Magda Puzio

Śladami misia Yogi


I znowu tego lata rzuciło mnie hen, hen, aż za Wielką Wodę. Rok temu razem z Maćkiem, moim bratem, zdobywaliśmy w pocie czoła Dziki Zachód. Przejechaliśmy tysiące kilometrów pustynnymi obszarami Nowego Meksyku, Arizony i Nevady, spotkaliśmy prawdziwych Indian na stacji benzynowej, na campingu i w supermarkecie, posmażyliśmy się trochę w głębi Wielkiego Kanionu Kolorado, przeputaliśmy na hazard parę dolarów w zachwycająco kiczowatych kasynach Las Vegas (wciągało - ja chciałam jeszcze, ale mi starszy brat nie pozwolił). W Kalifornii zauroczyła nas depresyjna Dolina śmierci o zachodzie słońca, za co przyszło nam słono zapłacić bezsenną nocą przy temperaturze 45 stopni. Ochłonęliśmy potem nieco przy wodospadach i pionowych skałach zielonego Yosemite, i gdy owiała nas pacyficzna bryza w San Francisco. Ale nie na długo. W drodze powrotnej do naszego miejsca wypadowego, czyli Dallas w Texasie, nasz klimatyzowany (Bogu dzięki!) samochodzik znów pruł przez pustynię i skwar.

Nie zastanawialiśmy się więc długo, w którym kierunku jechać w tym roku. Na północ ! Wzrok nasz padł na mapie na stan Wyoming, z kuszącym północno-zachodnim rogiem, gdzie zieleniały dwa parki narodowe: słynny Yellowstone i położony nieco na południe Grand Teton z górami po 3, 4 tysiące metrów. "Pozdrów misia Yogi"- prosili mnie znajomi. A znużony dallaskimi upałami Maciek z nadzieją patrzył, jak to już niedaleko Kanady, i jak wysoko (Yellowstone leży na ok. 2000 m. n.p.m.). "Tam to już chyba musi być chłodno" - myśleliśmy z zadowoleniem. Jednak było mi trochę dziwnie, gdy w Dallas przy temperaturze prawie 40 stopni pakowaliśmy do bagażnika nasze śpiwory puchowe.

Z Texasu do Wyoming

Pierwszy tysiąc kilometrów zanudził nas niezbyt ciekawym, płaskim, pustym lub pokrytym polami kukurydzy krajobrazem. Fajne były tylko okrągłe pola w północno-zachodnim Texasie. Okrągłe, bo nawadniane za pomocą deszczowni umocowanej pośrodku pola i poruszającej się dookoła jak wskazówka w zegarku. Podobno wygląda to bardzo ładnie z samolotu - takie rozrzucone różnokolorowe guziczki.

Kiedy wreszcie na horyzoncie pojawiły się góry, byliśmy już w stanie Colorado, a dokładniej w Colorado Springs, leżącym u stóp Rocky Mountains - Gór Skalistych. Górujący nad miastem Pikes Peak (4300 m. n.p.m.) jest górą niezwykłą ze względu na swoją dostępność. Na folderze informacyjnym napisano "Pikes Peak, America's Mountain" i trzeba przyznać, że góra w pełni na tę nazwę zasługuje. Na szczyt można wjechać kolejką, a także... własnym samochodem. Nie odmówiliśmy sobie tej drugiej przyjemności. Na szczycie wysiadłam z samochodu z poczuciem lekkiego zmieszania: te 4300 metrów to jakby mój rekord wysokościowy, ale chyba liczyć go nie można, bo tak niesportowo osiągnięty. W końcu nie do takiego zdobywania gór się przywykło. Ale gdy zobaczyłam parking pokrywający prawie cały szczyt, tłum ludzi i samochodów, niemowlęta i staruszków, ogarnęło mnie współczucie dla wszystkich, którzy kiedykolwiek podjęli lub podejmą wspinaczkę o własnych nogach na tę górę. Ależ to musi być dołujące znaleźć się w takim miejscu po wyczerpującym, dwukilometrowym podejściu. Poczułam się więc wewnętrznie usprawiedliwiona i ruszyłam w tenisówkach, jak najgorszy cepr, oglądać widoki, a także zwiedzać pobliski fastfood i sklep z pamiątkami. Maciek natomiast rzucił się do fotografowania swojego samochodu na tle przepaści. śniegu już nie było, bo to środek lata i wszystko zdążyło stopnieć, a szkoda: jakoś go tu brakowało i jedynie dziwny ból w uszach przypominał o wysokości.

Gdy już raz dojechaliśmy do gór, ciężko nam się było z nimi rozstać. Zamiast więc jechać prosto na północ równinną autostradą, co zaoszczędziłoby nam dwóch dni drogi, skręciliśmy w bok i wijącą się serpentynami szosą ruszyliśmy dalej przez góry. Na przeszło 3-tysięcznej przełęczy Independence Pass przejechaliśmy linię działu wodnego rozgraniczającą zlewiska dwóch oceanów. W czasie naszej podróży przekroczymy ją jeszcze kilka razy.

Jednak wszystko co dobre szybko się kończy - zielone, chłodne góry wkrótce ustąpiły miejsca niekończącym się połaciom rozpalonych pustek: płasko, nieraz trochę pagórkowato, czasem jakieś góreczki na horyzoncie, ale cały czas pusto i, jak okiem sięgnąć, tylko wypalone słońcem żółte albo szare niskie kępki suchych traw. Droga prowadząca przez taką prerię ma w sobie coś magicznego: miałam wrażenie, że cały świat gdzieś znikł, została tylko szosa i my. Któregoś wieczora złapała nas w drodze burza. Ciemnosine chmury rozświetlane raz po raz przez błyskawice na czerwonozłotym od zachodu słońca niebie nadawały pustemu krajobrazowi jakiejś złowrogiej niesamowitości, budziły jednocześnie zachwyt i lęk. Ale na dłuższą metę takie pustki stają się nieznośnie nużące: pragnie się odmiany, wypatruje czegokolwiek, na czym można by zaczepić wzrok. Krzaczek, kupka kamieni, gruntowa droga odchodząca w bok do jakiegoś zagubionego rancza zyskują bardzo na atrakcyjności.

Tak dojechaliśmy do stanu Wyoming, który pod względem pustości bije na głowę wszystkie inne stany (no, może oprócz Alaski). Niewiele mniejszy od Polski liczy sobie niespełna 460 tysięcy mieszkańców. Rzadkie niewielkie i na ogół biedne miasteczka, wsie i osady, które mijaliśmy, dzielą często odległości rzędu 100 km. Nasz wymarzony "północny" stan okazał się prawie równie pustynny jak te południowe, a upał trwał nieprzerwanie, odrobinę tylko mniejszy niż w Texasie. A im dalej jechaliśmy na północ, tym niespokojniej przewracały się w bagażniku nasze niezadowolone puchówki. No i na porządne zimno na tym wyjeździe się nie doczekały. Nawet w górach było potem dość gorąco, ale na szczęście był to upał do zniesienia, taki jaki i w Polsce czasem się trafia. Trochę chłodniej robiło się dopiero wieczorami albo bardzo już wysoko w górach.

W krainie gejzerów i boardwalków

Kiedy wreszcie dojechaliśmy do Yellowstone, mijając po drodze zamglone pionowe skały Teton Range - pasma Tetonów, które z apetytem zostawiliśmy sobie na później, musieliśmy definitywnie pożegnać się z pustkami i, niestety, wtopić się w tłum turystów zalewający o tej porze roku Yellowstone jak ziemię obiecaną. Czemu trudno się zresztą dziwić: są tam lasy, rzeki, ogromne jezioro, piękne wodospady, kaniony (zwłaszcza uroczy kanion rzeki Yellowstone o przedziwnych biało-żółto-pomarańczowo-czerwonych skałach). A wszystko to łatwo dostępne, bez konieczności zbytniego oddalania się od szosy. Słowem: raj dla wędkarzy i rodzin z dziećmi. No i oczywiście największa atrakcja, czyli owe "diabelskie zjawiska", o których opowiadał z przejęciem niejaki John Colter, który dotarł tu w 1807 roku jako pierwszy biały człowiek. Z początku nikt nie chciał wierzyć w jego opowieści i biedaczka wyśmiano. Bo w Yellowstone woda i błoto bulgocze, wrze, wybucha, ziemia dudni, czka i pomrukuje, a wydobywające się z niej siarkowe opary powiększają jeszcze intensywność doznań zmysłowych. Dzieje się tak, ponieważ park jest kalderą, czyli rozległą kotliną, która powstała w miejscu istniejącego tu kilkadziesiąt milionów lat temu wulkanu.

Naszym największym marzeniem było, rzecz jasna, zobaczyć gejzery. Jakoś tak wyszło, że nie byliśmy jeszcze ani na Islandii, ani na Kamczatce, ani też w Nowej Zelandii. I dlatego musieliśmy pogodzić się z tymi tabunami ludzi przewijającymi się między poszczególnymi atrakcjami. Warto było.

Najbardziej znanym z około 350 gejzerów parku Yellowstone jest Old Faithful, który, zgodnie ze swoim imieniem, już od ponad wieku wybucha regularnie co około półtorej godziny, wyrzucając od 15 do 30 tysięcy litrów wrzącej wody na wysokość od 30 do 50 metrów. Kiedy na ustawionych w półokrąg ławeczkach robi się tłoczno to znak, że niedługo ma nastapić wybuch. Nie jest to jednak wcale najwyższy gejzer. Najwyżej wybuchającym gejzerem w Yellowstone i, podobno, na całym świecie jest Steamboat - Statek Parowy. Ostatni jego wybuch na wiosnę tego roku wyniósł słup wody na wysokość aż 100 metrów. My widzieliśmy tylko jak, zgodnie ze swoją nazwą, buchał obficie parą wodną.

Jest jeszcze kilka innych gejzerów, które również łaskawie pozwalają się prognozować - prawdopodobny czas najbliższych wybuchów można sobie sprawdzić na tablicy w informacji turystycznej. Nam udało się zobaczyć aż pięć dużych erupcji. Jedne z nich trwały krótko: minutę lub kilka minut, inne pozowały do zdjęć znacznie dłużej. Mnie najbardziej podobał się wcale nie osławiony Wierny Staruszek, ale nieprzewidywalny tego dnia Castle Geyser, którego mieliśmy szczęście podziwiać w akcji. Woda leciała do góry przez dobre pół godziny, i to nie z byle jakiej dziury w ziemi, jak w przypadku większości gejzerów, ale wprost z fantastycznego stożka, który rzeczywiście może skojarzyć się z zamkiem.

Oprócz gejzerów widzieliśmy jeszcze całe mnóstwo innych dziwów. Były rozmaite gorące źródła: bulgoczące, kipiące, parskające, czasem tworzące misterne terasy lub rozlewające się w sadzawki i stawiki zabarwione na tęczowo przez różne gatunki ciepłolubnych bakterii i alg. Były dziury i kałuże, w których błoto zdawało się żyć własnym życiem, umilając turystom zwiedzanie siarkowymi wyziewami, i fumarole, z których leciała jak z czajnika gorąca para wodna. Wszystkie te ciekawostki oglądaliśmy spacerując po specjalnych drewnianych chodnikach - boardwalkach. Zejście z takiego chodnika grozi podobno zapadnięciem się gruntu i, na przykład, wpadnięciem do dziury z wrzącą wodą. Sugestywne ostrzegawcze obrazki ukazywały nierozważne dziecko, spod którego wybucha gejzer. Niezbyt miła perspektywa. Ale widziałam raz jelenie przechadzające się beztrosko między gejzerami i zrodziła się we mnie wątpliwość: taki jeleń jest chyba cięższy od przeciętnego turysty? Więc odważyłam się i parę razy, gdy było to niezbędne do zrobienia zdjęcia, stąpnęłam po terenie zakazanym. Ale tylko tuż obok boardwalka. Bo czy można tak bezgranicznie ufać amerykańskim jeleniom ?

Oglądając te wszystkie cudactwa ma się poczucie potęgi jaka drzemie gdzieś pod kruchą skorupką, po której stąpamy, sił, o których na ogół się zapomina, a które tu znalazły sposób na zamanifestowanie swojej mocy. Niektóre zjawiska wydawały się nam jednak tak niewiarygodne, że czasem aż zastanawialiśmy się czy przypadkiem jakiś dobrze ukryty pracownik parku nie siedzi gdzieś z pompą i nie pompuje wrzątku do gejzerów.

Poza miejscami koncentracji zjawisk termicznych krajobraz Yellowstone niewiele ma w sobie egzotyki. Wybraliśmy się raz na spacer: las, zielone łąki, bagienka, w dali górki a la Beskid Niski... Zrobiło się nam przyjemnie, tak jakoś swojsko. Aż tu nagle przy ścieżce - samotna dziura w ziemi. Nachyliliśmy się ciekawie, a z dziury gęstawe błotko powiedziało do nas: "blurp!".

I gdzie ten miś Yogi?

Kiedy napasłam już oczy, uczy i nos tymi wszystkimi dziwnościami, zaczęłam rozglądać się baczniej za zwierzyną. Bo też jest ci jej w Yellowstone dostatek. Na łąkach pasą się gdzieniegdzie stada bizonów, lubiące nieraz powałęsać się trochę po asfalcie, powodując korki. Czasem można spotkać rodzinkę majestatycznych elków, które są podobne do naszych jeleni, ale znacznie większe. Są też łosie i niedźwiedzie, które jednak nie lubią wystawiać się zbyt często na widok publiczny. Chowają się gdzieś po leśnych ostępach, każdym swoim cieniem wzbudzając niemałą sensację. Oto przykład standardowej rozmowy z kempingowej łazienki:
- Czy widziała już pani łosia?
- Jeszcze nie, ale widzieliśmy wczoraj tylną łapę niedźwiedzia w krzakach.
- Och! Ależ miała pani szczęście!

My tyle szczęścia nie mieliśmy i, niestety, misia Yogi nie udało nam się spotkać. Za to rangersów, czyli strażników parku, jakby żywcem z kreskówki wziętych, i w Yellowstone i w Tetonach nie brakuje. Tylko ich stosunek do turystów i zwierząt jest nieco odmienny. W filmie to miś Yogi jest bez przerwy karcony za kradzież koszy piknikowych, do turystów zaś ranger odnosi się z niezwykłym szacunkiem. W życiu, okazuje się, jest na odwrót: niedźwiedzie się chołubi, a biedni turyści nastraszeni wysokimi karami i straszliwymi konsekwencjami, gimnastykują się w górach z linkami lub sznurkami, za pomocą których trzeba w niezwykle skomplikowany sposób wieszać jedzenie na drzewach, co najmniej 7 metrów od ziemi. Żeby się miś nie struł. Albo wiewiórka. My też, gdy już w Grand Teton NP chcieliśmy pochodzić sobie z plecakami i nocować w górach, musieliśmy przyrzec rangerowi, który wydawał nam permit, że zastosujemy się do tego rytuału.

Grand Teton National Park

Pasmo Tetonów wyrasta niespodziewanie jak ściana z zupełnie płaskiej, bardzo rozległej doliny Jackson Hole, porośniętej głównie niskimi sucholubnymi roślinkami. Pionowe, skaliste i niezmiernie spiczaste szczyty wznoszą się na wysokość dwóch kilometrów ponad doliną. Wygląda to niesamowicie, aż prawie nierealnie: zanim zagłębiliśmy się w góry miałam wrażenie, że patrzę na fototapetę. Tetony zawdzięczają swoje istnienie uskokowi, po którego zachodniej stronie teren się wypiętrzał, a po wschodniej, tam gdzie dolina, obniżał. Do obecnego wyglądu przyczyniły się też lodowce, które wyrzeźbiły kotły, u-kształtne doliny i pozostawiły po sobie łańcuch jeziorek u stóp gór. Lodowców już w Tetonach nie ma, choć Amerykanie twierdzą, że jest ich mnóstwo i ekscytują się każdą trochę większą plamą nadtopionego śniegu.

Swoją nazwę zaś Teton Range zawdzięcza skojarzeniom francuskich traperów, którzy pierwsi zawędrowali w te rejony. Teton znaczy po francusku "pierś", i właśnie z kobiecymi piersiami skojarzyły się Francuzom trzy (?!) szczyty, które do dziś nazywają się Grand, Middle i South Teton. Ah, ci Francuzi... Mnie osobiście bardziej przypadła do gustu nazwa nadana górom przez Indian - Teewinot, co znaczy "wiele wieżyczek, iglic".

Najwyższą górą jest Grand Teton, który liczy sobie 4197 m. n.p.m. Gdy patrzy się na niego od strony Jackson Hole, wygląda wśród innych szczytów jak wystający, ogromny kieł. Budzi respekt, a u niektórych pożądliwość - mierzy się z nim wielu wspinaczy, którzy z namaszczeniem nazywają go "The Grand". My z Maćkiem ambicji alpinistycznych nie mieliśmy i w sumie nie udało się nam wejść na żaden szczyt. Prawdę mówiąc, nawet nie próbowaliśmy. W parku nie ma szlaków prowadzących na szczyty, a my nie jesteśmy na tyle ekstremalni, żeby w takich górach, z tak stromymi, pionowymi ścianami, ufać w szczęście i własne - niewielkie jeśli chodzi o góry wysokie - doświadczenie. Zapewne można by wytyczyć turystyczne wejścia na niektóre góry, zamontować jakieś łańcuchy czy klamry, jak w Tatrach. Ale w Stanach nikomu to do głowy nie przyjdzie. Albo jesteś alpinistą i wchodzisz na szczyty, albo spacerujesz po dolinkach i wokół jeziorek. Kraj wyłączonego środka, jak mawia na podstawie swojego trzyletniego doświadczenia mój brat.

Pochodziliśmy więc sobie po dolinach, doszliśmy do kotłów polodowcowych, zmierzyliśmy się ze stromymi piargowymi progami w pewnej odludnej, bo bezszlakowej dolinie, widzieliśmy z bliska łosie, nocowaliśmy w pięknych miejscach. Na koniec zdobyliśmy wspaniałą przełęcz Hurricane Pass, z której roztaczały się fantastyczne widoki. Z jednej strony prezentowały się w pełnej krasie trzy pionowe Tetony. Obejrzałam je sobie dokładnie i w sumie od tej strony, przy dobrej woli, można by się dwóch piersi dopatrzyć, ale z tą trzecią to już chyba jakaś osobista perwersja owych Francuzów. Z drugiej strony przełęczy ukazały się nam góry o zupełnie innym charakterze i budowie geologicznej, leżące już poza parkiem: znacznie bardziej poziome, długie grzbiety z wyraźnie widocznymi ułożonymi horyzontalnie warstwami skalnymi, bardzo typowymi dla Ameryki, którą do tej pory widziałam.

Zachwyciły mnie też górskie łąki z niesamowitą ilością i rozmaitością różnokolorowych kwiatuszków. Było pięknie, majestatycznie i spokojnie. Tłumy zostały przy szosie i punktach widokowych, a w górach ludzi było akurat tyle, że miło było parę słów zamienić, gdy się kogoś spotkało. Jednak pozostał we mnie jakiś niedosyt, coś mnie ciągnęło wyżej. Góry są przecież po to, żeby na nie wchodzić. Więc czułam się trochę tak, jakby mój rozum zawarł sojusz z ciałem przeciwko duszy.

I to już prawie koniec. Trzeba wracać. Znów pustki i tanie motele, autostrada i obejrzane szybko Denver, Texas i studnie z malowniczymi wiatraczkami na pustych pastwiskach, Dallas i pa, braciszku! I jeszcze tylko wschód słońca nad Londynem, i już naprawdę koniec: Okęcie, mama i tata.