Wspomnienie z przejścia letniego z 1982 roku 


Od redakcji: Poniższy tekst został opublikowany w Informatorze Studenckiego Klubu Górskiego nr 9 (jesień-zima 1984). Można się z niego dowiedzieć, jak to drzewiej bywało na Kursie. To były zupełnie inne czasy. Pół roku wcześniej został wprowadzony w Polsce stan wojenny. Nikt wtedy nie marzył o tym, aby wyjechać z Kursem zagranicę. Jeszcze przez parę ładnych lat kursanci męczyli się na przejściach letnich w naszych Beskidach. A teraz jeździ się na Ukrainę czy do Rumunii. W tym roku kolejny raz upadł pomysł wyjazdu na Półwysep Kolski, ale letnie gdzieś dalej to tylko kwestia czasu.
Jeszcze jedna uwaga redakcyjna. Prawdopodobnie tekst miał swój dalszy ciąg (albo miał mieć), ale redakcja Biuletynu nie dotarła do kontynuacji wspomnień. Po prostu nie zostały opublikowane w Informatorze SKG. Naszym zdaniem zakończenie tekstu jest idealnym podsumowaniem dotychczasowych problemów większości kursantów i dlatego zdecydowaliśmy się go opublikować. Mamy nadzieję, że w najbliższe wakacje te problemy znikną.
Wspomnieniami z przejścia letniego z 1982 roku autorstwa Agaty Obrockiej-Barczyk rozpoczynamy, a właściwie kontynuujemy, rubrykę “Ze starych Informatorów klubowych”. Mamy teraz w Klubie świetny Biuletyn turystyczno-informacyjny i wspaniałą stronę internetową. Możemy znaleźć na ich łamach dużo ciekawych informacji, poczytać relacje z wyjazdów, obejrzeć zdjęcia zrobione przez klubowiczów i sympatyków Klubu. Ale nie wszyscy wiedzą, że w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku Studencki Klub Górski wydawał Informator klubowy (pierwsze trzy numery nosiły nazwę Biuletyn informacyjny). Wtedy nie było jeszcze komputerów, nikt nie myślał o kserokopiarkach, papier był reglamentowany, na druk trzeba było mieć zezwolenie, a teksty były przepisywane na maszynie. Ale te pożółkłe kartki mają swój niepowtarzalny urok, zapraszają na fascynującą wędrówkę w dawne czasy, kiedy części młodych klubowiczów nie było jeszcze na świecie. To z tych kartek można ułożyć układankę pod tytułem “Nieznana historia SKG”. Bo dzieje Klubu nie dotyczą tylko XXI wieku.
Pamiętam, jak zacząłem uczestniczyć w redagowaniu klubowego Biuletynu. Ktoś wspomniał o tym, że kiedyś istniał jego starszy brat czy raczej ojciec – Informator SKG. Dopiero po jakimś czasie zobaczyłem jego egzemplarze powklejane w kronice klubowej, a później większość numerów otrzymałem na dwudziestopięcioleciu Klubu, chyba od Grzegorza Barczyka. No i zacząłem je czytać. Czytać? To nie jest właściwe słowo. Chłonąć. A jakie skarby można w nich znaleźć! Opisy obozów wędrownych, rajdów, kursów, wyjazdów zagranicznych, legendarne postacie klubowe, teksty historyczne, kalendarium działalności SKG i wiele innych.
Stare Informatory leżą pewnie gdzieś w zapomnianych szufladach, starych pudłach czy na zakurzonych strychach. Może czasem ktoś do nich zajrzy, ale pewnie od razu wracają na stare miejsce. Dlatego chcieliśmy ocalić je od zapomnienia.
Wkrótce stare Informatory SKG zostaną w komplecie opublikowane na klubowej stronie internetowej.


* * *

Przez cały czas trwania kursu OT opowiadano nam o przejściu letnim. Że będzie, że będzie trudne, że będzie okropnie trudne, że powinniśmy się go bać. Z opowieści instruktorów wynikało, że są przy nas jako te herosy i tytany, bo byli kiedyś na jakimś przejściu, a my przy nich to nieświadome spraw tego świata i niegodne miana turystów głuptasy. Przekonywali nas także, że w trzy tygodnie zrobią z nas ludzi. Dzieła straszenia dopełnił Piotrek Zaremba (jeden z założycieli SKG – przyp. red.), zjawiając się na spotkaniu przedprzejściowym z długą listą Zupełnie Niezbędnych Rzeczy, które każdy z nas miał zabrać we wskazanych przez niego ilościach. Papier, na którym to spisaliśmy, ważył kilka kilo. Zrobiło mi się nieprzyjemnie. Zaremba poinformował nas też, ile i czego mamy się do przejścia nauczyć, bo i tak od nas to wyegzekwuje. Nie lubię, jak się coś ode mnie egzekwuje. Zbieranie potrzebnych map i konserw zleciłam Grzesiowi i Babci, a sama niefrasobliwie nie czytając niczego z zaleconych pozycji udałam się na praktyki, by w towarzystwie nieletnich dzieci sielsko spędzić lipiec.

* * *

Tymczasem do Grześka siedzącego w Warszawie i cierpliwie kompletującego sprzęt (teraz nazwałabym to sprzęcikiem) zaczęła docierać groza przyszłości. Żeby podnieść się na duchu wyjechaliśmy na parę dni w Tatry, ale tam dopiero dotarło do nas, co może oznaczać eufemistyczny zwrot: “komfort psychiczny + trudne warunki”, którymi charakteryzowano to, co nas czeka. Oczyma wyobraźni widziałam na przykład takie sytuacje: kursanci pływają na kępie, wśród bagien, poza granicami mapy, jest noc głucha, a na jednym suchym miejscu siedzi Zaremba i realizując postulat komfortu psychicznego opowiada nam bajki. Po nocach śniły mi się przepastne, błotniste, leśne ostępy, wśród których mój plecak poruszał się na krótkich zwinnych nóżkach, a ja nie mogłam go dogonić. Grześ widząc, że boję się bardziej niż on, uspokajał mnie po ojcowsku i zapewniał, że jak będzie tak całkiem źle, to w końcu można wcześniej wyjechać do domu...
A potem trzeba było spakować plecak. Zajęło mi to cały dzień i okazało się, że zapakowanie wszystkich niezbędnych rzeczy jest niemożliwe. Nie miałam w plecaku miejsca nawet na zapasowe baterie do latarki. Moje pozostałe klamoty przypadły do niesienia Grzesiowi. Tłumaczyłam sobie, że on ma znacznie większy plecak ode mnie. Mój plecak ważył dwadzieścia trzy kilogramy. Nie jest to może bardzo dużo, ale ja miałam z nim chodzić przez trzy tygodnie po nierównym, a nawet górzystym terenie. Sama ważę czterdzieści sześć kilogramów, czyli to tak, jakby facet ważący dziewięćdziesiąt kilogramów (a bywają tacy) nosił wór czterdziestopięciokilogramowy. Pytam, czy kto kiedy widział faceta noszącego taki wór przez trzy tygodnie? W każdym razie okazało się, że z tym plecakiem na plecach nie mogę równo ustać, ale przecież nie miałam w nim stać, tylko chodzić. Moja mama, która nie jest specjalnie wylewna, tym razem pożegnała mnie wyjątkowo serdecznie i najwyraźniej mi okropnie współczuła. 
Gdy Grześ zobaczył, że mam dla niego worek betów do zapakowania, to szpetnie zaklął. Nawet nie przypuszczałam, że umie. Ale w końcu miał prawo. Jego własnych rzeczy było tyle co i moich (ten spis Zaremby). Miał nieść namiot, no i jeszcze ja mu coś dołożyłam.
O tym, że namiot będę nosić ja, nie było mowy od początku, bo w końcu jestem słabą niewiastą. Mieliśmy jeszcze duży gar. Rodzice Grzesia pożegnali nas jeszcze czulej niż moja mama, a jeszcze na schodach goniły nas słowa taty, że prawdopodobnie umrzemy z głodu, bo w takim garze nie da się gotować na ognisku i lepiej by było...

* * *

Zataczając się dotarliśmy na dworzec, gdzie było bardzo mało kursantów i bardzo dużo instruktorów zapewniających, że oni z nami nie jadą, że przyszli tylko popatrzeć i nas pożegnać. Wynikało z tego, że boją się własnego obozu. Potem w otoczeniu licznych niewiast przybył Szop (Tadeusz Aniśko – przyp. red.), przepędził gapiów i zabrał nas na peron. Pięciu chłopa nie zdołało złapać dla nas osobnego przedziału. Zdobyli mianowicie przedział częściowo zajęty. Jako najmniejsza spędziłam podróż do Katowic na połowie półki bagażowej, bo na drugiej połowie leżały plecaki. Nawet się wyspałam. 

* * *

Bladym świtem Grzesiek ściągnął mnie brutalnie na dół twierdząc, że wagon zaraz odczepią i grozi mi pozostanie na połowie półki i mam natychmiast przebiec do innego wagonu. Z rozwiązanymi sznurowadłami, plecakiem, czyimś karimatem i garem trzymanymi przed sobą biegłam, bo pociąg miał zaraz odjeżdżać. 
Robiło się coraz widniej. Pociągi tego dnia kursowały bardzo punktualnie, ku naszemu niezadowoleniu zresztą, więc po dwóch przesiadkach dotarliśmy do Żywca o szóstej rano. Bary mleczne dopiero się budziły. Były dwa do wyboru: w jednym tylko bułki, w drugim tylko mleko i zupa pomidorowa. Wybraliśmy zupę. W barze udało się nam ustalić przyczynę niezwykłego ciężaru gara. Okazało się, że był tam zapakowany chleb i kilka kilogramów jabłek. Wszystko to zostało natychmiast pożarte, a zakupiony nowy chleb został podzielony między nas niesprawiedliwie (sprawiedliwie się nie da).
Spotkała mnie kara za burżuazyjne przyzwyczajenia. Chcąc umyć twarz zdjęłam okulary i położyłam je na półeczce w łazience. Mogę przysiąc, że spadły z niej same. Stłukły się. Dobrze, że tylko jedno szkło popękało, jakoś widziałam. Rok później, pierwszego dnia obozu prowadzonego przeze mnie w Beskidzie Małym posiałam gdzieś kompas. Było to znacznie mniej wesołe. 
Przyszedł czas na wyjazd z Żywca, który choć jest mały, to jednak cywilizowany. W pociągu wszyscy albo spali albo głupio żartowali. Nikt nie starał się zapamiętać mijanych stacji, co okazało się wkrótce grubym błędem. Im bliżej byliśmy Milówki, stacji, na której Szop zarządził wysiadkę, tym bardziej jego uśmiech przestawał być zachęcający. Stawał się wręcz szyderczy. Smutno było wysiąść z pociągu, który zaraz gwizdnął i zniknął za górką. Dla nas zostały hasła: “kulbaczyć” i “wio”.
Do pierwszego punktu, czyli na Prusów, miał nas poprowadzić Grześ. Jak to ma w zwyczaju, wybrał najpokrętniejszą i najmniej oczywistą drogę, krzyczał na nas, że jemy jagody, a my co piętnaście minut domagaliśmy się odpoczynku. Według przewodnika na górę powinniśmy iść około dwóch godzin. Szliśmy cztery. Na Prusowie Szop zarządził panoramkę. Uwaliłam się w trawie wysokiej na pół metra i podziwiałam obłoki. Między mapą a otaczającymi nas górkami nie było żadnego związku...