Marcin Gałązka

Attention! Time is short!
albo podróż dookoła świata


Uwaga wstępna: Szanowny Czytelniku, jeśli chciałbyś przeczytać kolejny artykuł o górach, to źle trafiłeś i daj sobie spokój.

Wszystko to wydarzyło się mniej więcej naprawdę. Tak się złożyło, że w czasie, w którym u nas jedni czczą Wniebowzięcie NMP, inni rocznicę Bitwy Warszawskiej, znajdowałem się w miejscu, gdzie nikt nie miał o tym pojęcia. Dla ludzi wokoło był to dzień urodzin Kriszny i Dzień Niepodległości. Tego niezwykłego, świątecznego dnia (swoją drogą to ciekawe, co robią wtedy muzułmanie, żydzi itp.) przekroczyłem granicę nepalsko-indyjską w niewielkiej mieścinie Sonauli.
Był wczesny, ale i tak już wyjątkowo gorący ranek. Właśnie wysiadłem z autobusu, którym dzień wcześniej opuściłem Kathmandu. Korzystając z okazji, że następny miał odjechać za jakiś czas, zacząłem włóczyć się po centralnej i jedynej tam ulicy. Nie jestem zadowolony z tego ostatniego zdania, bo co Czytelniku sobie myślisz, kiedy czytasz "ulica"? Jezdnia, asfalt, może chodnik? He, he, he. Nic z tych rzeczy. Tu właśnie uwidacznia się problem z opisywaniem tamtych stron. Wszystko jest tam zupełnie inne. Właściwie każde słowo, którego używam należałoby opatrzyć jakimś opisem. Przykładowo tamtejszy autobus z tym w rozumieniu naszym (europejskim?, rozumieniu ludzi białych?) wspólne ma tylko to, że jest to pojazd kołowy, spalinowy, służący do przewozu pasażerów. Reszta jest odmienna. Jest znacznie bardziej ciasno (czy to chińska licencja?), bagaż wozi się na dachu, wewnątrz można palić, wszechobecne są ozdoby, przez co pojazd często przypomina szopkę krakowską. Nie, takie opisywanie nie ma sensu. To trzeba samemu zobaczyć. Jeśli chodzi o warunki jazdy, to mogłeś przeżyć namiastkę czegoś w tym stylu, jadąc ogórkiem (oczywiście dawniej, bo teraz to już chyba nie jeżdżą) koniecznie w środku sezonu i w upalny dzień. Ja tego kiedyś doświadczyłem na trasie Wetlina - Ustrzyki.

Wracając do tematu, tak jak z autobusem czy ulicą jest ze wszystkim. Cokolwiek byś zobaczył, cokolwiek byś spróbował jest inne. Nawet głupia Coca-Cola smakowała inaczej. W tym momencie przypomina mi się pewien dialog z filmu "Pulp Fiction". Czy pamiętasz to Drogi Czytelniku:
Vincent: Ale wiesz, co jest w Europie najzabawniejsze?
Jules: Co?
Vincent: Drobne różnice. To znaczy, mają tam zasadniczo to samo gówno co my, ale ich gówna są ciut inne.

Dodaję od siebie, że w Indiach są one więcej niż ciut inne.

Ale wróćmy do początku. Więc łaziłem sobie po tej ulicy w Sonauli uważając, aby nie wpaść na rikszę, rowerzystę, krowę, rzadziej samochód. Większość sklepów była zamknięta z uwagi na święto, choć nie było jeszcze widać jakiś jego oznak oprócz paru smętnych, wyblakłych chorągiewek. Może było za wcześnie. Minąłem rząd domów stojących przy drodze i pojawił się przede mną widok pól ryżowych. To coś pięknego. Połacie soczystej, intensywnej zieleni zmieniającej odcienie pod wpływem wiatru. Wszystko się błyszczy, bo przez młody ryż prześwituje jeszcze woda. Spotkałem tam miejscowego sadhu. Sadhu to w strasznym uproszczeniu ktoś pomiędzy księdzem a szamanem. Żyje ascetycznie bez rodziny. Nie je mięsa, nie stosuje używek z wyjątkiem, jakże tam naturalnego, haszyszu. Wygląda tak jak na załączonym zdjęciu. Tamten zaczął coś do mnie mówić w niezrozumiałym języku. Po chwili zorientowałem się, że może to być jego wersja angielskiego. Zacząłem rozumieć. Cały czas patrząc mi prosto w oczy mówił o złu, które panuje nad światem. Przynajmniej tak mi się wydawało. Jego głos podnosił się coraz wyżej. Był coraz bardziej demoniczny. Na koniec wykrzyknął "Attention! Time is short!!!" i zamilkł. Trochę mnie to przestraszyło. Ja tysiące kilometrów od domu, a ten magik mówi mi, że czas jest krótki. Czyj czas? Może mój? Do dziś zastanawiam się, o co właściwie mu chodziło. Teraz tak sobie myślę, że każdy mógłby to sobie interpretować na różne sposoby. Np. moja banalna interpretacja na potrzeby tego numeru: Czytelniku uważaj! Czas mija! Spróbuj spędzić go twórczo a jednocześnie przyjemnie i wyjedź gdzieś daleko. Z roku na rok czasu będzie coraz mniej. Widzę to po sobie. A przecież "podróżować, podróżować jest bosko".

Właściwie mógłbym na tym skończyć, ale czuję, że należy Ci się kilka słów o moim wyjeździe. Poza domem nie było mnie równe dwa miesiące. Do Kathmandu, które było najdalej wysuniętym na wschód punktem w czasie wyprawy, dojechałem drogą lądową przez Turcję, Iran, Pakistan i Indie. Wróciłem tak samo. Wszystko razem z wizami, które są najdroższe, kosztowało ok. 900 $. Nie widzę sensu opisywania detali technicznych (połączenia, ceny), bo wielu zrobiło to już przede mną. No właśnie, przeglądałem ostatnio książkę "Season in Heaven" Davida Tomory. Facet spisał wspomnienia ludzi, w większości hipisów, którzy w latach 1965-1975 podróżowali podobną trasą. Na zakończenie przytaczam z niej historyjkę. Był rok sześćdziesiątyktóryś. Kevin i Sean po przejechaniu Iranu trafili na granicę z Afganistanem. Wtedy jeszcze jeździło się przez ten kraj. Przed budynkiem urzędu celnego Kevin rozłożył swój koc, usiadł na nim i zapalił papierosa. Nagle pojawił się afgański Inspektor. Stanął nad nim.
- Gdzie twój bagaż? - Zapytał.
Chłopak nie zmienił pozycji. Nadal paląc odpowiedział:
- Właśnie na nim stoisz - i pokazał na koc. Wszyscy zaczęli się śmiać. W pewnym momencie Inspektor przestał. Zapadła cisza. Nagle krzyknął:
- Macie haszysz ?!
- Kto? My??? Nie.
- Nie!?! - ryknął jeszcze głośniej.
Sięgnął do kieszeni. Gwałtownie wyciągnął z niej... wielką brązową kostkę.
- Nie macie, więc bierzcie.