Wycieczka studentów Erazmusa na Schneeberg
Korespondencja z Wiednia 

No, wreszcie w góry! Może to dziwnie zabrzmi, ale miałam już trochę dość Wiednia. Mimo tego, że miasto jest przepiękne, trzeba się czasem wyrwać i "pooddychać przestrzenią". Po przejściach z Alpenverein straciłam już wszelką nadzieję na wyjazd w Alpy. Aż niespodziewanie w drugim tygodniu października otrzymałam e-maila od ESN (Erasmus Intertnational Network) z propozycją wyjazdu w góry. Ani przez chwilę się nie zastanawiałam, zapisałam się i zaczęłam pakować plecak. 

W dzień wyjazdu musiałam wstać o 6 rano, a po piątkowych studenckich szaleństwach było to trochę trudne. O 730 spotkaliśmy się na Sudbanhof i ruszyliśmy. Austriackich pociągów nie można oczywiście porównać do naszych. One suną, a za oknami pojawiały się wspaniałe krajobrazy. Gdy tylko opuściliśmy Wiedeń zaczęły się górki i miasteczka. Po niespełna godzinie byliśmy na miejscu - w małej miejscowości u stop Schneebergu. Dalej ruszyliśmy śmiesznym pociągiem pomalowanym w czarno-pomarańczowe łatki, co miało imitować salamandrę. W planach był przejazd starą kolejką parową, ale niestety akurat tego dnia nie kursowała. Musieliśmy się więc zadowolić komicznym pociągiem, który wśród śniegu wił się jak kolorowy robak. 

Wysiedliśmy w połowie drogi na szczyt i końcową część pokonaliśmy pieszo. Ścieżka prowadziła mocno pod górkę, była śliska i pokryta śniegiem. W pewnym momencie nadciągnęła chmura - nic nie było widać, mocno wiało, zaczął padać śnieg - dla niektórych "Erazmusów", w dżinsach, bez czapek i szalików, było z pewnością ekstremalnie. W końcu stanęliśmy na szczycie - o podziwianiu widoków nie było jednak mowy. 
Zmarznięci od razu weszliśmy do knajpki i zamówiliśmy grzane wino. Dopiero po dobrej półgodzinie wyszliśmy na zewnątrz i zobaczyliśmy, dokąd dotarliśmy w tej śnieżnej zawiei. Teraz świeciło już słońce. Odbijało się w śniegu i oślepiało nas. Powietrze było przejrzyste, więc ze szczytu rozciągały się przepiękne widoki. W oddali ukazały się pierwsze grzbiety Alp, a w dole wiele mikroskopijnych miasteczek. 

Powoli zaczęliśmy schodzić w dół i kierować się do schroniska. Spacer, bo tak należy określić sposób, w jaki się poruszaliśmy, zajął nam około czterech godzin i jeszcze przed zmierzchem stanęliśmy przed małą chatką otoczoną górami. W środku było przyjemniej niż na zewnątrz. Przytulna jadalnia z kominkiem, niezwykle sympatyczni ludzie prowadzący to schronisko, którzy swoim humorem, lekkim dialektem, który z trudem rozumiałam, tworzyli niepowtarzalną atmosferę. Wieczór spędziliśmy rozmawiając przy dobrej muzyce. Po kilku piwach język się rozwiązał i nie było już ważne, czy poprawnie mówisz po niemiecku. Rozmowy toczyły się na przeróżne, często metafizyczne tematy. 

Około północy nadszedł najtrudniejszy punkt wieczoru - trzeba było położyć się do łóżek, które znajdowały się w nieogrzewanym pomieszczeniu. Dla mnie nie był to wielki problem, gdyż wzięłam ze sobą mój cieplutki śpiwór, ale niektórzy mieli do dyspozycji jedynie dwa koce. Rano przy śniadaniu widać było, że była to dla nich ciężka noc. W schronisku było tak przytulnie, że choć od dawna przez okno wpadały promienie słoneczne, nie chciało nam się wychodzić. Dopiero po drugiej kawie rozruszaliśmy się. Zaczęliśmy grać przed schroniskiem w ringo, ale po niedługim czasie musieliśmy zacząć szykować się do drogi. Ścieżka w dół prowadziła przez cudowny wąwóz. Był to najpiękniejszy moment całej wycieczki. Słonko wspaniale oświetlało dolinę, do której schodziliśmy. Liście we wszystkich kolorach tęczy tańczyły na wietrze. Tego mi właśnie było trzeba.