Samotnie przez Indie i Nepal 


Od autora: Niniejsza relacja jest opisem ostatniej części wyprawy do Indii z lata 2003 roku. Celem trojga członków SKG: Ani Styczek, Marcina Szymczaka i Michała Zielińskiego był Ladakh - dawne tybetańskie królestwo znajdujące się w Kaszmirze oraz sąsiedni Zanskar. Po sześciu tygodniach wspólnego pobytu rozdzieliliśmy się. Ania i Marcin musieli wcześniej wracać do Polski, ja zaś kontynuowałem podróż.

 

* * * 

Po rozdzieleniu się z Anią i Marcinem w pięć godzin zszedłem do końcowego punktu naszego trzytygodniowego trekkingu - Darchy, małej osady przy drodze z Manali do Leh. Mimo samotności, niechęci powrotu w to samo miejsce, braku namiotu i kuchenki, zdecydowałem się dwa dni wcześniej, że wracam do Leh, aby rozprawić się ze Stok Kangri (6123 m n.p.m.). Równo miesiąc wcześniej próbowaliśmy we trójkę zdobyć ten królujący nad Leh sześciotysięcznik, ale brak aklimatyzacji, kondycji oraz głęboki śnieg spowodował, że celu nie osiągnęliśmy. Zawróciłem zaraz po wyjściu z bazy, natomiast Ani i Marcinowi zabrakło kilkudziesięciu metrów do szczytu. 

Po długim pobycie w górach miałem świetną aklimatyzację i kondycję, a choroba, która wcześniej zatrzymała mnie w obozie, dawno już mnie opuściła. Poza tym na początku sierpnia śniegu miało być dużo mniej. 
Koniec drogi do Darchy pokonałem z dwoma nepalskimi tragarzami, których wielu pracuje w Indiach. Za obuwie po górskich ścieżkach służyły im japonki z podeszwą grubości papieru. Z nimi poszedłem do gospody, w której stołowali się Nepalczycy i Tybetańczycy. Było to małe, jednoizbowe pomieszczenie z kamienia z bielonymi wapnem ścianami. Ułożony z belek strop był cały czarny od dymu. Przy trzech drewnianych stołach stały trzy łóżka, które służyły za krzesła. Jedną trzecią pomieszczenia odgrodzonego ladą, zajmowali gospodarze, gotując tam i śpiąc na rozłożonych na podłodze posłaniach. Gdy zjadłem tukpę, czyli zawiesistą zupę warzywną z kośćmi barana, zaproponowano mi nocleg. 
- Gdzie? - zapytałem zdziwiony. - Tu - wskazał na jedno z łóżek gospodarz. Zapłaciłem równowartość dwóch złotych. Rozłożyłem się na łóżku i podczas, gdy wokół mnie Tybetańczycy przy lampach naftowych toczyli rozmowy jedząc oraz siorbiąc czang (tutejsze piwo jęczmienne), ja zapadłem w głęboki sen. 

Następnego dnia wcześnie rano złapałem autobus do Leh. Przemierzając po raz kolejny drugą co do wysokości przejezdną drogę świata, przepaście i wymijanie ciężarówek na zakrętach czy wraki samochodów w dole nie robiły już na mnie takiego wstrząsającego wrażenia. W Leh byłem o szóstej popołudniu. 
O ósmej rano wyruszyłem busem do wioski Stok, z której rozpoczyna się podejście na górę. W środku poznałem dwóch młodych Austriaków. Od nich dowiedziałem się, że Stok Kangri jest już zupełnie wolny od śniegu i raki oraz czekan są w ogóle niepotrzebne. Austriacy zostali jeszcze w Stoku na śniadanie, a ja sam popędziłem w górę. Znając drogę, mając dobrą aklimatyzację i niezłą kondycję, podejście do obozu znajdującego się na wysokości 5100 m n.p.m., które wcześniej zajęło nam dwa i pół dnia, pokonałem w pięć godzin. Martwiła mnie jednak pogoda. Wysokie szczyty spowite były chmurami i gdyby tak było dalej, to nici z widoków. 

W obozie było kilka grup. Chciałem się przyłączyć do którejś z nich, gdyż w nocy, pokonując lodowiec, mógłbym mieć kłopoty ze znalezieniem drogi. Toni był po pięćdziesiątce. Kierował kilkoma wyprawami w Himalajach i Karakorum (m.in. na Nangę Parbat). Teraz wybrał się z trzema mniej doświadczonymi kolegami do Indii. Wraz z dwoma tutejszymi przewodnikami mieli wyruszyć na szczyt tej nocy pół do pierwszej w nocy. Potwierdził, iż cały śnieg już stopniał i nie potrzeba żadnego sprzętu. Zgodził się wziąć mnie ze sobą, a w ich namiocie robiącym za jadalnię mogłem się przespać. Wszystko idealnie się ułożyło.

Droga na szczyt


Wyruszyliśmy z obozu punktualnie, jako pierwsza z grup. Słoweńcy szli bardzo wolno, ale rytmicznie. Im wyżej, tym postoje były częstsze, ale bez siadania. Co pięćdziesiąt kroków stawaliśmy, aby odsapnąć pół minuty. Im wyżej, tym częściej. Trochę mnie to denerwowało, ale potem stwierdziłem, że właśnie dzięki takiemu tempu wszedłem na górę bez zadyszki i zakwasów, a wysokość ponad 6000 m n.p.m. nie zrobiła mi żadnej krzywdy. 

Po dwóch godzinach i wdrapaniu się na morenę boczną, zeszliśmy na lodowiec. Był prawie zupełnie płaski i w tej części nie miał żadnych szczelin. Jednak, gdy w krótkim odstępie czasu głuchą ciszę rytmicznych oddechów rozdarły dwa potężne huki pękającego lodowca, przyspieszyliśmy kroku, aby jak najszybciej wyjść na "stały" ląd po drugiej stronie. Gdy już się udało, zaczęliśmy iść ledwo widoczną ścieżką po piargach. Zdobywaliśmy wysokość niezliczonymi zakosami po stromym, ale w zupełności bezpiecznym stoku. Non stop po kamieniach, ani śladu śniegu. Niesamowicie wyglądały z góry światełka czołówek innych grup, będących w dole na wysokości lodowca. 

Gdy doszliśmy do grani, zaczęło świtać. Mieliśmy szczęście - ani jednej chmurki na niebie. Było już niedaleko. Oczywiście pierwsza kopuła śnieżna nie była tą szczytową. Im wyżej, tym wszyscy byli bardziej podekscytowani. Nasza zwarta do tej pory siedmioosobowa grupa rozerwała się. W końcu o godzinie kwadrans przez siódmą stanąłem na wierzchołku. Stok Kangri (6123 m n.p.m.) był mój! A widok był wprost nie do ogarnięcia. Góry, góry aż po horyzont. Na północnym zachodzie, choć odległa o blisko dwieście kilometrów, niepodzielnie królowała fantastyczna piramida K2 (8611 m n.p.m.). Na północy, ponad dwa i pół tysiąca metrów niżej, rozciągała się zielona dolina Indusu. Nad nią, na drugim planie, bielił się masyw Saser Kangri (7672 m n.p.m.). Na prawo od niego, już po stronie chińskiej, stały dumnie bardzo liczne i symetryczne sześciotysięczne stożki. Na wschodzie, pode mną, widziałem olbrzymi lodowiec, który przekroczyliśmy w nocy, a dalej masyw Kang Yatse (6401 m n.p.m.) - jedynego, oprócz Stoka, sześciotysięcznika w okolicach Leh, ale bardziej oddalonego i niedostępnego. Natomiast na południu i zachodzie widoczna była cała masa niższych pasm, z dominującymi nad nimi bliźniaczymi siedmiotysięcznikami - Nun i Kun. 

Kręciłem się wokoło, trzaskając zdjęcia i gratulując innym zdobywcom. W sumie na szczyt weszło tego ranka piętnaście osób. Okazało się, że jako jedyny wziąłem czekan, więc teraz każdy pożyczał go do zdjęcia. 

Schodziłem już sam i w ciągu dwóch godzin znalazłem się w obozie. Po krótkim odpoczynku zebrałem się i zszedłem do wioski Stok. Tam, ku mojej radości, udało mi się kupić bilet na bezpośredni autobus z Leh do Delhi. W ten sposób zrealizowałem w stu procentach plan powrotu na Stok Kangri. Cztery dni od wyjazdu z Darchy znów minąłem tę osadę, zatrzymując się tylko na kontrolę paszportów w punkcie wojskowym. Po czterdziestu pięciu godzinach jazdy, mocno wymięty wysiadłem w stolicy Indii - Delhi.


Podróż do Nepalu


Moim następnym celem podróży był Nepal. Chciałem dostać się tam jak najszybciej. Po godzinnym kluczeniu między stu okienkami na dworcu głównym, potykając się o leżących na ziemi ludzi, kupiłem wreszcie bilet na nocny pociąg do Gorakhpur. Wagon drugiej klasy (sleeper) wewnątrz do złudzenia przypominał płackartnyj. Nie było tylko samowaru, a nad każdym rzędem łóżek kręciły się raźnie wiatraki. Okna miały kraty, otwierane szyby i metalowe rolety. Ludzi było jakieś trzy razy więcej niż miejsc. Do dziś nie wiem, gdzie oni się podziewali w nocy. Na moje łóżko wpełzł jakiś student. Po godzinnym spełnianiu obowiązków towarzyskich względem współpasażerów, przepędziłem wszystkich obsiadających moją pryczę i zasnąłem. 

Sto kilometrów z Gorakhpur do granicy z Nepalem pokonałem zdezelowanym autobusem rządowym. Podróż przez równiny stanu Uttar Prades trwała dwie i pół godziny. Na zewnątrz, aż po horyzont, ciągnęły się pola ryżowe. Gdzieniegdzie, wśród bananowców i eukaliptusów, widoczne były chaty kryte słomą, bądź częściowo zrujnowane ceglane domy kolonialne. 

Granica indyjsko-nepalska w Sunauli jest dosyć kuriozalna. Przy głównej ulicy znajduje się podniesiony szlaban. Miejscowi przechodzą bez żadnych formalności. Turyści też tak mogą, bo łatwo przeoczyć indyjski posterunek schowany w podcieniach niepozornego domu. Na tarasie, przy plastikowych stolikach siedzieli ubrani po cywilnemu celnicy. Po chwili byłem już w Nepalu. W garażu pełniącym funkcje terminalu dworca autobusowego kupiłem bilet na nocny autobus do Katmandu. To była już piąta z rzędu noc w podróży, co w tym klimacie spowodowało, że byłem lepki jak wypluta landrynka. Dlatego też, nie przejmując się obyczajami, rozebrałem się do pasa i na środku głównego placu urządziłem sobie kąpiel przy studni, ku uciesze wszystkich miejscowych. 

Ruszyliśmy kwadrans po szesnastej. Autobus jechał dosyć leniwie, stawał co pół godziny. Byłem zaskoczony krajobrazami za oknem. Czysto na ulicach, bardzo porządne, wykończone domy z trawnikami, dostatnio wyglądające miasteczka, a przecież Nepal to jedno z najbiedniejszych państw świata. Jednak w głębi kraju wszystko wróciło do "biednej" normy. Po raz pierwszy od dwóch miesięcy widziałem prawdziwe, dzikie lasy. W Indiach, jeśli one są, to wszystkie zasadzone ręką człowieka. Wieczorem, po kolejnym postoju, autobus ruszył i zaraz stanął. Zaczęła się monsunowa ulewa, a kierowca oświadczył, że nie pojedzie dalej w taką pogodę. "Mięczak" - pomyślałem. Jednak rano przyznałem mu rację. Otóż kilka kilometrów dalej szosa wbijała się w góry. Po ledwie godzinnej ulewie droga w wielu miejscach była zawalona osuwiskami skalnymi i drzewami. Minęliśmy jedną ciężarówkę sprasowaną przez zwały błota, druga wylądowała w przepaści, wymyta z drogi przez wezbrany potok. Z powodu tych przeszkód droga była zamknięta aż do rana. 

Pocieszałem się, że przynajmniej zobaczę górskie krajobrazy Nepalu. Byłem nimi bardzo zaskoczony. Bardziej pasowały do moich wyobrażeń Indochin. Wszędzie rośnie tropikalny las, zbocza górskie stromo opadają do mętnej i olbrzymiej rzeki. W wielu miejscach las wykarczowany jest pod pola tarasowe, na których uprawia się ryż. Można spotkać drewniane chaty górskie kryte słomą. W jednej z nich, przerobionej na restaurację, zatrzymaliśmy się na posiłek. Wszyscy zamówili narodowe danie Nepalu - dal bhat. Na talerzu z przegródkami dostaliśmy ryż z sosem warzywnym, różne rodzaje sałatek i innych ciap. Wszystko to należy wymieszać i jeść przy użyciu rąk. Podczas posiłku cały czas krążyli chłopcy z garnkami i jak tylko zauważyli, że komuś coś się skończyło, dokładali kolejne porcje. 

W końcu po południu, w dużym korku, wjechaliśmy na przełęcz, z której droga prowadziła do stolicy Nepalu.

 

W dolinie Katmandu 


Przez pierwsze dwa dni pobytu w Katmandu chodziłem zauroczony cudnymi, wąskimi uliczkami. Co chwilę widziałem jakąś kapliczkę, ołtarzyk lub świątynię poświęconą jakiemuś bóstwu. Miejscowi modlą się przed nimi, palą wonne kadzidła, posypują posążki jaskrawo barwionym ryżem. Ołtarzyki stoją między starymi kamienicami z pięknie rzeźbionymi drewnianymi framugami okien i drzwi. Wszystkie przejścia, jak i pomieszczenia są bardzo niskie. Gdy wszedłem raz niemal w kucki do knajpki, musiałem szybko wyjść, gdyż unoszący się dym z paleniska uniemożliwiał oddychanie. Oazą spokoju od gwaru ulic były schowane, bardzo liczne podwórka, czasem wielkości rynku. Prawie na każdym stała jakaś świątynia lub stupa. 

Gdy po dwóch dniach ochłonąłem nieco z tego zauroczenia, wypożyczyłem rower, aby dotrzeć na nim do najatrakcyjniejszych miejsc w dolinie Katmandu. O ile ma się dobry refleks, jazda na rowerze po nepalskich drogach jest bezpieczna, a już na pewno jest to najszybszy sposób poruszania się po miastach. 

Jako pierwsze miejsce odwiedziłem położony na szczycie góry kompleks świątynny Swayambhunath. Z jednej strony można do niego wjechać drogą, o czym dowiedziałem się dopiero po pokonaniu ponad dwóch tysięcy stopni stromymi schodami z rowerem pod pachą, w towarzystwie niezliczonych małp biegających wszędzie niczym kaczki po Parku Saskim.
Po uporaniu się ze zbuntowanymi przerzutkami w rowerze dojechałem do Patanu słynącej z pięknego zamku królewskiego. Uliczki Patanu przypominają charakterem leniwe śródziemnomorskie miasteczka. Gdy dojechałem do granic starówki Bhaktapuru, trzeciego po Katmandu i Patanie miasta królewskiego w dolinie, utknąłem w rzece ludzi. Miałem to szczęście, że akurat tego dnia we wszystkich miejscowościach doliny Katmandu odbywał się festiwal. Każda rodzina (szeroko pojęta) chodziła z orkiestrą przez miasto i tańczyła. Okrążała je tyle razy, ilu jej członków w tym roku umarło. Jeżdżąc wąskimi uliczkami ceglanego, średniowiecznego Bhaktapuru można było się natknąć na tańce, parady i pozorowane bitwy na papierowe miecze. 

Mocno obolały od jazdy dotarłem do Pashupatinath, położonego nad dopływem Gangesu rzeką Bagmati. Tu jest główne miejsce kremacji zmarłych mieszkańców Nepalu (dziewięćdziesiąt procent Nepalczyków to wyznawcy hinduizmu, a tylko pięć procent to buddyści).
Na koniec zostawiłem sobie słynną stupę Wielkich Oczu z Bodnath. Ku mojemu zdziwieniu nie stała ona odosobniona na jakimś wzgórzu, ale znajdowała się za niepozorną bramą otoczoną kręgiem kamienic. Z Katmandu pojechałem do Pokhary, drugiego co do wielkości miasta Nepalu. Część trasy trzeba było pokonać pieszo, gdyż wezbrana po deszczach rzeka zerwała most. Główną atrakcją miasta jest niesamowity widok na podniebną grań Annapurny. Znad pięknego jeziora widać jednak tylko czubek szczytu Machhapuchhare, himalajskiego Matterhornu. Aby dojrzeć masyw Annapurny w całej okazałości, a także dalsze sylwety innych ośmiotysięczników: Dhaulagiri oraz Manaslu, najlepiej wspiąć się na prawie siedemset metrów wyższy od poziomu jeziora szczyt Sarangkot (1592 m n.p.m.). Byłem tam dwa razy, jednak monsunowa pogoda była bezlitosna i nawet w pogodne zazwyczaj poranki wszędzie zalegała mgła i siąpił deszcz. Niepocieszony, ale z dobrym powodem, aby tu wrócić, opuściłem Nepal. 

* * * 

Moja trasa wiodła następnie przez najpopularniejsze miasta północnych Indii: Varanasi, Agrę, Jaipur i Delhi, skąd po dziewięciu tygodniach podróży wróciłem do domu.