Czyli z czym to się je

Nowy element Kursu został przez nas przyjęty nieufnie. Jednak nie za wiele mieliśmy do powiedzenia, więc autokarówka została w końcu zaakceptowana jako zło konieczne. Zadania zostały sprawnie rozdzielone między jej uczestników. Pilotowanie autokaru do wybranej miejscowości, oprowadzenie po niej całej wycieczki, jakiś referat do wygłoszenia, kilka informacji o zagospodarowaniu turystycznym regionu do zapamiętania i właściwie to by było na tyle. Przynajmniej wtedy tak się nam wydawało.

Pociąg

Tego do wiedzy najwidoczniej nam zabrakło, bo jeszcze w pociągu trwało gorączkowe przygotowywanie referatów i opisów zabytków, które mieliśmy zobaczyć na naszej trasie. Gdy okazało się, że w naszym przedziale nie ma światła, wybuchła panika. Jak się przygotujemy? Na szczęście zaradna kadra w postaci Szymona i Damiana zaraz przystąpiła do działania (nie bez kąśliwych uwag) majstrując coś przy jarzeniówce. Okazało się to jednak trochę skomplikowane, więc trzeba było uciec się do pomocy konduktora. Za dotknięciem jego magicznej ręki lampa dała się udobruchać, a nam spadł kamień z serca. Nieistotne jest to, że prawie nikt później nie czytał. Najważniejsze jest to, że stworzono nam taką możliwość.
My odzyskaliśmy światło, natomiast przedział obok (instruktorski) musiał wyciągnąć czołówki. Tak już chyba być musi w naszym PKP, że wszystkiego mieć nie można. Jak coś się zapala, to coś innego musi gasnąć. Tak dla równowagi.

To mój pierwszy raz, w autokarze oczywiście

Autokar wyglądał normalnie. Kierowca też nie wzbudzał podejrzeń. Nie wiedzieliśmy jednak, że został przekupiony przez Marka. Miał nam nie ułatwiać zadania, a wręcz przeciwnie – komplikować. Wydawało się jednak, że czasem o tym zapominał. Wtedy wysłany do przodu autokaru na naukę podstaw pilotażu biedny kursant oddychał z ulgą i rozluźniał się w ogóle nie kontrolując trasy. Najczęściej właśnie wtedy padało pytanie: “No to gdzie teraz? W prawo czy w lewo?”. Jak to dobrze, że kierowca często pozostawał odporny na nasze sugestie, bo inaczej nigdy byśmy nie dojechali na miejsce.
Okazało się, że jednoczesne pilotowanie autokaru, opowiadanie historii i pokazywanie tego, co za oknem nie jest wcale takie proste. Część z nas miała tendencje do omawiania krajobrazu, który już dawno minęliśmy albo do którego jeszcze przez długi czas nie dojedziemy. Ciężko było wycelować tak, aby wszyscy mogli spokojnie zobaczyć mijany zabytek bez nerwowego skrętu szyi w tył.

Zwarcie

Teren, po którym poruszaliśmy się to: Beskid Niski i Sądecki, Pogórza: Rożnowskie i Ciężkowickie. Nowy i Stary Sącz, Biecz, Gorlice, Skwirtne, Hańczowa, Krynica to tylko niektóre z miejscowości na naszej liście. W związku z tym nasze zwiedzanie było trochę pospieszne. Byliśmy ograniczeni czasem, a na dodatek straciliśmy godzinę z powodu spóźnienia pociągu.
Pod wieczór dnia pierwszego nasze mózgi były już nieźle przegrzane. Natłok informacji, referat za referatem, nie było nawet pięciu minut ciszy. Większość starała się trzymać fason, ale niektórzy odpuścili już sobie na samym początku drzemiąc z tyłu autokaru, niezależnie od tego czy to, co mówił przewodnik, było interesujące czy też nie. Jedynie Agata trwała cały czas na posterunku. Jako kierownik autokarówki koordynowała całą wycieczkę i próbowała wykrzesać z ludzi choć odrobinę entuzjazmu. Ciężkie to było zadanie.

Tradycji stało się zadość


Po męczącym dniu nadeszła noc i czas na odpoczynek. Zatrzymaliśmy się w schronisku PTSM-u w Nowym Sączu. Nieźle wygłodniali rzuciliśmy się do kuchni, bowiem jakoś długo nie mogliśmy się zatrzymać w ciągu dnia na posiłek, bo żadne miejsce nie było wystarczająco dobre, no i też nieźle gonił nas czas. Obiad miał być na słodko – ryż z brzoskwiniami i serem. Rzecz wypróbowana na zimówce narciarskiej (a narciarzom w sprawach kuchni można zaufać, mieli w końcu niezłą praktykę) niestety nie wszystkim przypadła do gustu. Właściwie większość z nas danie zaakceptowała, bo była to miła odmiana dla podniebienia. Niektórzy byli wręcz zachwyceni. Jedynie Damian marudził, że co to w ogóle za obiad i jak coś takiego można jeść. Czyli tradycji stało się zadość.
Taka mała rada dla przyszłych pokoleń kursantów. Słodki obiad to jednak ryzykowny pomysł. Pewne osoby są strasznie skostniałe w poglądach na te sprawy (nie ma to jak osoby wyzwolone, oczywiście kulinarnie – przyp. red.).
W niedzielę niektórzy, nauczeni przykrym doświadczeniem dnia poprzedniego, skitrali sobie na zapas trochę kanapek, żeby czasem nie głodować. Niestety wszystko się wydało. W tej sprawie zachowam jednak milczenie i nie będę rzucać nazwiskami.

Oświecenie

Drugiego dnia autokarówki było już lepiej. Widać było znaczne postępy. Chyba jednak czegoś się nauczyliśmy. Na pewno, że trzeba mówić przodem do grupy, nie bełkotać ani nie mruczeć pod nosem, nie czytać z kartki, nie używać słówka “niestety” (mnie się to niestety często zdarza) i jeszcze dbać o to, żeby grupa miała gdzie załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne. Niezła szkoła życia.
Ja jednak nauczyłam się jeszcze czegoś. Że góry to nie tylko łażenie, to też historia, kultura, cerkwie i kościoły. I naprawdę warto wiedzieć o nich coś więcej. Wiem, że ta “mądrość” dotarła nie tylko do mnie. Może więc ta autokarówka to nie był wcale taki zły pomysł, jak się nam z początku wydawało. Dzięki!