Gosia Preuss

A może nad Bajkał?


I oto wynikiem głosowania naszym kolejnym celem w głębokiej Rosji stało się jezioro Bajkał. Aby wyruszyć w tym kierunku znowu musieliśmy się znaleźć w Nowosybirsku. To jakby déjá vu - dokładnie dziewiętnaście dni temu byliśmy tutaj po raz pierwszy w życiu. Teraz wszystko wyglądało dla nas tak znajomo: poczekalnia, do której można wejść po okazaniu ważnego biletu na pociąg, babuszki sprzedające pierożki za jedyne dwa ruble, tylko jeden czynny kantor w hotelu... Mieliśmy wrażenie, że zaczynamy naszą podróż od początku, choć w nogach czuliśmy jeszcze ałtajskie skały, lodowce i przełęcze. Perspektywa spędzenia najbliższych dwóch dni w rosyjskiej plackarcie wyglądała więc dla nas bardzo atrakcyjnie. Nie mieliśmy obaw, które towarzyszyły nam przy wsiadaniu pierwszy raz do kolei transsyberyjskiej. Wiedzieliśmy już, że możemy tu liczyć na wrzątek z kipiatoka, "prysznic", mycie głowy w toalecie, a przede wszystkim na utulający do snu turkot pociągu. Po takiej podróży wstąpiły w nas nowe siły, czuliśmy się zregenerowani, gotowi na nadchodzące przygody.

Zaraz po przyjeździe do Irkucka kupiliśmy bilety powrotne do Polski. Dzięki temu wiedzieliśmy, ile dokładnie dni mamy jeszcze do dyspozycji i czy możemy dobrze zaplanować naszą dalszą wyprawę. Jednak przy tej okazji pojawiły się myśli o końcu naszej przygody. Zaczęły one krążyć wokół domu i bliskich, którzy zostali jakieś sześć tysięcy kilometrów na zachód. Ale przed sobą mieliśmy jeszcze przecież aż dwa tygodnie czasu, a może tylko dwa tygodnie...?

Obudziwszy się z tej chwilowej melancholii zaczęliśmy zwiedzać Irkuck - "Paryż Syberii". Deszcz skutecznie nam to utrudniał. Mieliśmy wrażenie, iż zawędrował on tutaj za nami aż z doliny Ak-kem. Znaleźliśmy jednak na to wspaniałe antidotum. Podzieliliśmy się na dwie grupy. Jedna czekała, aż pozostała część zwiedzi miasto, a potem nastąpiła wymiana. Ale gdzie można usiąść, żeby było ciepło i przytulnie, i żeby na plecaki nie padał deszcz? Najlepszym miejscem okazały się wygodne fotele w jednym z najlepszych hoteli Irkucka. Pani w recepcji oświadczyliśmy, że być może tutaj zanocujemy, ale decyzja ta zależy od kierownika naszej grupy, który niedługo powinien się pojawić. Wszystko to wyartykułowaliśmy w płynnej angielszczyźnie, tak więc pani w recepcji nabrała do nas szacunku. Mogliśmy teraz bezkarnie wylegiwać się na mięciutkich fotelach i odsypiać senne zaległości. Nie wzbudziliśmy także żadnych podejrzeń, gdy nastąpiła wymiana grup oczekujących, ani nawet nasze wyjście, kiedy nadszedł czas odjazdu pociągu, na który oczekiwaliśmy.

Tym razem podróż okazała się najkrótszą wśród naszych przejazdów koleją transsyberyjską. Po dwóch godzinach po raz pierwszy zobaczyliśmy jezioro Bajkał. Wśród mgieł i deszczu wyglądało ono czarująco. Wszyscy z przejęciem wpatrywaliśmy się w coraz piękniejsze obrazy pojawiające się za oknem pociągu. Ludzie wokół patrzyli na nas z odrobiną zdziwienia, drwiącymi uśmieszkami na twarzy. Pewnie myśleli: "Czego oni tak wypatrują, Bajkału nie widzieli?". Dla nich był to codzienny widok, który towarzyszył im w drodze do pracy. My jednak nie zwracaliśmy na nich uwagi i coraz łapczywiej "pożeraliśmy" to wszystko, co się przed nami ukazywało. Tak samo zachwyciła nas wioska Utulik, do której dojechaliśmy po kilku godzinach podróży wzdłuż brzegu Bajkału. Tu zaczynała się ścieżka prowadząca na Pik Porożysty, który zamierzaliśmy zdobyć. Sama wioska wyglądała jak z bajki - każdy domek był drewniany, pomalowany na wesoły kolor, z przepięknie obramowanymi oknami. To właśnie zdobienia okien świadczyły o zamożności ludzi zamieszkujących dany dom. Były one więc wykonane bardzo misternie, a zarazem były tak różnorodne, że nie znaleźliśmy dwóch identycznych (w niektórych elementem zdobniczym była pięcioramienna gwiazda). Dworzec w Utuliku również wyglądał bardzo zachęcająco - pusta, duża sala z ławeczkami, aż prosiła się o to, żebyśmy tutaj trochę zostali. Tak też zrobiliśmy, szczególnie, że za oknem wciąż siąpił deszcz i niektórzy z nas nie czuli się najlepiej. Jak się okazało w naszej grupie zapanowała epidemia grypy i już trzy osoby miały gorączkę. Nieodzowna była więc końska dawka aspiryny i ciepła noc na dworcu.

Następnego dnia rano było już zdecydowanie lepiej. Zarówno z pogodą, jak i z naszą grupową epidemią. Zza chmur wyszło słońce, pierwszy raz od kilku dni, a osoby chore czuły się na siłach, aby zacząć wspólnie forsowanie pasma Chamar-Daban. Pierwsze podejście dało nam nieźle w kość. Przez ostatnie cztery dni nogi odzwyczaiły się od takiego wysiłku, a nasze po brzegi wypełnione brzuchy znacznie trudniej było nieść pod górę. Niedługo jednak potem znaleźliśmy się w dolinie, która miała nas zaprowadzić pod sam Pik Porożysty (2020 m n.p.m.). Potok, wzdłuż którego teraz szliśmy, był zdecydowanie bardziej przyjazny niż lodowcowy Ak-kem. Woda nie mroziła już palców i wszystkiego co się do niej włożyło. Była spokojna, ale miejscami dość złowroga. W tym okresie poziom strumienia był wyjątkowo wysoki i często zalewał naszą ścieżkę. Niejednokrotnie musieliśmy dokonywać iście cyrkowych akrobacji, aby nie zamoczyć butów, jednak nie wszystkim się to udawało. W jednym miejscu rzeka zmusiła nas nawet do budowy mostu, ale chłopcy i z tym dali sobie radę. Po dwóch dniach samotnych walk w tych górach (nikogo nie spotkaliśmy na naszym "szlaku") dotarliśmy wreszcie na miejsce biwakowe pod Pikiem Porożystym. I tu spotkała nas wielka niespodzianka. W skrzętnie owiniętym folią pakunku znaleźliśmy... ziemniaki, makaron, ryż, mleko w proszku, kus-kus, herbatę, której właśnie zaczęło nam brakować! To był raj. Szczególnie dla chłopców, którzy od pewnego czasu zaczęli marudzić na małe porcje jedzenia i usilnie starali się je zwiększyć. Jeden z kolegów, gdy tylko zobaczył ziemniaki, wyjął nóż z plecaki i zaczął je obierać. I tak uczta trwał do wieczora. Spać poszliśmy z pełnymi jak nigdy brzuchami.

Następny dzień nie przywitał nas już tak wesoło. Wszystko wokół osnuła mgła, unosząca się znad Bajkału. Wczorajsze widoki na otaczające nas góry i rysujące się w dole jezioro poszły w zapomnienie. Nie mogliśmy iść w góry, ale mimo tego nuda nam nie doskwierała. Mieliśmy przecież tyle jedzenia, z którego mogliśmy komponować przeróżne posiłki. Gdy chłopcy najedli się do syta odezwał się w nich zew "prawdziwego mężczyzny". Wszyscy podchwycili pomysł budowania zadaszenia nad ławeczkami, które stały przy ognisku. Po kilku godzinach fizycznej pracy daszek zmienił się w trójścienną chatę z oknem na Bajkał. Chłopcy prześcigali się w tężyźnie fizycznej ścinając coraz grubsze pnie drzew, a potem rozłupując je na drobne kawałki i dorzucając do ognia. Gdy tego wieczora jak zwykle zaczął padać deszcz, mogliśmy się wszyscy schować w naszym prowizorycznym domku. Po paru minutach doceniliśmy jednak wyższość nieprzemakalnych materiałów, z których były zrobione nasze namioty.

Kolejny dzień upłynął nam na dalszym tzw. życiu obozowym, pogoda umożliwiła nam już jednak mały rekonesans po okolicy. Po leniwym poranku, jak zwykle osnutym nieprzeniknioną mgłą, zaczęliśmy wspinać się na przełęcz pod Pikiem. Stamtąd rozciągał się cudowny widok na otaczające nas góry. Był on jednak przerywany ciągle przetaczającą się mgłą. Dzięki temu krajobraz nabrał magicznego charakteru. Uświadomiliśmy sobie, że w górach nie ma już nikogo oprócz nas. Tylko my i dzika przyroda! Kontynuowaliśmy naszą wspinaczkę zdobywając okoliczne szczyty, wczuwając się w jesienny charakter Chamar-Dabanu. Po powrocie z całodziennej przechadzki zdążyliśmy tylko zjeść syty posiłek przed tym, jak rozpoczęła się prawdziwa nawałnica. Szybko uciekliśmy do namiotów i liczyliśmy jak daleko od nas uderzają pioruny. Po burzy niebo wyglądało niesamowicie - otaczała nas czerwień pożaru.

Następny dzień przywitał nas oślepiającym słońcem. Oczy bolały od blasku, tak nieoczekiwanego po trzech dniach oplatającej wszystko mgły. Aby wykorzystać tą niespodziewaną zmianę pogody szybko zebraliśmy się, spakowaliśmy obóz i ruszyliśmy na Pik Porożysty. Zanim jednak dotarliśmy do szczytu pogoda znowu spłatała nam figla. O słońcu mogliśmy już zapomnieć i wokół nas znowu pojawiła się, dobrze nam już znana, mgła. Widoki marne, a do tego jeszcze dwóch kolegów poszło inną drogą na szczyt i nie mogliśmy się teraz odnaleźć. Zapaliliśmy ognisko na przełęczy, grzaliśmy się i czekaliśmy na tę druga ekipę. Długo nie przychodzili, a nam szkoda było biednej kosówki, którą musieliśmy palić. Kilku panów wyszło drugiej grupie naprzeciw i po długich nawoływaniach udało im się jakoś ich namierzyć. Chłopcy przyznali się później, że gdyby nie pomoc z naszej strony, to musieliby schodzić w dół i wchodzić ponownie naszą drogą. Zaoszczędziliśmy więc trochę czasu oraz nerwów i wszyscy razem zaczęliśmy schodzić w dolinę po drugiej stronie Piku Porożystego. Jakieś dwieście metrów pod szczytem znajdowało się jezioro Martwe, gdzie założyliśmy kolejny biwak. Okolica była przepiękna - jeziorko ze wszystkich stron zamknięte górami; przeźroczysta woda, kosówka, limby... Powietrze na tej wysokości było przenikliwie chłodne, więc długo rozgrzewaliśmy się przy ognisku. Problem stanowił jednak opał. W zasięgu kilku metrów nie było niczego innego oprócz kosówki. Leader wyprawy wykazał się wspinając się kilka metrów do góry po jednym z otaczających dolinę stoków i wycinając dwie limby. Żal nam było tym palić, ale cóż, nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy przygotować coś do jedzenia, a epigazy już nam się kończyły. Tym razem musieliśmy się zadowolić naszym typowym górskim jedzeniem, czyli proteiną i kus-kusem. Przy ognisku zastanawialiśmy się, czy nie zostać w tym miejscu jeszcze jeden dzień, tak bardzo nam się tutaj podobało.

Następnego dnia nie mieliśmy wątpliwości co robić. Obudził nas grad uderzający o poły namiotu, a po wyjściu z cieplutkiego śpiwora okazało się, że krajobraz z jesiennego zmienił się na zimowy! Już tylko kaszka ugotowana na epigazie i zmykamy stąd! Ubrani we wszystkie najcieplejsze rzeczy okrążyliśmy jezioro i oto, zamiast łagodnego zejścia w dół doliny, na które liczyliśmy, ziemia jakby urwała się pod nami. Jakieś tysiąc metrów prawie pionowo w dół, które musieliśmy pokonać przy non stop padającym deszczu. Na dodatek nie mogliśmy znaleźć żadnej wygodnej ścieżki, musieliśmy więc iść tuż przy strumieniu. Kamienie, po których szliśmy, były bardzo śliskie, każde złe postawienie nogi groziło upadkiem. Po pewnym czasie i ta droga stała się niemożliwa do przejścia, ponieważ nasz strumień niespodziewanie zmienił się w wodospad. Szliśmy kosówką, co wcale nie było przyjemniejsze. Nogi cały czas grzęzły w gałęziach i bardzo dużo trzeba było trudu, żeby uwolnić się z tego uścisku. Cały czas padał deszcz, wszystko było obślizgłe, a my mieliśmy coraz mniej sił. Po czterech godzinach udało się nam osiągnąć dno doliny. Odetchnęliśmy z ulgą mając nadzieję, że najgorsze za nami. Chcieliśmy jak najszybciej zejść i przespać się na dworcu, w cieple, a nie w naszych mokrych śpiworach. Droga doliną okazała się jednak równie uciążliwa, jak pamiętne zejście. Co raz gubiła się ścieżka, nie wiadomo skąd pojawiały się skałki, które trzeba było pokonać. Mimo wszystko narzuciliśmy sobie duże tempo i grzaliśmy naprzód. Szybko zapadł zmrok, niektórzy chcieli iść dalej przy zapalonych czołówkach, ale siły nie pozwoliły nam już na to. Niestety w okolicy nie było dobrego miejsca na nocleg. Po godzinnym marszu po ciemku zdecydowaliśmy się na bardzo nierówny teren pod rozbicie namiotów, ale cóż mieliśmy zrobić? Wyjęliśmy sprzęt. Namioty - mokre, karimaty - mokre, śpiwory - niestety mokre! Czekała nas długa noc. Robiło się coraz zimniej, a pod naszym namiotem zbierało się coraz więcej wody. Około pierwszej mogliśmy już swobodnie pływać w mokrych do ostatniej nitki śpiworach. Gdy tylko wstał świt włożyliśmy na siebie wszystkie okropnie przemoczone ubrania i nie czekając na siebie zaczęliśmy szybko iść dalej. Trzeba było się rozgrzać! Pocieszała nas myśl, że do końca doliny było już tylko trzy godziny marszu. Nasze wyliczenia i oczekiwania okazały się jednak zawodne. Szliśmy i szliśmy, a celu nie było widać. Znowu musieliśmy pokonywać liczne skałki na naszej drodze, ale w pewnym momencie doszliśmy do wniosku, że ten wysiłek jest bez sensu i zaczęliśmy przechodzić strumień w tę i z powrotem, mijając w ten sposób napotykane utrudnienia. Nie było już dla nas różnicy czy zamoczy nas strumień. I tak cały czas byliśmy całkowicie przemoczeni. Niestety ta metoda również zawiodła, gdy rzeka stała się szersza i niebezpiecznie było ją przekraczać. Kolejna skalna ścianka po prostu nas dobiła. Dobrze, że była to już ostatnia przeszkoda. Około godziny osiemnastej doszliśmy w końcu do Bajkalska - miejscowości położonej u wyjścia doliny.

Teraz pozostało nam już tylko dojście do siebie. Pojechaliśmy z powrotem do Utulika i zatrzymaliśmy się tam w ośrodku nad samym brzegiem Bajkału. Za spędzenie tam dwóch dób zapłaciliśmy naszymi ostatnimi pieniędzmi, ale opłaciło się. Jeszcze tego wieczora skorzystaliśmy z rosyjskiej bani, czyli sauny. Polewaliśmy się gorącą wodą, biliśmy się witkami wierzbowymi. Było cudownie. Odtajaliśmy po dwóch dniach mrożącego deszczu....