Podróż na koniec świata 

Długa, czerwona Scania, tir dobrej marki, posapywała co jakiś czas niecierpliwie, to znów wypuszczała gwałtowny gwizd, jakby chciała się pożalić: "Dosyć mam tego upału!". Zgoła przeciwny temperament uosabiał kierowca połyskującej w słońcu maszyny. Jednak w pierwszej chwili trudno było to ocenić, z szoferki wystawał bowiem jedynie brzuch. Pokaźny, w średnim wieku, swobodnie ułożony w siatkowym podkoszulku. Niewątpliwie krył on wszelkie tajniki argentyńskiej kuchni...

- Dzień dobry! - ryk silnika zagłuszył nasze słowa. Strzępy dźwięku dotarły jednak do kierowcy, bo z kabiny wychyliła się jego zarośnięta twarz. - Jedzie pan na południe?!
- E... - brak wyraźnego sprzeciwu wskazywał, że jedzie. 

Wybór był wszak niewielki. Jedyną asfaltową drogą wiodącą przez Patagonię jest Ruta nr 3, prowadząca z północy na południe.
- Mógłby pan nas ze sobą zabrać? Podróżujemy autostopem na Ziemię Ognistą. 

Mój towarzysz Maciek wpatrywał się wyczekująco w nieogolonego camionero, bo tak określano, nie tylko w Argentynie, ale i w całej Ameryce Południowej, kierowców ciężarówek. Mimo że Maciek nie mówił wtedy jeszcze po hiszpańsku, wiedział już, że "si" w tym wypadku oznacza, iż jedziemy dalej, a "no" wiąże się najprawdopodobniej z długimi godzinami oczekiwania na kolejny środek transportu w okolicy, której z pewnością nie można było zaliczyć do tętniącej życiem metropolii. 

Ciężarówka sapnęła. Camionero pociągnął kilka łyków mate nie odejmując bombilli od ust.
- Si.
Pewien kłopot sprawiały nasze plecaki. W szoferce nie było na nie miejsca. Doskonałe zastosowanie w tej sytuacji znalazły dwa metry sznurka zabranego na wszelki wypadek. Maciek zamocował nim plecaki na platformie między kabiną a naczepą tira. Zastanawialiśmy się, co zrobimy, jeśli odpadną. Po pierwsze, na pewno usłyszelibyśmy. Drugiej możliwości woleliśmy sobie nie wyobrażać. Wierząc w siłę taternickich węzłów, wsiedliśmy do kabiny. Wyrwana z letargu ciężarówka szarpnęła, zagwizdała i ruszyła, wzbijając w górę tuman rdzawo-siwego pyłu. 

W centralnym punkcie szoferki, tuż koło skrzyni biegów, stała niewielka butla gazowa. Na niej, siłą jakiejś nadzwyczajnej ekwilibrystyki, jaką trzeba było zachować w podrzucanej na wszystkie strony kabinie, utrzymywał się metalowy czajnik. Juan Carlos, bo tak na imię miał nasz kierowca, uśmiechnął się szeroko. Odjął od ust bombillę i wyciągając w moim kierunku naczynie z herbatką zapytał:
- Mate? 

Tradycji stało się zadość. Piliśmy yerba matę - herbatkę z ostrokrzewu. Przygotowuje się ją w specjalnym naczyniu i popija się przez rurkę zakończoną sitkiem nazywanym bombillą, w tym wypadku odjętą wprost od ust naszego dobroczyńcy. Zgodnie ze zwyczajem mate popijają wszyscy chętni, do czego wystarcza jedno naczynie. Jako biolog zdawałam sobie sprawę, że właśnie mieliśmy doskonałą okazję, by oswajać się z nowym typem flory bakteryjnej, co powinno zmniejszyć w przyszłości ryzyko potencjalnej choroby. 
- Mate? Z przyjemnością. I z cukrem, jeśli można. 

Gorąca yerba rozgrzewa błyskawicznie. Wysoka zawartość garbników nadaje jej cierpki, gorzki smak. Działa pobudzająco, podobnie jak kawa. Zawsze parzy się ją w naczyniu nazywanym poron. Mate zalewa się gorącą wodą wielokrotnie, za każdym razem, kiedy trafia do kolejnej osoby, dopóki ta nie powie: "Gracias." 

- Jeśli podziękujesz za mate, to znaczy, że nie chcesz już jej pić - tłumaczył nam Juan Carlos. Mate popularna jest również w Paragwaju, Urugwaju i na południu Chile, choć Argentyńczycy uparcie utrzymują, że to wyłącznie ich zwyczaj. Nawet w krótką podróż nie ruszają bez termosu z cennym wrzątkiem. Ten natomiast dostępny jest nieodpłatnie, nawet na najmniejszej i najbardziej odludnej stacji benzynowej. Może tam brakować benzyny, ale nie wrzątku! 

Od Ziemi Ognistej dzieliło nas wciąż prawie trzy tysiące kilometrów. Już ponad godzinę droga biegła nieustannie na wprost, jakby nie przewidywała żadnych zakrętów. Wokół rozciągała się bezludna kraina, niekończące się morze falujących na wietrze traw. Nie miało końca ani początku. Przestrzeń zdawała się determinować czas. Spowalniać go i wyciszać. Przenikała każdego, kto zawitał na patagońskie pampasy. Nic dziwnego, że życie tu, z dala od zgiełku świata, toczyło się własnym rytmem. Tu nie było potrzeby się spieszyć. 

- Ile kilometrów jest do najbliższego miasteczka? - zapytałam.
- Niedużo. Jakieś trzysta - odparł bez namysłu camionero. 

Juan Carlos nie wydawał się osobą zainteresowaną otoczeniem. W jakiś sposób dawał do zrozumienia, że cieszy go nasza obecność, choć o tym nie mówił. Wystarczyło, że z nim byliśmy. Że to milczenie i ten czas może z kimś dzielić. 
Pochodził z Bahia Blanca - dużego miasta na wybrzeżu Atlantyku, do którego zjeżdżało na lato tysiące Argentyńczyków. Miał czterdzieści dwa lata, żonę i dwójkę dzieci. Cała trójka widywała go dość rzadko. Większość czasu spędzał w trasie jeżdżąc po całej Argentynie, Paragwaju, a czasem nawet Brazylii. 

- Zdarza się, że nie ma mnie w domu nawet po czterdzieści dni. Potem tylko dwa dni wolnego. Wyspać się, najeść, zobaczyć żonę, dzieci i dalej... W rejs.
- Rodzina pewnie tęskni?
- Przyzwyczaili się. Na życie im nie brakuje. I z żoną nie ma się kiedy kłócić - zauważył z optymistyczną nutką w głosie. 
- Żona pracuje?
- Nie. Wychowuje dzieci. 

Camionero powoli wciągał się do rozmowy. Po dwóch godzinach wspólnej jazdy zapytał w końcu:
- Z jakiego jesteście kraju? 
- Z Polski.
- I stamtąd przyjechaliście autostopem? 

Pytanie zbiło mnie z tropu. - To byłoby dość trudne. Niełatwo jest złapać coś przez Atlantyk, dlatego lecieliśmy samolotem. Twarz Juana Carlosa nie rozjaśniła się ani na moment. Wszystko, co mówiłam, nie kojarzyło mu się z niczym, z czym mógł wcześniej się zetknąć, co pasowałoby do jakiejś znanej mu układanki. 
- A on, dlaczego nic nie mówi? - zapytał wskazując na Maćka.
- Bo nie zna hiszpańskiego.
- To w jakim języku mówicie w Polsce?
- W naszym. Polskim.
- Aaa... 

Mogłam powiedzieć nawet, że jestem z innej planety. Dla Juana Carlosa i tak nie miało to żadnego znaczenia. 
- Może mate? Mogłabyś tylko przypilnować, żeby czajnik się nie przewrócił? - nagle ożywił się nasz kierowca.
Po dwóch dniach wspólnej podróży rozstaliśmy się prawie ze łzami w oczach. Camionero kończył trasę w Comodoro Rivadavia, my zmierzaliśmy dalej, na Ziemię Ognistą, na kraniec Ameryki Południowej. 


Koniec świata


Po nocy spędzonej za barem w Rio Grande myślałam tylko o tym, żeby móc na chwilę gdzieś przycupnąć i spokojnie zasnąć. Gdzieś, gdzie nie będzie wiał ten opętańczy wiatr, który uniemożliwiał postawienie namiotu. Wiatr jednak nasilał się z każdym kilometrem zbliżającym nas na południe. Drzew nie widziałam już od trzech dni. Nie miały nawet szans, aby zakorzenić się w tak wiecznie wietrznej krainie. Do tej pory tak naturalne wydawało mi się, że pogodę oceniam po ruchu drzew. Targane wiatrem gałęzie mówiły: "Weź ze sobą kurtkę". Tu brakowało tych naturalnych punktów odniesienia. Otaczającą pustkę wypełniała jakiś prosta doskonałość, budząca respekt, ale siły wiatru nie sposób było ocenić. Wystarczyło jednak wyjść na zewnątrz, aby mimo słonecznej pogody wyziębił on cały organizm w ciągu zaledwie kilku minut. Stąd mieszkające na pampie gwanako odziane są w gęste futro, które zawsze ceniły wędrujące po Patagonii plemiona Indian. Nic dziwnego, że liczba tych zwierząt zaczęła gwałtownie spadać. Ich skórę uratowały właściwie sprowadzone na pampę stada owiec. 

* * * 

Ze snu, w którym kaptur mojej wiatrówki zmieniał się właśnie w głowę gwanako, wyrwał mnie głos Maćka:
- Na duże truche co jest lepsze? Duża blacha czy taka kolorowa rybka? - pytanie było skierowane do Ariela, barmana i sprzedawcy i, jak się okazało, zapalonego wędkarza, z którym przesiedzieliśmy całą noc w sklepokawiarni. Maciek mówił po polsku, Ariel po hiszpańsku. Rozmawiali o łowieniu ryb, a dokładnie pstrągów, z których słynęła okolica. Ariel właśnie kończył zmianę:
- Słuchajcie ja was mogę podrzucić kawałek, bo mieszkam w Tolhuin. To godzina jazdy stąd, w kierunku Ushuaii.
Do najbardziej wysuniętego na południe miasta świata zostało nam dwie godziny jazdy. 

* * * 

Ushuaia - 56 stopień szerokości południowej - ostatni przystanek przed Antarktydą. Trzy tysiące dwieście kilometrów do Buenos Aires i zaledwie tysiąc na biegun południowy. Nad Zatoką Lapataia, w Parku Narodowym Tierra del Fuego, Argentyńczycy postawili tablicę z napisem: "Koniec świata". Koniec? Dla mnie tu właśnie znajdował się jego początek! Utwierdzał mnie w tym przekonaniu zwarty las zielonych notofagusów - drzew należących do rodziny bukowatych, ale występujących wyłącznie na półkuli południowej. Powyżej nich rozpościerały się postrzępione wierzchołki gór, na których połyskiwały błękitne czapy lodowców. Niżej, przez rozległe brunatno-złote torfowisko wędrowała rodzinka gęsi Magellana, podskubując dzikie jagody. Tymczasem krzykliwe mewy penetrowały pobliskie fiordy poszukując mięczaków. Ptaki nauczyły się rozbijać twarde pancerze swoich ofiar o nadbrzeżne skały. Wysoko, nad szczytami gór, kołowały kondory. 


Fiesta 


Tego dnia gwar i krzątanina w schronisku Andino - położonym na obrzeżach Ushuaii, u podnóża gór Martial - rozpoczęły się bardzo wcześnie. Dwa rozpłatane na rusztach barany piekły się nad ogniem już od samego rana. Czuwał nad nimi Mariano, to polewając je oliwą, to znowu dorzucając drwa do ogniska. Asado nie mogło wszak zabraknąć na bożonarodzeniowej fieście. Zaproszeni zostali wszyscy mieszkańcy schroniska. Doceniwszy ten gest ze strony gospodarzy, postanowiliśmy włączyć się w przygotowania i uświetnić fiestę tradycyjnym polskim daniem wigilijnym. 

Tylko co tu przygotować? Na wzmiankę o kiszonej kapuście - innymi słowy kapuście sfermentowanej - krzywili się z niesmakiem wszyscy sprzedawcy. Z suszonych grzybów były tylko huby na drzewach, a o śledziach nikt w miasteczku nawet nie słyszał, bo ich naturalnym siedliskiem są owszem wody morskie, tyle że półkuli północnej. 
Zdesperowani wysłaliśmy w końcu błagalnego maila do rodziny: "Kochani! Przyślijcie nam proszę jak najszybciej przepis na ruskie pierogi". Sytuacja wydawała się opanowana. Przepis przyszedł tego samego dnia.
Był duży stół. Mąka, cebula, ziemniaki i kamienna butelka po wódce Bols, doskonała na wałek. Kłopot w tym, że w całej Ushuaii nie było białego sera! 

* * * 

Światełka migotały na choince. Na stoły wjeżdżały kolejne porcje asado, kiełbasy i kaszanki. Nieufni początkowo wobec ruskich pierogów Argentyńczycy, pałaszowali je teraz z zapałem, pytając o dokładkę. Doprawdy, nikt się nie poznał na domieszce żółtego sera w nadzieniu. W połączeniu z czerwonym winem smakowały wybornie! 


W stronę jeziora


Postanowiliśmy przedostać się nad Fagnano przez przełęcz Sierra de Valdivieso. Oczarowani wizją długiego na sto kilometrów jeziora o głęboko szmaragdowych wodach, maszerowaliśmy pod górę przez cały dzień. Niczym partyzanci omijaliśmy tysiące zwalonych pni, ślizgając się na zbutwiałych korzeniach i wyszukując jak najlepszą drogę, bo przez góry nie prowadziły żadne oznakowane szlaki. Dotarcie do wysokogórskich torfowisk było jak wyzwolenie. 

Niezwykła gra barw, od żywej zieleni po dojrzałą purpurę, zbudziła we mnie pełną zachwytu wątpliwość, czy aby na pewno przez cały czas jestem na tej samej planecie. Ogromne poduchy mchów miękko uginały się pod nogami, a powietrze nasycone było cynamonowym aromatem. Budziło się we mnie poczucie, że warto było żyć chociażby dla tej jednej chwili. 

Nagłe podmuchy wiatru przywlekały rzadką powłokę mgieł snujących się między szczytami, by ta osiadła gęstą watą w dolinie, wypełniając ją ciszą po brzegi. Mimo pełni lata z przycupniętych na przełęczy chmur padał deszcz albo sypała śnieżna krupa. Ale już po chwili wychodzące zza chmur słońce nasycało barwami otaczający świat, wydobywało z niego cały zapach. 

Sprowadzone przez człowieka w latach sześćdziesiątych bobry odnalazły tu swoją drugą ojczyznę. Zbudowały tamy i żeremia. Dzięki nim znaleźliśmy suche miejsce na obóz i przekąskę przed obiadem. Przygotowaliśmy ją w sposób następujący. Zerwaliśmy z drzewa kilka pomarańczowych kul pan del indio (chleba Indian), czyli grzybów Darwina, które pasożytują na drzewach notofagusów. Następnie kule o wielkości i strukturze piłki golfowej pokroiliśmy na plastry, odkrywając ich białe śluzowato-galaretowate wnętrze. Niezależnie od wyglądu, grzyby musiały smakować Indianom Yamana, zamieszkującym te rejony jeszcze kilkaset lat temu, wchodziły bowiem w skład ich naturalnej diety. My przyrządziliśmy je z solą, smażąc na oleju. Wyszły nam rewelacyjne chipsy! 

Kolejnego dnia ruszyliśmy ku szczytom. Wspinaliśmy się pośród ogromnych głazów i skalnych rumowisk. Zdziwione naszą obecnością dorodne, tłuste gęsi Magellana wcale nie uciekały na nasz widok. Spokojnie skubały porosty i spoglądały z niedowierzaniem, jakby chciały zapytać: "Co tutaj robią te dwie śmieszne istoty?". Pogoda zmieniała się z minuty na minutę. Mimo lata, na przełęczy sypał gęsty śnieg. Namiot rozstawiliśmy wprost na głazach, w niszy osłoniętej od wiatru. Rankiem obudził nas świst śniegu osuwającego się ze ścian namiotu. Wyjrzeliśmy na zewnątrz. Nadal sypało. A to oznaczało powrót do Ushuaii. 


Sylwester


Wróciliśmy do Andino. Do schroniska przybyło dużo ludzi. Pośród nich Kubańczyk Alejandro, który dość szybko stał się ulubionym kolegą Maćka. Mówił po portugalsku, hiszpańsku, angielsku, rosyjsku i francusku. Z tej mieszanki lingwistycznej zawsze udało się dobrać jakieś odpowiednie słowo, by poprowadzić konwersację na temat rządów Fidela Castro. Kubańczyk przez kilka lat studiował w Moskwie, kończył doktorat z fizyki kwantowej w Rio de Janeiro. Znał podstawy teoretyczne aerodynamiki, potrafił nawet wyprowadzić odpowiednie wzory. Ale i tak bał się latać samolotem. Na Ziemię Ognistą przyjechał rowerem górskim. 

Sylwestra postanowiliśmy spędzić wspólnie na ulicach Ushuaii, na które już po południu wyległy setki turystów z całego świata. Na pokaz sztucznych ogni nad Zatoką Beagle, wybierał się sam prezydent Argentyny. 
- Mogę się założyć, że jestem jedynym człowiekiem z Kuby dzisiaj w tym mieście - powiedział Alejandro, gdy schodziliśmy do miasta, 
- A ja dam głowę, że nie jesteśmy tu jedynymi Polakami - odpowiedziałam z przekonaniem. 

Wybuchające race rozświetlały niebo tysiącami kolorowych smug w przedziwnych kształtach. Opanowywały powietrze i ląd, migocąc tysiącami odbłysków w wodach zatoki. Setki ludzi ustawionych na grobli, wybrzeżu portowym i uliczkach miasta zamarło na chwilę w niemym zachwycie, potęgowanym przez wibrującą, transową muzykę, aby już po chwili wybuchnąć niepohamowaną dziecięca radością. Wystrzeliły ananasowe cidry (przynajmniej miała taki smak ta, która spłynęła po mojej głowie). W tej jednej minucie zebrany tłum stał się wielką rodziną, ściskająca się i całującą, w szale radości rozpoczynającą nowe tysiąclecie. 

Muzyka dudniła na ulicach. Zmieniały się rytmy, ale nie nastrój ludzi. Ci co chwila rzucali się na szyje składając noworoczne życzenia. O trzeciej nad ranem pierwsze promienie wschodzącego słońca poczęły rozświetlać niebo. Oto pierwszy dzień nowej ery.
- No cześć... - zagadnął nieśmiało wysoki blondyn.
- Witajcie rodacy! 

Krajowe nazwy wyszyte na turystycznych ubraniach rozwiały wątpliwości dotyczące pochodzenia ich posiadaczy. Patrząc na ich stopień zniszczenia nie było też kolejnej wątpliwości, że ich cel musi być taki sam, co nasz. Zdobywać góry! 

Trompka i Kuba byli studentami Politechniki Warszawskiej. Ziemia Ognista, podobnie jak nas, przyciągnęła ich nieograniczonymi możliwościami wędrówek po kompletnie dzikich górach. A więc byliśmy we czworo! Nie przeszkadzał nam brak szlaków i ścieżek, ani niedokładne mapy, a właściwie ich brak. Za namową chłopaków podjęliśmy drugą próbę wspólnej wędrówki nad Fagnano. 


W nieznane


Lało już trzeci dzień. Woda podchodziła już prawie pod namioty.
- Napijmy się mate - zaproponował Kuba.
- Dobry pomysł. Trompka sięgnij kociołkiem po wodę. Teraz nie trzeba przynajmniej po nią chodzić - zauważył pragmatycznie Maciek.
- Myślicie, że już pora racjonować cukier? - zapytałam. 
Nie musieli odpowiadać, zrozumiałam ich wymowne spojrzenia. 

Od dwóch dni wędrowaliśmy szeroką doliną, brnąc po kolana w gęstwinie mchów. Towarzysząca początkowo mżawka zmieniła się w regularny deszcz. Ostatni nocleg okazał się dość niefortunny. Rozstawiliśmy obóz na położonym dość wysoko zakolu rzeki. Rankiem okazało się, że jesteśmy odcięci, że siedzimy na wysepce pośród burzliwej, spienionej brunatnej wody. Jej poziom podnosił się nieustannie na naszych oczach. Jakże zazdrościliśmy swobodnie wędrującym po drugiej stronie wzburzonej rzeki gęsiom Magellana. 

Wizja dotarcia nad Fagnano topniała razem ze zjadanymi zapasami. Przybliżała się natomiast inna - czwórka rozbitków płynąca na tratwie z uschniętych gałęzi. 

* * * 

- Trompka, dlaczego ty zawsze najpierw wyskrobujesz jedzenie z kociołka, a dopiero potem zabierasz się za swoja miskę? Przecież jedzenie ci wtedy stygnie.
- Tak, ale nikt mi go nie zjada - wyjaśnił z zapchaną buzią Trompka. - Za kociołek złapie się każdy, kto pierwszy skończy jedzenie. Więc lepiej, jeśli od razu wyskrobię sobie dokładkę, a potem spokojnie zjem ze swojej menażki. Jej nikt mi nie odbierze. 
Trudno było odmówić mu logiki. W dodatku niezależnie od tego, ile ugotowaliśmy, Trompka zjadał wszystko. A był chudy jak szczapa. 

* * * 

Od dwóch dni łowiliśmy ryby nad jeziorem Fagnano. Jego szmaragdowe wody rozświetlało słońce. Zasłużyliśmy na nie. Najpierw budując most z pni, aby wydostać się z zalanej wyspy, a potem wędrując przez przełęcz i pokonując kolejne progi skalne nad pięcioma górskimi jeziorami, które nieoczekiwanie wyłoniły się na naszej drodze. Powrót tą samą doliną byłby nie tylko koszmarem, zająłby przynajmniej tydzień, a nam zostało jedzenia na dwa dni. Pozostawała droga w nieznane, nad urwiskiem, wzdłuż jeziora. Według mapy za czterdzieści kilometrów, mieliśmy szansę dotrzeć do jakiejś cywilizacji. Ze spokojem postanowiliśmy pójść w nieznane, w kierunku jaki wskazywały szybujące nad głowami kondory. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że już za sześć godzin będziemy uratowani, że dotrzemy do małej osady rybackiej, której po prostu na mapach nie było... 


Zobaczyć ducha


Niezaplanowane spotkania wychodzą czasami najlepiej. W taki właśnie sposób na ulicy w Punta Arenas, najbardziej wysuniętym na południe mieście w Chile, spotkaliśmy Martę i Maćka, z którymi rozpoczynaliśmy podróż. Rozdzieliliśmy się ponad dwa miesiące temu w Buenos Aires. Mięliśmy trochę inne plany i wiedzieliśmy też, że jazda autostopem we czworo jest praktycznie niemożliwa. Chociaż to miało się jeszcze zmienić... 

Blade, okrągłe buzie, które widzieliśmy ostatnio, ogorzały już od wiatru i słońca. Niepostrzeżenie, każdemu z nas ubyło też po kilka kilogramów. Teraz opowiadaliśmy sobie z entuzjazmem przebyte przygody. Ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że pamiętamy każdy dzień podróży. Dwa miesiące wcześniej wędrowaliśmy wspólnie po dusznym, gorącym Buenos Aires, gubiąc się w plątaninach kolorowych uliczek na La Boca. Razem wyrzucono nas z ekskluzywnej dyskoteki nad El Tigre (za zbyt skromne ubranie) i razem zasnęliśmy ze zmęczenia na musicalu (w teatrze obwiązywał strój dowolny). Mieszkaliśmy też razem. Do najtańszego hotelu w mieście - dwadzieścia dolarów za noc (w Argentynie można było płacić wymiennie dolarami lub peso) - przyprowadzili nas poznani w autobusie Ukraińcy. Hotel już na pierwszy rzut oka był podłej kategorii. Został tylko jeden wolny pokój i tam zakwaterowano naszą czwórkę. Wkrótce okazało się, że jako jedyni nie wynajmujemy go na godziny. Może dlatego obsługa dokładała wszelkich starań, żebyśmy się tam dobrze czuli i specjalnie dla nas zakupiła kłódkę do drzwi. Dostaliśmy też atlas miasta, żeby się nie zgubić. 

- Mario, pokaż nam na mapie, gdzie nie powinniśmy chodzić. Gdzie jest niebezpiecznie? - zapytaliśmy chłopaka z obsługi.
- Tu, gdzie mieszkacie - odparł Mario, Argentyńczyk z domieszką indiańskiej krwi (co podkreślały jego związane w kucyk długie czarne włosy) i popatrzył na nas jak na idiotów.
Teraz, będąc kilka tysięcy kilometrów dalej, na samym krańcu Chile, zamieszkaliśmy znowu razem, tyle że w schronisku Armii Zbawienia. 


Gaucho schodzi z konia


Głuchy bek barani było słychać już z daleka. Tuż przed wejściem do baraku piętrzyły się poukładane w stosy wielkie paki wełny. Każda z nich ważyła czterdzieści kilogramów. Mocno ściśnięta i związana wyglądała niczym pucka gigantycznego sera. 

Do ostrzyżenia czekało kilka tysięcy owiec. Nie było czasu na pogawędki. Pomocnicy wędrowali po balustradach zagrody, uchylając zasuwane drzwi, z których co chwilę wyskakiwała gruba, wełnista owca. Chwilę później leżała już pod nogami gaucho, który kilkoma ruchami elektrycznej golarki pozbawiał ją całego futra w kilkanaście sekund. Ostrzyżona owca dołączała do swoich równie zawstydzonych koleżanek. Jej wełna trafiała błyskawicznie do sortowania, a następnie do ręcznie obsługiwanej prasy, skąd już zapakowana mogła spokojnie być wysłana na eksport. Ogolone owce tymczasem wędrowały z powrotem na pastwiska. 

Zaciekawieni ich codziennym życiem, ruszyliśmy tropem baraniego stada. Pomógł nam w tym senior Sanchez. Ten sam, który dzień wcześniej nie widział problemu, żeby zgarnąć na pakę pick-upa czwórkę autostopowiczów i przywieźć ich z Punta Arenas tu - do Villa Tehuelches. Teraz podrzucił nas w głąb dzikich, rozległych pastwisk.
- Kiedyś gauchos, poganiając stada, jeździli wyłącznie na koniach. Byli najlepszymi jeźdźcami. Teraz konia dosiada się tylko od święta. Na co dzień, każdy używa samochodu - westchnął.
Po chwili senior Sanchez zatrzymał się.
- O, tędy do jeziora z flamingami jest jakiś kilometr. Wracając kierujcie się cały czas na wschód. Ze wzgórza zobaczycie wioskę. Hasta luego! 

Różowe punkty na jeziorze spokojnie brodziły w poszukiwaniu glonów. Korzystny układ wiatru pozwolił nam podejść na tyle blisko, by zobaczyć jedyny gatunek flamingów zamieszkujących Patagonię i ulec ich urokowi na tyle mocno, aby przez jeden nieostrożny ruch spłoszyć całe stado, które wzbijając się w górę, odsłoniło nam całą różowość swych długich skrzydeł, po czym spokojnie wylądowało na drugim krańcu jeziora. Niestrudzeni (było wśród nas trzech biologów), zaczęliśmy na nowo czaić się na flamingi. Poznawszy ich płochliwość, postanowiliśmy się czołgać. Kiedy byliśmy już tak blisko, że jeden flaming wypełniał cały kadr w aparacie, stado w jakiś instynktowny sposób musiało czuć, że paparazzi naruszają ich prywatność i urażone przenosiło się w inną część jeziora. A jednak w moim obiektywie coś nadal się poruszało. Odsunęłam aparat od oka. W odległości niecałego metra siedziały trzy małe, zielone papużki i w wielkim zapamiętaniu pałaszowały nasionka, cicho popiskując z zadowolenia. Nie zwróciły nawet uwagi na krótką sesję fotograficzną. Ja zaś poczułam się jak prawdziwy fotoreporter. 


W grocie króla gór


W argentyńskiej Mendozie zaczynała się prawdziwa jesień. Jej zapach przenikał górskie, chłodne powietrze. Zakończyły się zbiory winogron z okolicznych plantacji, w których co roku powstaje cenione w świecie wino.
Pożółkłe krzaki winorośli wspinały się wysoko na stoki Andów. Ale na przełęczy Puente del Inca, u podnóża Aconcagui (gdzie dotarliśmy jak zwykle autostopem), trwała już zima. Niestety uświadomiliśmy to sobie dopiero na miejscu, zdumieni widokiem śniegu i jego głośnym skrzypieniem pod stopami. Była dopiero ósma wieczorem, kiedy wyłączono generatory prądu. W wiosce zapadła ciemność i przenikliwa cisza. Staliśmy więc w tej ciszy i ciemności i zupełnie nie wiedzieliśmy co ze sobą począć. 

I wtedy pojawił się człowiek w puchowej kurtce i czapce uszance. Najlepszy człowiek, jakiego mogliśmy spotkać w tej sytuacji. Orlando Villegas - współwłaściciel schroniska!
- Jest już po sezonie. Nie ma ogrzewania, ani ciepłej wody.
- Nie szkodzi. Wystarczy nam dach nad głową.
- Rozumiem... Jak tam trochę posprzątacie, to możecie mieszkać za darmo. 
Villegas był wyjątkowo bystrym człowiekiem. 

W kuchni stał niewielki piecyk opalany drewnem. Wkrótce okazało się, że każda wycieczka ukierunkowana jest na zdobycie opału. Był to wyjątkowo ambitny cel, jako że na tej wysokości (2700 m n. p. m.) nie rosły już drzewa. Jednak spadająca każdego dnia temperatura dodawała nam motywacji. Po kilku dniach wyzbieraliśmy wszystko w promieniu dwóch kilometrów. Jako ostatni łup padła oddalona o dwie godziny drogi zagroda dla mułów u podnóża niewielkiego lodowca. Dotarliśmy tam obserwując kondory. 

Wieczory spędzaliśmy na "andyjskim clubbingu": Była mate u Villegasa, a potem kąpiel w źródłach termalnych, z których Puente del Inca (Most Inków) słynęło w całej Argentynie. Nad urwistym górskim potokiem powstał naturalny most skalny, z którego zwisają bajecznie kolorowe nacieki, pozostawione przez minerały rozpuszczone w termalnych wodach. 

W latach sześćdziesiątych potężna lawina zniszczyła postawiony na skraju rzeki hotel. Pozostały z niego tylko wykute w skałach łaźnie z geotermalną wodą. W doskonałym stanie zachowała się tylko jedna, maleńka pieczara, zawieszona tuż nad korytem rwącej rzeki i zupełnie niewidoczna z daleka. W naturalnym basenie skalnym bulgotała wypływająca pod ciśnieniem woda. Jej temperatura niewiele przewyższała ciepłotę ciała, wystarczyła jednak, by nie czuć zimna. Jednak relaks w ciepłej, mineralnej wodzie kończył się zawsze treningiem silnej woli. W mgnieniu oka należało wyskoczyć na kilkustopniowy mróz i przebrać się w suche ubrania. 

- Raz, dwa, trzy! - liczyłam i nadal siedziałam po uszy w wodzie... 

* * * 

Całe schronisko było już wysprzątane. Na koniec zostawiliśmy sobie kuchnię. Zajęłam się lodówką. I wtedy wiedziona jakimś naturalnym instynktem otworzyłam zamrażalnik. W innych okolicznościach widok, który ujrzałam pewnie nie wydałby mi się tak spektakularny, jednak po sześciu miesiącach podróży po Ameryce Południowej był on prawie jak objawianie:
- Maciek, tort! I szampan! Truskawkowy... 

Nie wiem, kto w dużym pośpiechu zapomniał o swoim urodzinowym torcie i pewnie nigdy się nie dowiem. Tego wieczoru jednak szczerze wznosiliśmy toasty na jego cześć. Truskawkowym szampanem. 

* * * 

Następnego dnia rano spakowani i gotowi do drogi wyszliśmy przed schronisko. Nad szczytami zawisały soczewkowate chmury, a wiatr porywał pióropusze śniegu. W Andach wiał już zimowy viento blanco - największy wróg alpinistów, który potrafił porywać kilkutonowe głazy. Niewzruszone pozostawały kondory. Wznosząc się nad dolinami rozpościerały szeroko skrzydła i oddalały się niesione wiatrem. Wydawało się wówczas, że nie ma bardziej wolnych stworzeń na tej planecie.