Trzech facetów i trzy miesiące w górach

Jak na tak długi wyjazd w góry, towarzyszy wyprawy poznałem dość nietypowo - przez internet. Kto śledzi forum dyskusyjne SKG, ten może pamięta ogłoszenie o poszukiwaniu chętnego, który dołączyłby się do organizowanego przejścia łuku Karpat. Przeczytałem je w połowie czerwca i bez wahania zdecydowałem się, że jadę. Michał, który był pomysłodawcą przejścia i Paweł też przedtem w ogóle się nie znali. Tak więc trzech facetów nic o sobie nie wiedzących miało razem spędzić ponad 3 miesiące w górach. Ja wyszedłem z założenia, że jeśli porywają się na coś takiego (zakładając, że nie są wariatami i wiedzą na co się zdecydowali), to na pewno dobrze będziemy się rozumieli. Tak też się stało. Wspólna miłość - góry i wspólny cel - przejście Karpat sprawiły, że zaprzyjaźniliśmy się i bez problemu wytrzymaliśmy ze sobą ponad 3 miesiące, ani razu nie kłócąc się i nawet nie mieliśmy siebie dość po tym okresie.
Tu krótko wspomnę o naszych poprzednikach. Jako pierwsza przeszła Łuk Karpat w 1980 roku pięcioosobowa grupa SKPB-oli pod kierownictwem Andrzeja Wielochy. 4 lata później próbę ponowiło trzech Słowaków, jednak z powodu braku odpowiednich zezwoleń musieli ominąć cały odcinek ukraiński.
Organizacja wyjazdu właściwie ograniczyła się do skompletowania map oraz naniesienia na nie trasy. Zajął się tym Michał. Od kolegi, który 6 lat temu próbował przejść Karpaty skserował większość arkuszy (łącznie było ich 30) map austro-węgierskich, na których chodziliśmy w Rumunii. 4 brakujące wyszperał w Jagiellonce oraz na UMCS w Lublinie i uzupełnił je dostępnymi w Polsce nowymi rumuńskimi i węgierskimi mapami najpopularniejszych pasm. Z mapami pozostałej części Karpat nie było oczywiście żadnych problemów. Mrówczą robotą było odnalezienie i naniesienie na mapy dokładnej trasy przejścia, która pokrywała się w 100% z głównym wododziałem karpackim. Tylko w jednym miejscu jest on przecinany przez rzekę - Alutę, która przełamuje się przez Karpaty Południowe w miejscu zwanym Czerwoną Wieżą. Trzeba było się zdecydować również od której strony chcemy zacząć przejście. Start w Bratysławie pozwalał długo rozchadzać się w niskich górach, jednak zostawiał najtrudniejsze góry na koniec z groźbą, iż już pod koniec sierpnia może spaść tam śnieg (co spotkało wyprawę z 1996 roku). Start w Rumunii, choć nie zostawiał dużo czasu przed wejściem w wysokie Karpaty Południowe (w których dodatkowo w lipcu codziennie są burze), dawał możliwość skończenia nawet w październiku. Poza tym lepiej było się przybliżać do Polski niż się od niej oddalać.
Ostatni tydzień przed wyjazdem skupiliśmy się na kończeniu sesji, zakupie żywności na pierwszy tydzień, uzupełnianiu brakującego sprzętu i sprawdzaniu połączeń kolejowych do Orszowej w Rumunii. 

Dojazd

Z Warszawy wyjechaliśmy 30 czerwca 2002 roku i po 40 godzinach jazdy, 8 przesiadkach wylądowaliśmy o 4 rano w Orszowej. Zmordowani, rozłożyliśmy sobie karimaty w poczekalni i poszliśmy spać na 2 godziny. W tym czasie uciekł nam autobus do miasta. Kiedyś Orszowa znajdowała się tuż poniżej stacji, jednak teraz w tym miejscu szeroko rozlewa się Dunaj, spiętrzony olbrzymią tamą, znajdującą się kilka kilometrów w dół rzeki. Promienie wschodzącego słońca ślizgały się po falach oraz wydobywały z cienia przeciwległy serbski brzeg. Gdy dotarliśmy do dworca autobusowego okazało się że jedyny poranny autobus do Svinity - miasteczka, w okolicach którego mieliśmy startować, już odjechał.
Zdecydowaliśmy się więc na bardzo tanią taksówkę. Nią jechaliśmy wzdłuż przepięknego przełomu Żelaznej Bramy. W najwęższym miejscu - zwanym Kotłami Cazanele - Dunaj przeciska się między pionowymi zerwami Gór Wschodnioserbskich i Gór Banackich kanionem o szerokości ledwie 50 metrów. W skale wykuta jest droga oraz olbrzymia głowa Decebala - wodza Daków w wojnie z Rzymianami. W miejscu, w którym karpacki grzbiet wysuwa się najbardziej na południe, około 40 kilometrów na południowy-zachód od Orszowej, wysiedliśmy. Po pamiątkowych zdjęciach nad brzegiem Dunaju, 2 lipca o 8 rano rozpoczęliśmy niewyobrażalnie długą w tym momencie wędrówkę górską. 


Góry Banackie

Pierwszym pasmem na naszej trasie były góry Almaj. Choć miały małą wysokość bezwzględną (do 1200 m n.p.m.) to widoczna przez pierwsze dwa dni dolina Dunaju położona na wysokości 57 - 45 metrów, mocno podnosiła je w górę. Jak się potem okaże, było to najdziksze i najtrudniejsze orientacyjnie pasmo na naszej trasie. Choć przez pierwsze dwa dni przez chwilę towarzyszyły nam dwa nowowyznakowane szlaki (ewenement w Rumunii, nie licząc kilku najpopularniejszych pasm), to potem przez trzy dni przedzieraliśmy się absolutnymi bezdrożami. W dodatku grzbiety były tu nieco rozmyte, a gęste młodniki i krzaki utrudniały orientację. Trafiliśmy na bardzo suchy i gorący okres, co w połączeniu z występującymi tu wapieniami powodowało duże problemy z wodą. Dodawszy jeszcze to, że byliśmy nierozchodzeni, nie dziwi, iż 89 kilometrów w Almaju zajęło nam aż sześć dni. 
W drugim paśmie - Semenic, ścieżka była już cały czas, do tego prowadziła przez cudowne, kilkusetletnie lasy bukowe (podobne występowały też w Almaju), w których drzewa przypominały bardziej sekwoje niż buki. Na wielu wyryte były inskrypcje - najstarsza jaką odczytaliśmy pochodziła z 1910 roku. Z Semenicu zeszliśmy na Poarta Orientala - przełęcz, od której zaczynają się Karpaty Południowe (choć jeszcze do niedawna wielu badaczy zaliczało do nich Góry Banackie).
Na przełęczy rozłożyłem się w sadzie, natomiast chłopaki z jednym pustym plecakiem pojechali po jedzenie. Nasze zaopatrywanie się w prowiant wyglądało zupełnie inaczej niż dwóch wypraw z lat 80. Oni mieli tak zwane grupy wspomagające (łącznie około 30 osób), które dowoziły im jedzenie w umówione miejsca, bowiem zaopatrzenie w sklepach rumuńskich w tamtych czasach było tragiczne. My mogliśmy korzystać z dobrodziejstw systemu kapitalistycznego. Wystarczyło po dojściu do szosy, która co 4-6 dni wspinała się na przełęcze w głównym grzbiecie, złapać autostop do najbliższej miejscowości, w której wszystkie niezbędne artykuły można kupić. Dzięki temu nasze plecaki były dosyć lekkie (do 20 kg). 

Karpaty Południowe

Tym razem jednak plecaki mieliśmy potwornie ciężkie. Do tej pory szliśmy bowiem średnio 16 km na dzień, więc wyszło nam, że do następnej szosy dojdziemy za 10 dni. Okazało się jednak, że w wysokich górach, gdzie grzbiety są wyraźne i nie ma drzew orientacja nie nastręcza żadnych problemów i idziemy dużo szybciej (20 km dziennie). Pierwszym pasmem na naszej drodze w Karpatach Południowych były góry Cerna. Początkowo przypominały poprzednie pasma - zalesione dosyć niskie (do 1400 m n.p.m.), jednak zbocza były bardzo strome, a doliny głębokie. Potem doszliśmy do południkowego, bardzo wysokiego grzbietu (Dobri Vir - 1923 m n.p.m.). Kawałek dalej zaczęło się najpiękniejsze pasmo z czterdziestu jakie przemierzyliśmy - góry Godeanu (zgadza się, męska część redakcji była tam na swoim przejściu letnim - przyp. red.). Bardzo wysokie grzbiety pokryte są halami, na których pasą się stada owiec. Często wypłaszczają się tworząc fantastyczny, niezwykle rozległy, pofałdowany płaskowyż, bardziej kojarzący się z mongolskimi stepami niż Karpatami. W niektórych miejscach pojawiają się też skały. W zasięgu wzroku nie ma żadnych drzew, ani, co ciekawe, kosówki. 
Wieczorem burza uwięziła nas pod szczytem Godeanu (2229 m n.p.m.). Jedynym miejscem nadającym się na rozbicie namiotu był stromy, trawiasty żleb. W nocy budząc się co chwilę, gdy pioruny waliły koło nas, sprawdzaliśmy czy ciągle lejący deszcz już nas wypłukał. 
W tych górach ustaliła się pogoda, która towarzyszyła nam w całych Karpatach Południowych. Około 16-18, po dniu pięknej pogody, zaczynała się burza z ulewą, która kończyła się późno w nocy. Aby jak najlepiej wykorzystać okres dobrej pogody wstawaliśmy o 4.30, a wyruszaliśmy 6 rano.
Przez wysoką przełęcz Sorbele weszliśmy w jedne z bardziej znanych gór w Rumunii - Retezat. Są tu dobrze znakowane szlaki, kilka schronisk. Jest to jedno z trzech pasm w Karpatach Południowych, sięgające powyżej 2500 m n.p.m.. Zachodnia część to Mały Retezat, zbudowany z pięknych wapieni i dolomitów. Natomiast wyższa wschodnia - z granitu, silnie wymodelowanego przez lodowce i wietrzenie była pierwszym na naszej drodze pasmem o rzeźbie wysokotatrzańskiej. 
Przez niewielki, połoninny i pełen jagód masyw Tulisy doszliśmy do przełęczy Banica. Tu spisał nasze dane srebrnozębny policjant, bardziej zaciekawiony niż zaniepokojony naszym namiotem na terenie szkoły. Po zakupach w Petrosani - ładnym przemysłowym miasteczku, wyruszyliśmy w następne pasma. 
Sureanu w zachodniej części do złudzenia przypomina połoniny bieszczadzkie - nie było jednak żadnych ścieżek i oczywiście ludzi. Jedynym naszym towarzystwem były wolno pasące się konie. We wschodniej części grzbiet znacznie podnosił się w górę i rozmywał się tworząc malowniczy płaskowyż, nad, którym dominowały dwa stożkowate szczyty: Sureanu (2059 m n.p.m.) i Petru (2130 m n.p.m.). Pojawiały się też "relikty" szlaku. 
Za przełęczą Tartarau, od której zaczynają się góry Lotru, przez 10 kilometrów musieliśmy iść bez mapy, bowiem główny grzbiet całkowicie opuszczał terytorium Austro-Węgier, więc na naszej mapie była w tym miejscu biała plama. Na szczęście była dobra widoczność i ze szczytu Picioru Timpei (1831 m n.p.m.), po zasięgnięciu rady od miejscowych pasterzy (każdy pokazywał w innym kierunku, więc wybraliśmy wersję, która najbardziej nam pasowała) mogliśmy zobaczyć jak biegnie tędy grzbiet wododziałowy.
Najwyższą część gór Lotru (ze szczytem Steflesti - 2242 m n.p.m.) przeszliśmy jednak w lodowatym wietrze, ulewie i mgle, więc niewiele zobaczyliśmy. Schodząc w niższe partie gór okazało się (nie po raz ostatni zresztą), że nawet na głównym wododziale może znajdować się bagno. O mało nie pochłonęło moich klapków, w których szedłem kawałek z powodu bardzo bolesnej kontuzji ścięgna. Na wschodnim krańcu Lotru po raz pierwszy natknęliśmy się na schronisko pod szczytem Prejba, a co za tym idzie turystów (wcześniej spotkaliśmy dwie czeskie grupki - w Małym Retezacie i w Lotru).
Nie doszliśmy do samego przełomu Czerwonej Wieży, tylko kilka kilometrów wcześniej zeszliśmy na północ do urokliwej miejscowości Talmaciu. Natrafiliśmy tu na barwny niedzielny bazar. Ludzie w strojach ludowych, wozy mijające się ze starymi daciami, prosiaki, kury i inne zwierzęta tworzyły zgiełk mieszający się z cygańsko-rumuńską wersją disco polo. Stąd pociągiem pojechaliśmy na półdniowy odpoczynek do przepięknego, średniowiecznego Sybinu. Wróciliśmy pod wieczór do miejscowości Turnu Rosu - po drugiej stronie Aluty, u podnóży Gór Fogaraskich.
Rano podeszliśmy w górę wąwozu. Przy jego końcu znajduje się nowy klasztor, w którym życzliwy pop zawsze z chęcią udziela gościny (skorzystała z niej grupa Polaków z Poznania). Stromym zboczem wspięliśmy się na główny, równoleżnikowy grzbiet Fogaraszy. Od razu powaliły nas przepiękne widoki. Ogrom tych gór potęguje duża deniwelacja - główny grzbiet na odcinku 35 kilometrów nie schodzi poniżej 2000 m n.p.m. Mur Fogaraszy od północnej strony wyrasta bezpośrednio z płaskiej jak stół Kotliny Fogaraskiej o średniej wysokości około 600 m n.p.m. Najtrudniejszy odcinek podczas całego przejścia trafił się nam na odcinku od Verf Serbota (2331 m n.p.m.), przez Negoiu (2535 m n.p.m. - najwyższy szczyt w głównym wododziale Karpat), sławny, choć dzięki ubezpieczeniom zupełnie niegroźny Żleb Draculi, do refuggio Caltun. Siąpiący deszcz czynił z nieubezpieczonych, przepastnych skał istną ślizgawicę. Dodatkową przestrogą był widok Czecha, który wsparty o ramię towarzysza kuśtykał w dół ze skręconą nogą. Na nic takiego nie mogliśmy sobie pozwolić więc zdwoiliśmy ostrożność. Natomiast wyjątkowo byliśmy wdzięczni za mgłę, która zasłaniając ekspozycję, oszczędziła nam dodatkowych negatywnych emocji. Następnego dnia weszliśmy na najwyższy szczyt na naszym przejściu - Moldoveanu (2544 m n.p.m.). 
Po 5 dniach, w ciągu których przeszliśmy Góry Fogaraskie stanęliśmy przed wyłaniającą się z morza mgły wapienną ścianą Piatry Craiului - rajem rumuńskich wspinaczy. Ponad dwie godziny trwała istna wspinaczka (na szczęście wygodnymi łańcuchami) po pionowych zerwach północno zachodniej strony grani. Na drugą stronę, ze szczytu La Om (2238 m n.p.m.), zeszliśmy stromym, ale trawiastym grzbietem. 
Przez wioskę Sirnea - będącą miejscem wypoczynku bogatych braszowian (piękne drewniane wille) weszliśmy w ostatnie z wysokich pasm na naszej trasie i ostatnie w Karpatach Południowych - Bucegi. Ich grań tworzy płaskowyż w kształcie półkola, który na wschód opada olbrzymią 1700 metrową ścianą skalną. Mocno zerodowany szlak biegnie nią z najwyższego szczytu Bucegów - Omul (2507 m n.p.m.). Na wierzchołku przycupnęło bardzo miłe schronisko, w sam raz na rozgrzanie się. Szlak opuszczając królestwo skał wkracza do niesamowitego lasu: pełnego nieproporcjonalnie wielkich kwiatów, paproci, łopianu, z omszałymi drzewami, z których gałęzi zwieszają się pnącza przypominające liany. Wszystko to rozpływając się w tajemniczej wieczornej mgle sprawiało, iż czuliśmy się jak w tropikalnym lesie jurajskim. Zmierzch zmusił nas do rozbicia się na występie skalnym, z którego trzech stron otwierała się przepaść oraz piękne widoki na wschodnią ścianę po której snuły się obłoki mgły ulatując i rozpływając się pod rozgwieżdżonym niebem.
Następnego dnia 29 lipca doszliśmy do miasteczka Preadal znajdującego się na przełęczy o tej samej nazwie, która oddziela Karpaty Południowe od Wschodnich. Najtrudniejszą część przejścia mieliśmy za sobą. Tu nabraliśmy pewności, iż jeżeli nic nadzwyczajnego się nam nie przytrafi - dojdziemy do Bratysławy. 

Karpaty Wschodnie

Po dniu odpoczynku w Braszowie, z przepełnionymi brzuchami weszliśmy w podprowincję Karpat Wschodnich - Karpaty Zaktętu. Na naszej trasie w jej skład wchodziły pasma Baiului, Ciucas, Introsura i Vrancea. Na tym odcinku Karpaty z kierunku wschodniego wykręcają na północnozachodni. W końcu zaczęliśmy iść prosto na Polskę. Góry te warte są odwiedzenia: nie ma tu w ogóle turystów a jest przepięknie. góry Baiului to rozległe, wysokie (do 1900 m n.p.m.) połoniny z wygodnymi płajami, pełne owiec, nad którymi pieczę sprawują przesympatyczni paterze. Masyw Ciucas (1954 m n.p.m.) - ze świetnymi szlakami, zasłużenie słynie z fantastycznych form zlepieńców wapiennych, które tworzą prawdziwe skalne miasto pełne najprzeróżniejszych postaci, które przykucnęły sobie na zielonych stokach.
Introsura jest dużo niższa, ale góry są pełne idyllicznych krajobrazów: sielskie łąki idealnie wystrzyżone przez owce tworzą miękki, soczyście zielony kobierzec, po którym chciałoby się chodzić na bosaka. Znajduje się tutaj jedna z najładniejszych przełęczy przez jakie przechodziliśmy, z pięknymi sosnami nad pobliskim potokiem, które sprawiły, iż poczuliśmy się jakbyśmy byli na Mazurach. Tutaj tez zaczęło się istne szaleństwo grzybowe, których były niewyobrażalne ilości. Wystarczyło 10 minut postoju, aby uzbierać same kapelusze prawdziwków, które po uduszeniu napełniały po brzegi 3 menażki.
Z gór Vrancea zapadły mi w pamięć stare, jeszcze z czasów cesarskich drogi, wykute tuż pod grzbietem porosłym świerkowym lasem, zapomniane i nieużywane od lat, zasypane grubą warstwą igliwia i poprzegradzane mnóstwem zwalonych drzew. Tu także niemal każdy napotkany pasterz zapraszał nas do siebie, częstował serami i mamałygą. Nieświadomie wkroczyliśmy na teren, gdzie ludzie na nasze "buna ziua" odpowiadali "jonapot". Znaleźliśmy się na Szeklerszczyźnie - obszarze zamieszkanym przez niewiadomego pochodzenia, zmadziaryzowany lud Szeklerów słynący ze swej dzielności i waleczności. W średniowieczu zostali tu osiedleni przez panów węgierskich, aby bronili wschodnich rubieży Korony Węgierskiej. W miastach znajdujących się w dolinach, do których zjeżdżaliśmy po zakupy (Targu Secuiesc oraz Miercurea Ciuc), choć napisy są dwujęzyczne, na ulicach słyszy się tylko język węgierski. Ceny w sklepach też bardziej przypominają te z kraju bratanków niż rumuńskie.
Z gór Nemira (najpierw połoniny, potem las z olbrzymimi wiatrołomami), przez oryginalną przełęcz - niezwykle rozległej i równinnej, z łachami piasku i bagnami (czuliśmy się jakbyśmy byli w Kampinosie) weszliśmy w bardzo ładne góry Ciuc. Typowy ich krajobraz to duże łąki z grupkami wolnorosnących świerków. Idealnie nadają się do chodzenia zimą na nartach. Mieliśmy dostępną też w Polsce nową węgierską mapę tych gór w skali 1:50000. Były na niej zaznaczone liczne szlaki. I rzeczywiście, przy wyżej wspomnianej przełęczy był świetnie znakowany, tegoroczny szlak. Farby starczyło tylko na kilka kilometrów od i do przełęczy. Potem wszystko wróciło do starej normy - czyli natykaliśmy się na jeden, w porywach do dwóch starych znaków dziennie. Dlatego też chodziliśmy na mapach sprzed 100 lat, o wiele lepszych, jeśli chodzi o odwzorowanie terenu.
W górach Hasmas, po raz pierwszy dopadł nas tygodniowy okres niepogody. Owszem wcześniej też padało niemal codziennie (na 42 dni tylko 5 było bezdeszczowych, przez 3 tygodnie buty mieliśmy non stop mokre), jednak nie dłużej niż 3-4 godziny (a jeśli już cały dzień, to następnego dnia było pogodnie). Teraz bez przerwy mieliśmy mgłę i deszcz. Taka pogoda trwała jeszcze przez góry Giurgeu i skończyła się, gdy byliśmy w połowie ślicznych Gór Kelimeńskich. Chyba w nagrodę za wytrzymałość nastał teraz okres niemal miesięcznej bezdeszczowej pogody (od 17 sierpnia do 15 września)! 
Kelimeny są pierwszym z trzech pasm w Karpatach Wschodnich, które sięgają powyżej 2000 m n.p.m. Niestety w okolicach najwyższego szczytu pasma (Pietrosul - 2104 m n.p.m.) góry zostały rozprute przez kopalnię siarki. Pasmo to jest bardzo dobrze znakowane, w jego wschodniej, niskiej części pod szczytem Bukk (1310 m n.p.m.; - nazwa węgierska) natknęliśmy się chyba na najładniejsze i przytulne drewniane schronisko w Rumunii. Na nasze pytanie czy dużo jest tu turystów, właściciel odpowiedział: - O tak, tydzień temu była tu grupa z Czech. Niestety na nas pan nie zarobił. Dwa dni później widzieliśmy trzecią grupkę turystów w Karpatach Wschodnich - oczywiście Czechów (wcześniej koło sfatygowanego schroniska w górach Hasmas spotkaliśmy Polaków i Węgrów). Przez przełęcz Tihuta weszliśmy w góry Bargau. Całe szczęście, że stary szlak nie wyblakł do końca, bo góry przemieniły się na odcinku 10 kilometrów niemal w równinę. Potem grzbiet przyzwoicie dźwignął się w bukowym lesie na 1200-1300 m w Karpatach Wschodnich. Tu natknęliśmy się na świeże ślady niedźwiedzia. Bezpośredni kontakt z królem Karpat nie był nam jednak dany. Pod szczytem Cucriasa (1392 m n.p.m.) napotkaliśmy najsympatyczniejszego z pasterzy na naszej drodze. W czasie wspólnej kolacji (najpierw przed jego stynką, potem przy naszym ognisku) opowiedział nam o wszystkim od losów swej rodziny, tajniki życia pasterskiego po handlowe wojaże do Polski. Rano żegnając nas jak własne dzieci sowicie zaopatrzył nas w ser. 
W końcu ukazały się przed nami góry Suhard, a na zachód od nich strzeliste Góry Rodniańskie. Czułem się już niemal jak w domu.
Po południu weszliśmy przez przełęcz Suhard na najwyższy szczyt tego pasma - Omul (1932 m n.p.m.). Z wierzchołka roztaczał się najpiękniejsza panorama, jaką do tej pory widzieliśmy. Od północy zgodnie z ruchem wskazówek zegara były to: Karpaty Marmaroskie, Obczyny Bukowińskie, Góry Bystrzyckie, Kelimeny, Bargau, Alpy Rodniańskie. Szybkim krokiem mijając górę, której pół zbocza oberwało się i runęło w dół, łąki na których musiały być kiedyś prowadzone ćwiczenia wojskowe (pełne porośniętych trawą rowów, lejów po bombach), doszliśmy do przełęczy Rotunda. Obudziliśmy się ze świadomości, że to ostatni dzień w rumuńskich górach. Alpy Rodniańskie postanowiły nas pięknie pożegnać - na ciemnobłękitnym niebie brak było jakiejkolwiek chmurki, a dzięki przejrzystemu powietrzu widoki były niesłychanie ostre. Na Ineutu (2222 m n.p.m.) spotkaliśmy parę Słowaków. Chłopak był pod wrażeniem naszego przejścia i obiecał, że będzie czekał na nas w Bratysławie. Słowa dotrzymał.
Z Ineula (2279 m n.p.m.) widać całe Alpy Rodniańskie - najwyższe i najpiękniejsze pasmo Karpat Wschodnich. Ciężko uwierzyć, iż widzimy jak na dłoni całą trasę prze Omului, Gurgalau do przełęczy Prislop. Mijając sporo grup turystów stajemy na przełęczy pod wieczór 21 sierpnia. Niewyobrażalne stało się faktem - po 51 dniach, przejściu 1045 kilometrów, najdłuższy, najtrudniejszy i najmniej znany odcinek był już za nami. Byliśmy zgodni, że teraz nic nie może już nas zaskoczyć.
Jeszcze jedno wyjaśnieni: jak zapewne się zorientowaliście, nie było mowy o wejściu w Karpaty Marmaroskie. Otóż odcinek od Prislopu do Stoha jest jedynym odcinkiem głównego grzbietu, który opuściliśmy. A to z powodu obawy przed niechybnym spotkaniem pograniczników. Teraz byliśmy przekonani, że jedyne co może nas zatrzymać w drodze do Bratysławy to jakieś absurdy aparatu państwowego tej najtrudniejszej z karpackich granic. Decyzja zapadła zresztą jeszcze przed wyjazdem. Poza tym trzeba pamiętać, że już od trzech tygodni w byliśmy Rumunii nielegalnie, bowiem bez wiz można przebywać tutaj tylko 30 dni. Pozwolenia na dłuższy pobyt nie da się załatwić w Polsce, tylko trzeba się o nie starać w jednym z dużych miast. Na przeszkodzie stanęła wrodzona niewiara w możliwości rumuńskiej biurokracji. Postanowiliśmy załatwić sprawę na granicy przy wyjeździe. Z gór dojechaliśmy do niej następująco: stopem zjechaliśmy z Prislopu do Jacobeni, stamtąd pan kolejarz podrzucił nas 14 kilometrów... lokomotywą do Vatry Dornei, skąd mieliśmy pociąg do Suceavy. Po krótkim zwiedzeniu stolicy Bukowiny, wieczorem zapakowaliśmy się w ogórka do Czerniowców. 
Autobus był prawie pusty. Na granicy nie było żadnej kolejki i staliśmy tylko 3 godziny. Celnicy byli bardzo sympatyczni, ale nieubłagalni (czytaj: nieprzekupni) w sprawie naszej samowoli w przedłużeniu pobytu w Rumunii. Musieliśmy zapłacić 50 dolarów (15000000 lei) od łebka. Konieczne było wydanie pokwitowania kary na blankiecikach z wydrukowanym na nich nominałem kary. W związku z dużą inflacją w Rumunii, strażnicy posiadali tylko blankieciki o wartości 100000 lei. Musieli wypisać więc po 15 świstków dla każdego z nas. 
Po uszczęśliwieniu nas 45 papierkami byliśmy wolni i o 2 w nocy byliśmy w ukraińskich Czerniowcach. Jako że zależało nam na jak najszybszym dostaniu się w góry, wzięliśmy taksówkę i z przesiadką w Kosowie niesamowitym wertepami dojechaliśmy do wioski Zełene u podnóży Czarnohory. O 6 rano rozbiliśmy namiot nad Czarnym Czeremoszem i poszliśmy spać.
Obawa przed pogranicznikami, którzy czyhają na bandytów, przemytników i...turystów w dolinie potoku Szybeny, skłoniła nas, żeby nie iść tamtędy, tylko najpierw wejść przez Smotrec na główny grzbiet. Stamtąd na lekko dojść pod Stoha i wrócić, ograniczając w ten sposób możliwość spotkania z pogranicznikami do minimum. Ponieważ byliśmy jednak w Zełenem, zdecydowaliśmy się dojść na Smotreca przez Skorusznego (1551 m n.p.m.) i Stajki (1745 m n.p.m.). Tak też zrobiliśmy, co nie było dobrym pomysłem, gdyż straciliśmy dużo czasu, sił i nerwów na przedzieranie się przez morze kosówki między Skorusznym i Smotrecem.
Pod tym drugim zostawiliśmy w znienawidzonej kosówce plecaki i w 5 godzin przeszliśmy dwa razy odcinek głównej grani: Pop Iwan (2022 m n.p.m.) - Połonina Stohowiec ograniczając jak najbardziej długość opuszczonego odcinka. Następnego dnia stanęliśmy na Howerli (2061 m n.p.m.). Mieliśmy pecha, bo byliśmy tam w niedzielę, dzień po ukraińskim święcie narodowym, przez co na szczycie były takie dzikie tabuny ludzi, jak na Giewoncie.
Nadszedł czas na Gorgany. Ku naszemu zdziwieniu i złości okazały się one pasmem, które dało nam najbardziej w kość podczas całego przejścia. Każdy oczywiście wie czym: drapiąco-chlastającą kosówką. Może to nasz brak pokory - Ukrainę podświadomie traktowaliśmy jako tranzyt, z Rumunii, która głównie nas zaprzątała i wydawała się najtrudniejsza, do Bieszczad Zachodnich, w których miały czekać na nas rodziny, wypoczynek, jedzenie i dobre szlaki. Bardzo dużo jednak pomogły nam słupki starej granicy polsko-czechosłowackiej, którą szliśmy przez całą Ukrainę, bo choć straciliśmy sporo czasu w kosówce, to orientacja nie nastręczała żadnych problemów.
Potem jeszcze tylko dwa i pół dnia w przecudnych Bieszczadach Wschodnich i szczęśliwy, bo nadspodziewanie szybki dojazd do Polski. Tego samego dnia o 7 rano byliśmy na Pikuju, o 15 na przełęczy Użockiej (trasa 32 km), o 20 w Chyrowie, a o 22 w domku Pawła w Bystrem pod Baligrodem. 

Karpaty Zachodnie

Po trzech dniach zasłużonego wypoczynku w Bieszczadach 7 września ruszyliśmy dalej. Mieliśmy pozwolenie od straży granicznej na przejście 33-kilometrowego odcinka od Przełęczy Użockiej do Wielkich Rawek, który przeszliśmy na lekko. W schronisku Pod Rawkami odebraliśmy nasze plecaki i następnego dnia w pełnym rynsztunku ruszyliśmy dalej. Idąc dobrze wyznakowanym szlakiem wzdłuż słupków granicznych, można było nie wyciągać mapy przez cały dzień (chyba że do niezmiernie rzadkich panoram). Dzięki temu, także łagodnym górom, rozwijaliśmy duże prędkości na nieciekawym szlaku granicznym. Absolutny rekord przejścia padł 13 września, kiedy to przeszliśmy 45 km z Przełęczy Wysowskiej do wsi Obrucne, tuż za miejscem, gdzie wododział opuszcza granicę i biegnie dalej przez Słowację.
Krótki odcinek w górach Čergov poprzedzał ostatnie pasmo górskie - Góry Lewockie, w którym musieliśmy cały czas iść z mapą i kompasem, bo dróg było niewiele, a szlaków wcale. Niemal równinną Kotliną Hornadzką, gdzie główny wododział bezwstydnie został zamieniony w rżysko, doszliśmy do Kozich Grzbietów - pasemka, z którego z jednej strony widać Niżne Tatry, z drugiej majestatyczne, ośnieżone, nasze Tatry.
Doszliśmy do nich przez kolejną równinę - Kotlinę Popradzką. Początkowe plany, aby iść jak najwięcej główną granią tatrzańską, która od Cubryny aż po Wołowca, a potem już bocznym grzbietem do Chochołowa jest jednocześnie wododziałem, skorygowała pogoda. Opady śniegu, który podczas naszej bytności powoli topniał, czynił takie przejście niebezpiecznym. 
Poszliśmy więc następującą trasą: Szczyrbskie Pleso-Tatranska Magistrala-Dolina Koprowa-przełęcz Zawory (20 centymetrów śniegu) - Dolina Cicha. Tu po jeszcze jednej naradzie i definitywnym zrezygnowaniu z chodzenia granią, dolinami i trzema niskimi przełęczami (Tomanowa, Iwaniacka i Bobrowiecka) przeszliśmy Tatry. Po noclegu w piwnicy jednego z domów w Suchej Horze weszliśmy na Orawę. Tutaj też wododział po raz pierwszy (potem jeszcze w Beskidzie Śląskim) schodzi całkowicie na terytorium Polski, ciągnie się przez torfowiska Orawy, by potem dźwignąć się w Beskidzie Żywieckim, początkowo nisko Pasmem Podhalańskim, potem coraz wyżej Pasmem Policy, aby wystrzelić Babią Górą, gdzie z powrotem łączy się z nim granica.
Gdzie wododział tam i my: taplaliśmy się więc w skądinąd przepięknych torfowiskach Orawy, ale ciężkich do chodzenia, bo jak tu iść po gąbce nasączonej wodą. Szliśmy wymienionymi pasmami i 25 września stanęliśmy na Babiej Górze. Tutaj dopadł nas drugi okres permanentnej niepogody, który mgłą bezbłędnie zasłonił wszelakie widoki przed nami Tak przeszliśmy pasmo Pilska, Wielkiej Raczy, Beskid Śląski (drugi moment - w Koniakowie i Istebnej, gdy szosa, tym razem długo, biegnie główną granią), Beskid Śląsko-Morawski (tu granicę polsko-słowacką zastąpiła granica czesko-słowacka), Jaworniki (ostatnie pasmo na naszej drodze ze szczytami powyżej 1000 m n.p.m.). Za szczytem Mykata wododział po raz drugi ląduje w Czechach , tym razem na dłużej. Gdy wchodzimy w Góry Wizowickie w końcu się wypogadza. Tak pozostanie już do końca. Ba! Było na tyle ciepło, że nawet w październiku śpimy pod gołym niebem.
Przedostatnim pasmem są Białe Karpaty z kulminacją Velkej Javoriny (970 m n.p.m.), gdzie wracamy na Słowację i zaczynamy odliczanie ostatnich 100 kilometrów. Przez duże miasto Myjava wchodzimy w Małe Karpaty. Nie są jednak takie małe, bo choć najwyższy szczyt mierzy zaledwie 767 m n.p.m. (Zaruby), to niższe od 300 do 600 metrów równiny tworzą dużą deniwelację i góry te krajobrazem nie ustępują np. Beskidowi Sądeckiemu czy Pieninom. To ostatnie porównanie nie jest przypadkowe, bowiem Małe Karpaty w znacznej części są zbudowane z wapieni i dolomitów triasowych, które wychodzą malowniczo na powierzchnie. Skały te posłużyły także jako budulec pięknych obiektów: od licznych tu średniowiecznych zamków po zbudowany w latach 1927-28 na górze Bradlo pomnik gen. Stefanika (męża opatrznościowego rodzącej się Czechosłowacji, który zginął tragicznie w 1919 roku). Autorem tego niezwykle monumentalnego dzieła był Dušan Jurkovič, ten sam, który projektował cmentarze wojenne w Beskidzie Niskim. Z pomnika rozpościera się niezwykle rozległy widok na Małe i Białe Karpaty.
Przedostatniego dnia, kilka kilometrów szedł z nami zawiadomiony telefonicznie Słowak, którego spotkaliśmy w Górach Rodniańskich. Ostatniego dnia przejścia, idąc czerwonym szlakiem zwanym Štefánikovą magistrálą, doszliśmy do Bratysławy. Z centrum mieliśmy jeszcze 11 kilometrów do średniowiecznego miasteczka, a dziś dzielnicy Bratysławy - Devínu. Jest to obok Krywania jedno z najważniejszych miejsc w świadomości Słowaków. Tu, u stóp majestatycznych ruin zamku na olbrzymiej skale, Morawa wpada do Dunaju. Miejsce to uważane jest za koniec/początek Karpat, których skaliste grzbiety malowniczo opadają do samego Dunaju. 

* * *

Po 94 dniach (w tym 90 dniach marszu), przejściu 2225 kilometrów przez czterdziestu pasm górskich i terytorium pięciu państw, 3 października, o godzinie 17, znów stanęliśmy nad wodami Dunaju, zamykając tym samym jeden z najpiękniejszych łuków - karpacki.