Wakacje w bułgarskich górach 


Najpierw było marzenie, które trochę przestraszyło moich rodziców i wywołało raczej ambiwalentne reakcje kolegów z pracy. Najbardziej ambitna, pierwsza wersja podróży rozpoczynała się w Wielkim Tyrnowie - dawnej stolicy Bułgarii, a kończyła w Kapadocji. Po drodze była wędrówka przez cztery pasma górskie: Starą Płaninę, Riłę, Piryn i Rodopy. Łapanie oddechu w schroniskach oraz malowniczo położonych monasterach. Z pierwotnego planu wypadła najpierw Turcja, głównie z braku w składzie wyprawy osobników płci męskiej, którzy mogliby robić paniom za "przyzwoitki" w muzułmańskim kraju. Następnie odpadła Stara Płanina, razem z położonymi tam Wielkim Tyrnowem i Trojańskim Monasterem. Podobny los spotkał Rodopy, łącznie z Baczkowskim Monasterem. Co się zatem udało zobaczyć? 

Dunaj


Widzieliśmy go dopiero w drodze powrotnej, gdyż granicę rumuńsko-bułgarską przy wjeździe przekraczaliśmy około drugiej w nocy. W Ruse, pierwszej przygranicznej miejscowości, rozstałyśmy się (my, czyli trzy odważne kobiety) z grupą, której celem było Morze Czarne. Nocny autobus zawiózł nas do Sofii. O świcie pojawiły się pierwsze górskie widoki. Zobaczyłyśmy Starą Płaninę. Wprawdzie tylko z okien autokaru, ale w promieniach wschodzącego słońca zaczerwienione skały wyglądały bajecznie. Kilka pośpiesznych godzin spędziłyśmy w Sofii. Pierwsze brzoskwinie zjadałyśmy w autobusie pnącym się na północne stoki Riły. Wreszcie po godzinnej wędrówce dotarłyśmy na nocleg w chyży Maliowica, schroniska z wysokimi cenami (wyższymi dla obcokrajowców), raczej niechętną turystom obsługą, łazienką przed remontem i dostępnością prądu w pokojach. Jeśli chodzi o noclegi, to potem było już tylko lepiej, i - o dziwo - taniej. 

Riła


Ta część Riły północno-zachodniej, którą wędrowałyśmy, jest bardzo malownicza, miejscami przypomina nasze Tatry, zarówno Zachodnie, jak i Wysokie, choć je o kilkaset metrów przewyższa. Z grani, na której leży najwyższy okoliczny szczyt - Maliowica (2729 m n.p.m.) - w dole widać było układające się w kwadrat zabudowania Monasteru Rylskiego. Na szlaku było niewielu turystów, wcale nie przeważali Bułgarzy, wędrowało sporo Czechów. W kotle Elenskiego Jeziora słychać było stukot metalu wbijanego w skałę i widać rozbite namioty wspinaczy. Nieco dalej stukot zamieniał się w niby-muzykę dzwonków pasących się krów. W międzyczasie pojawiło się małe stado koni, potem owce. Dopiero po kilku godzinach, w okolicy Sedemte Ezera (Siedem Jezior), znów spotkałyśmy ludzi. I to całkiem dużą grupę. 

Polak, Bułgar - dwa bratanki


Zadziwiło mnie, jak bogate skojarzenia na temat Polski i Polaków mają Bułgarzy, szczególnie ci starsi. Na skarpie nad Siedmioma Jeziorami rozmawiałyśmy z panem, który kiedyś, podczas studiów w Niemczech, sympatyzował z Polką i - jak twierdził - nie był w tym jako Bułgar wyjątkowy. Dwie godziny później, przy zejściu do schroniska Rylskie Ezera, zagadały nas dwie panie, z których jedna przez dłuższy czas korespondowała z warszawiakiem. Następnego dnia spotkałyśmy fana piłki nożnej, który w latach siedemdziesiątych przyjechał do Warszawy na mecz Polska-Bułgaria oraz pełną wigoru i entuzjazmu (co się przejawiało licznymi okrzykami i rozmowami z górskim echem) grupę pewnej bułgarskiej organizacji turystycznej ze Starej Zagory. Przy podejściu opowiadali nam o tutejszych miejscach mocy, energii z ziemi i kosmosu oraz Białym Bractwie zbierającym się corocznie w sierpniu nad jeziorem Babreka. Razem odpoczywaliśmy na niewielkim szczycie, u stóp którego leży kocioł Sedemte Ezera. Bułgarscy turyści zapraszali nas bardzo serdecznie do Starej Zagory. Było wspólne zdjęcie i wymiana adresów. "Przyślecie je nam?". "Jasne, że przyślemy!". 

Tuż po rozstaniu z grupą ze Starej Zagory niebo się zachmurzyło, a góry jakoś szybko opustoszały. Zostałyśmy same na otwartej przestrzeni, szlak prowadził nieco pod górę. Nad głową zaczęło nieprzyjemnie grzmieć. Wprawdzie bardzo lubię słuchać odgłosów burzy, ale jednak nie w górach. Pierwsze krople deszczu szybko zamieniły się w grad, potem znów w deszcz. Na krótko. W końcu zostały tylko chmury na horyzoncie i silny wiatr. Do Rylskiego Monasteru schodziłyśmy pięć godzin miejscami stromym grzbietem, który najpierw był bajeczną połoniną, potem sosnowym zagajnikiem, a wreszcie bukowo-dębowym lasem. 

Monastery


Monaster Rylski z zewnątrz przypomina twierdzę. Można wręcz poczuć się zawiedzionym surowością tych murów. Jakie było moje pierwsze wrażenie wśród monasterskich zabudowań? "Nieziemsko... zmęczona jestem". Dzięki Bogu, można było wreszcie usiąść na dłużej. Ach, jak trudno było wstać! To aparat fotograficzny dyscyplinował, pomagał skupić uwagę, dokładniej przyjrzeć się wszystkiemu wokół. Paradoksalnie pomagał zapomnieć o przemykających tu i ówdzie turystach. Okazało się, że kwadrat, który widziałyśmy z góry, to zabudowania klasztorne, pośrodku stała cerkiew, ale była już zamknięta. O mały włos nie przegapiłam czegoś, co mnie tam najbardziej zachwyciło - fresków na zewnętrznych ścianach cerkwi i na sufitach krużganków wokół niej. Bajka... Przedstawione są na nich historie staro- i nowotestamentowe, oblicza świętych, pokazane jest też to wszystko co nas jeszcze czeka, mytarstwa1 czy sąd ostateczny. Właśnie scena sądu ostatecznego jest najciekawsza, najbarwniejsza i najbardziej dynamiczna, niemal żywa. 

* * * 

Była środa. Poranna liturgia zebrała nieliczną grupę, głównie turystów. Ascetycznie śpiewał jednoosobowy chór. Właściwie to było coś między śpiewem a mówieniem. Mało światła. Ikony pokrywające ściany i sklepienie cerkwi - trudne do odczytania. Rzeźbiony ikonostas - imponujący. Zaledwie kilku długobrodych mnichów. Wróciłam do fresków na zewnętrznych ścianach świątyni, były fascynujące. Mytarstwa. Kłamstwo, zawiść, kradzież, pycha, a nawet mytarstwo wróżby. Biedne dusze. Ogromna wyobraźnia, nie tylko autorów pojęcia mytarstwo, ale także malarza. Samych mytarstw bardziej można się przestraszyć niż sądu ostatecznego. 

* * * 

Około stu kilometrów na południe od Rylskiego Monasteru, nad niewielką wioską Rożen, niedaleko miasteczka Melnik, znajduje się inny wart odwiedzenia monaster - Rożeński. Był wczesny ranek. Miejsce uderzyło nas ciszą i spokojem. Podwórze monasteru ocienione było tworzącymi nad nim zielony sufit winnicami, które pięknie komponowały się z drewnianymi krużgankami. W środku stoi niewielka cerkiew. Na zewnątrz cerkwi trwał ptasi koncert, a w jej wnętrzu panowała cisza tak ogromna, że dzwoniła w uszach. Cisza przerażająca wręcz, taka, w której nie da się zbyt długo przebywać. Dla "nabrania oddechu" można było wyjść na zewnątrz, po chwili jednak przyciągała z powrotem. 

W porównaniu z Ryskim Monasterem, Rożeński Monaster nie jest tak imponujący, nie uderza swoją wielkością, wyrafinowaniem, za to zatrzymuje rozpędzonego człowieka w miejscu, zmusza do koncentracji, skupienia uwagi, wycisza. 

Piryn


Południowe krańce Pirynu znajdują się w Grecji. Podobnie jak w Rile, najwyższy szczyt wznosi się ponad 2900 m n.p.m., ale nazwę ma ładniejszą niż rylska Musała - Wichren. Znajdująca się w odległości siedmiu godzin wędrówki od Wichrenu chyża Tewno Ezero (Ciemne Jezioro) to najcieplejsze schronisko, w jakim przyszło nam nocować. Bynajmniej nie ze względu na temperaturę (chyża leży na wysokości Rysów), tylko z racji pozytywnych fluidów rozgrzewających jej atmosferę. Bardzo możliwe, że duszę schronisko zawdzięcza swojemu opiekunowi. Janko, tryskający dobrym humorem emeryt, pochodził z Welingradu. Dzięki temu, że właśnie odwiedziła go rodzina, mogliśmy rozmawiać nie tylko na migi (choć przyznać trzeba, iż aktorskie popisy Janka tłumaczącego różnicę między pociągiem pospiesznym a kolejką wąskotorową były bardzo czytelne, a jeszcze bardziej zabawne). Zięć mówił po rosyjsku, wnukowie znali już angielski i chcąc nie chcąc musieli służyć dziadkowi za tłumaczy. Janko opowiadał o córkach, o wnukach, o drugim zięciu, który studiował w Polsce informatykę. Pytałyśmy też o pracę tu, w górach. Okazało się, że schronisko nie jest zamknięte zimą na kłódkę. Funkcjonuje w ten sposób, że stoi otworem, a w środku przygotowane jest trochę prowiantu i opał. Na stałe jednak nikt w schronisku wtedy nie mieszka. Zresztą zimą chyża zasypana jest śniegiem po dach. Praca jest tu tylko od maja do końca września. Wtedy Janko prawie co dzień odbywa konne wędrówki w dół, po opał, albo po zapasy. Objuczone konie przywożą nawet takie rarytasy jak miód do słodzenia herbaty. Wieczorem, siedząc przy stole z gospodarzem i jego rodziną oraz z innymi turystami, smakując zupełnie niezły omlet z pysznymi pomidorami, popijając gorącą herbatę czy kisiel, można się było poczuć naprawdę bardzo swojsko. Jest tylko jedna rzecz, która potrafi wyciągnąć człowieka z tak domowego ciepełka: księżyc odbijający się w tafli Ciemnego Jeziora. I góry... 

Nasza piryńska trasa to trzydniowa wędrówka z południa na północ, z Rożeńskiego Monasteru do Banska, położonego już w cieniu Wichrenu. Najpierw dolinką, a miejscami korytem wyschniętego Potoku Rożeńskiego, potem w górę zboczami grzbietu, bieszczadzką ścieżką. Wyglądało to bardzo znajomo, dopóki się człowiek nie obejrzał za siebie, na południe. Wtedy oczom ukazywały się w dali fantastycznie ukształtowane przez wiatr i wodę piramidy skalne, albo strome, pomarańczowo-czerwone ściany i urwiska. Schronisko Piryn nie wyglądało z zewnątrz typowo, raczej jak połączenie hotelu i obserwatorium astronomicznego. Opiekun próbował stworzyć wspólnotową atmosferę nie wydając kluczy do pokoi. Wszystkie stały otworem. Łazienka była pod gołym niebem. Był nawet prysznic, wodę podgrzewała energia słoneczna. Pozwoliłam sobie nie sprawdzać skuteczności jej działania. 

Para Polaków rozbita pod schroniskiem udzieliła nam rad co do szlaku, który miałyśmy zamiar pokonać drugiego dnia w Pirynie. Zgodnie z tym co powiedzieli, przy górnym krańcu Żelezniszkiej Doliny pasło się spore stado krów i byczków, niezbyt nami zainteresowanych. I chwała im za to! Dolina wydawała się nie mieć końca, pełna była porozrzucanych głazów, wyraźnie szumiał potok. Powyżej doliny szlak wspinał się nad pięknym, spokojnym jeziorem po skałkach i kamieniach do kotła pod Małą Kamenicą, a następnie dość stromym piargiem do góry na przełęcz. W tym miejscu należało posiedzieć godzinkę i pozachwycać się widokami, ewentualnie pstryknąć parę zdjęć. Tak też zrobiłyśmy. Chyżę nad Ciemnym Jeziorem miałyśmy u stóp. 

Ostatni dzień w Pirynie kosztował nas najwięcej adrenaliny. Chyżę opuszczałyśmy wczesnym rankiem z żalem w sercu. Pożegnałyśmy się z Jankiem. Szlak wiódł najpierw na przełęcz, po stromym zboczu, potem między krzakami kosówki, by wreszcie zacząć się piąć na główną grań Pirynu. No i właśnie ta grań... Miejscami naprawdę stroma! Na początku kijki bardzo przeszkadzały. Trudno było znaleźć miejsce, aby zatrzymać się, zdjąć plecak i je przypiąć. Ale gdzieś to przecież trzeba było zrobić. 

- Oszalałaś chyba! Gdzie my jesteśmy? - usłyszałam wtedy. 
- Na grani...
To nie było tylko szukanie wszędzie oparcia dla stóp i rąk. Było tam też sporo zwyczajnej walki o to, aby zachować spokój, aby nie oddać się we władanie strachu. 

Na szczęście znów zrobiło się normalnie, a nawet pięknie. Obiad jadłyśmy z widokiem na leżące pięćdziesiąt metrów pod nami jeziorko. W takich chwilach nawet mielonka smakuje wyśmienicie i człowiek jest przekonany, że warto ją nosić przez sześć dni na plecach, razem z soczystą domową papryką. 

Zejście z grani tylko na początku było bardzo strome, później zaczęło się coraz bardziej kojarzyć z grą komputerową. Po drodze przeszłyśmy przez zwalisko kamieni - ogromnych głazów, które spadły byle jak i leżały w chaosie. A ty się, mały człowieczku, przedrzyj przez to, znajdź takie, które z góry są w miarę płaskie, sąsiadują z płaskimi, i raczej się nie ruszają. Co jakiś czas masz wskazówkę: biało-czerwono-biały szlaczek. Powodzenia! I tak przez godzinę. Co za ulga wylądować szczęśliwie na trawie, w dodatku wśród jezior i z majestatycznie górującym nad wszystkim Wichrenem. Niektórzy nie potrafią w takich momentach powstrzymać się od kąpieli w jeziorze... 

Spod schroniska Bynderica, leżącego u stóp Wichrenu, zjechałyśmy busem do Banska. W niedalekim Dobryniszte bardzo przyjaźnie nastawieni kolejarze chcieli nas przenocować na stacji. Po telefonicznych konsultacjach okazało się jednak, że są wolne miejsca w hotelu Alpiec, za jedyne pięć lewa; 
- A bania jest? - zapytałyśmy.
- Jest. 
- To idziemy. 

To był ostatni nocleg z widokiem na Piryn. Robiłyśmy zupełnie prozaiczne zakupy spożywcze, gdy zagadała nas - po polsku! - przemiła pani, która okazała się być tłumaczką. Usiadłyśmy na dłuższą chwilę w barze, poznałyśmy całą historię jej zafascynowania Polską. Od ciekawej pary Polaków spotkanych nad morzem, przez naukę języka w wieku lat czterdziestu, po dzisiejsze oczekiwanie na wizytę przyjaciół z Krakowa. Czy trzeba dodawać, że świetnie mówiła po polsku? Albo że, jak prawie każdy napotkany Bułgar, zapraszała do Bułgarii także za rok? 

* * * 

Nie tylko te zaproszenia utkwiły mi mocno w pamięci. Jest tam oczywiście chyża nad Ciemnym Jeziorem, grań z niezdobytą Maliowicą oraz winnice Rożeńskiego Monasteru. Są malownicze stoki Rodopów, podziwiane z okna autobusu w drodze do Płowdiw. Spoczywają w głowie lub sercu, w przegródce z napisem "Tam wrócę". 

1Mytarstwa to wizja komór celnych, przez które dusza przechodzi między dziewiątym a czterdziestym dniem po śmierci. W każdej komorze stoi celnik i ściąga z duszy cło. Jeden każe sobie płacić za kłamstwa, inny za zawiść, jeszcze inny za pychę, itd. Płacić nie pieniędzmi oczywiście, tylko pełną świadomością popełnionego zła, świadomością, która może być cierpieniem. Jest to jedna z wizji tego, co się z duszą dzieje po śmierci, jeszcze przed sądem ostatecznym. Autorką jej jest św. Makryna. Wizja ta nie ma rangi dogmatu.