Rumuńskie reminiscencje

Coś uwierało mnie w plecy, jakby jakiś złośliwy korzeń wyrósł nagle pod karimatą. Ogólnie było mi bardzo niewygodnie, po plecach ciągnęło chłodem. Gdzie podział się mój śpiwór?! 

* * * 

Wrzesień 1989, Alpy Rodniańskie.
Księżyc świecił jasno i tak jakoś kiczowato, my zaś wpatrzeni byliśmy w inne światło, odległe o kilka godzin marszu. Ognisko rozpaliła o zmroku Motorówka i wiedzieliśmy, że tam ktoś na nas czeka. Niestety, żeby się tam dostać, należało jeszcze okrążyć oddzielającą nas dolinkę po dość skalistej grani. Chwilami szło się całkiem prosto - droga była doskonale widoczna, chwilami jednak nurzaliśmy się w gęstej jak mleko mgle, zalegającej po wschodniej stronie Rebry. Wtedy prozaiczne skałki i kamienie zamieniały się w przedziwne i bajkowe stwory. A gdy przechodziliśmy na drugą stronę grzbietu - mgła znikała jak nożem uciął.
Oj, przeciągnęła się ta nasza wycieczka na Pietrosa. Ale to nieprawda, że tylko temu, kto rano wstaje... Tego dnia wstaliśmy późno w lejącym deszczu - poprzedniego dnia przerzucaliśmy się z Marmaroszów w Góry Rodniańskie - a gdy przestało już padać pokonywaliśmy wezbrane niemal po szyję (dla niektórych) potoki. Wdzieraliśmy się na górę po oślizgłych zboczach, łapiąc się drzew, a i tak co chwilę ktoś usiłował zjechać z błotem. Nic dziwnego, że z ulgą powitaliśmy dotarcie do grzbietu. Ulga była przedwczesna. Na grzbiecie wiało, siąpił deszcz, a w dodatku z każdą chwilą mgła była coraz gęstsza. Kiedy więc wyrwaliśmy się z objęć nader obleśnego w tych warunkach zagajnika, po bezskutecznych poszukiwaniach istniejącej podobno w tej okolicy bacówki - rozbiliśmy się w pierwszym lepszym płaskim, niezarośniętym miejscu. Była północ.
Rano okazało się, że pomimo mgły i ciemności rozbiliśmy się chyba w najpiękniejszym miejscu w okolicy. Grzbiet opadał z jednej strony w dolinkę, za którą dumnie wznosiły się Rebra i Pietros. Piękne widoki, mnóstwo chrustu, woda płynęła kilka kroków dalej i jeszcze te małe wodospady, mogące przy pewnej dozie wyobraźni robić za prysznic! Ranek zszedł nam na mniej lub bardziej skutecznych próbach wysuszenia przemoczonych poprzedniego dnia swetrów, koszul, anoraków i butów. Na Pietrosa wyruszyliśmy dobrze po dwunastej. Już po godzinie podzieliliśmy się na dwie grupy - fotografującą i niefotografującą. 
Migawki trzaskały jak u japońskiej wycieczki. Widoki były piękne same z siebie, ale do tego jeszcze te przewalające się przez grzbiety chmury, co i raz przesłaniające surowy, górski krajobraz i nadające mu miękkości, delikatności i bajkowości.
A potem było jeszcze widmo Brockenu, gdy nasze wydłużone cienie kładły się na chmury w aureoli tęczy. I wreszcie ta chwila, gdy staliśmy na szczycie Pietrosa i słońce właśnie zniknęło - wokół były tylko bezkresne, niezmierzone góry, doliny spowite mgiełką i ta wieczorna cisza, gdy wiatr przestaje wiać i w całą przyrodę obejmuje niezmierny spokój... 

* * * 

Świtało. Jak zwykle Dominika ściągnęła ze mnie kołdrę i wepchnęła mi swojego ukochanego dzidziusia gdzieś pod plecy. Wstałam i zaczęłam pisać.