Bartek Walczak

Półwysep Kolski


O zaletach spędzania ferii zimowych w miejscach innych niż Zakopane lub pobliski ogródek jordanowski krążą różne opinie, jednak w myśl zasady, że należy spróbować wszystkiego, zdecydowaliśmy się na rezygnację z oglądania telewizji i (lub) błądzenia po krzakach w Bieszczadach, by móc potęsknić za tym na śnieżnym i mroźnym Półwyspie Kolskim.

Sam wyjazd, jeśli nie liczyć odmrożenia i ewakuacji do domu połowy wyprawy, zatrzymania niżej podpisanego przez milicję w Apatytach i pożaru autobusu pod Murmańskiem, należy zaliczyć do udanych. Chłopcy mogli spokojnie kurować palce w domowych pieleszach, milicjanci dali się zrobić w tzw. głupa, a do ugaszenia autobusu wystarczyła współpraca pasażerów i zalegający obficie na poboczach śnieg. Pogoda nie pozwoliła nam osiągnąć zbyt wiele w górach - Ruszczorr, jedyny, zresztą niezbyt wybitny szczyt, który padł naszym łupem, zdobywaliśmy przy 20 stopniach mrozu, w zadymce śnieżnej i huraganowym wietrze, miejscami brnąc w śniegu po szyję. Odbiliśmy to sobie odwiedzając stolicę rosyjskich Lapończyków - Łowoziero i piękne miasto Murmańsk.
Po Półwyspie Kolskim podróżuje się dość sprawnie, zwłaszcza wzdłuż linii kolejowej do Murmańska. W terenie natomiast najlepiej sprawdzają się narty (autochtoni przedkładają nad nie swoje wspaniałe, choć - jak mieliśmy okazję się przekonać - dość zawodne skutery śnieżne). Co do naszych własnoręcznie wykonanych rakiet śnieżnych, ograniczę się do komentarza, że były, (są) znakomite, aczkolwiek kląłem je przynajmniej kilkadziesiąt razy dziennie. Chibiny, przy stosunkowo znacznych (jak na góry o tej wysokości) przewyższeniach charakteryzują się dużym nachyleniem stoków, co, z uwagi na silne wiatry na graniach, sprawia, że miejscami przydają się raki. Można także zaopatrzyć się w paciorki dla tubylców: za kilka butelek spirytusu lub rybackie sieci łatwo przywieźć dla rodzinki takie precjoza jak rogi renifera czy skóry różnych futrzastych zwierzątek - od renifera do rosomaka. Podobno warto tylko uważać na granicy.