na ludzi, których spotykaliśmy. I których mamy nadzieję spotkać w najbliższy sierpień - bo plan jest: dotrzeć w Barguziny, odwiedzić chłopaków od ciężarówek w N.Uojanie i wracając wysiąść w Tatarstanie bo Raszyd też nas zapraszał.... a więc to dopiero początek przygody z Rosją - przynajmniej dla mnie.


Porady Praktycznesw11.jpg

- Muzeum Wiecznej Zmarzliny - autobusem z centrum nr 4 - do końca trasy, wejście darmowe choć wskazane jest uprzedzić dzień wcześniej o chęci zwiedzania;

- autobusy do Ałdanu jeżdżą 2-3 razy w tygodniu (600-800 rubli) ale bilety zazwyczaj wykupione na kilka dni i nie należy kierować sie wiszącym rozkładem jazdy bo może być nieaktualny - należy pytać się w kasach;

- można wynająć mikroautobus za 1100 rubli - podróż do Ałdanu trwa w zależności od umiejętności kierowcy w zmienianiu opon od 7 do 13 godzin;

- przeprawa przez Lenę promem odbywa sie gdy prom się zapełni (stosunkowo szybko), koszty to 30 rubli, płacąc w Jakucku za bilet autobusowy za przeprawę liczą sobie 50 rubli;

- Ałdan - hotel - jedyny zresztą - 80 rubli: czysta pościel, można na kuchni zagotować wodę, tylko zimna woda;

- autobusy z Ałdanu do Nieriungi (300 rubli) - bilety wykupione na kilka dni ale można spod dworca autobusowego za 4 ruble autobusem nr 6 dostać się na "autozaprawkę" gdzie odprawiane są ciężarówki i zupełnie bez problemu za "dziękuję" dojechać do samej Nieriungi (ok. 6 godzin);

- pociągi z Nieriungi do Tyndy są w miarę często (np. ok. 24-tej) ale już dalej do Nowego Uojanu tylko w dni parzyste o 630 (470 rubli za płackartnyj - można za 25 rubli dostać pościel, wrzątek dostępny całą dobę, woda w toalecie bez problemów, również wagon restauracyjny - a ok. 800 rubli za przedział zamykany); podróż trwa 36 godzin (6-godzinny postój w Tyndzie);

- z Nowego Uojanu autobus do Kumora m.in. o 11-tej rano (bodajże za 3 ruble); z Kumora do Ałły udało nam się dotrzeć ciężarówkami, które tu kursują ze zmienną częstotliwością: raz na 2-3 dni;

- opisana w przewodniku a zaczynająca się w Ałla-Kurort ścieżka okazała sie faktycznie ścieżynką ginącą co chwila z oczu, podejrzewaliśmy też, że podane 18 km do końca doliny było grubo zaniżone;

- z Ałły do Kurumkan (warto obejrzeć Dacan) autobus o 830 za 30 rubli + 5 rubli bagaż, ok. 60 km - 1,5 godziny (na wiosnę ze względu na roztopy nie kursuje);

- z Kurumkan autobus do Barguzina (bilety wykupione wcześniej więc podróżowanie na stojąco) za 55 rubli ok. 2 godzin i tam przesiadka na autobus "pozakursowy " za 150 rubli (po drodze przeprawa przez rz. Barguzin) ok. 3-4 godziny do nadbajkalskiej wioski Griemiacińsk; autobus ten jedzie aż do Ułan - Ude za 270 rubli; około 5 km za Griemiacińskiem jest zajazd przy, którym zatrzymują sie autobusy na dłuższy postój i można ustalić z kierowcą nieoficjalną cenę za przejazd do Ułan - Ude, np.:100 rubli;

Ułan-Ude:
hotel "Bajkał" - 240 rubli, tańszy i bliżej położony od dworca kolejowego (3 minuty) od 150 do 240 rubli (z toaletą lub bez itp), jest tu bar chiński; doba w hotelu dworcowym w cenie 120 rubli, 12 godzin - 80 rubli; pamiątki - na placu koło pomnika (głowy) Lenina; kafejki internetowe, łatwość uzyskania na poczcie połączenia z krajem: minuta rozmowy - 12 rubli; liczne kantory: ok. 30 rubli za dolara; pociąg do Moskwy - mimo końca wakacji mogliśmy kupić bilety już na dzień następny - 1400 rubli w płackartnym, podróż trwała od 10-tej rano w czwartek do 417 w poniedziałek; zniżki dla studentów są tylko w okresie wakacyjnym; samolot do Moskwy 5800 rubli, ze zniżką do lat 24 - 3700 rubli; Muzeum Etnograficzne - warto - można dotrzeć taxi za 100 rubli lub busem za 6 rubli ale bus nie dojeżdża pod samo muzeum; 45 rubli wejście dla obcokrajowców, 30 rubli aparat, 30 rubli zdjęcia w strojach buriackich;

- Moskwa: miejscówka - bez problemu - w płackartnym 1100 rubli, w polskim wagonie 96 zł lub 23 dolary; pociągi m.in.: ok 16-tej, 22-giej;

 


 

Moskwa, Dworzec Białoruski
Plac Czerwony
Moskwa, lotnisko Domodiedowo
Poranek w Chabarowsku
Ulica w Chabarowsku
Plac Lenina w Chabarowsku
Budowle stoją na palach
Budynek nowego teatru
Stary syberyjski dom
Obchody 370-lecia Chabarowska
Plac Lenina
12m.jpg
Plac Lenina
Instytut Wiecznej Zmarzliny
W podziemiach Instytutu
Dom Młodzieży
Stary dom syberyjski
W oczekiwaniu na przeprawę
Jacyk
Ałdan
Resztki bramy łagru
Ałdan - szukamy stopa
W drodze do Nieriungi
Kopalnie złota
Kolejna ''okazja''
Dworzec kolejowy
BAM
Góry Stanowe
Góry Stanowe
Jedziemy stopem
Droga przez wertepy
Ałła-Kurort
Korzystamy z gorących źródeł
34m.jpg
Dacan
Główna świątynia
Ku Barguzinom
Barguzińska dolina
Barguziny
Przeprawa przez rzekę
Barguziny
Ostatnie spojrzenie na Barguziny
Ałła - Kurort
Bajkał
Ułan-Ude