Kilka wrażeń z podróży do Indii i Nepalu

Moja legitymacja przewodnika górskiego wreszcie się do czegoś przydała. Prezes mojej firmy zatroskany o zdrowie i życie pracownika nie chciał dać mu urlopu na wyjazd w góry bądź co bądź najwyższe na świecie. Nie chciał dopóki, dopóty nie przekonał się, że ten pracownik trochę się na górach zna…

* * *

Był koniec września 2003 roku. Bilety lotnicze dla sześciu osób na trasę Delhi-Katmandu udało się załatwić przez Internet bez konieczności dokonywania jakichkolwiek przedpłat. Po gorączkowym rozesłaniu w ostatnim tygodniu przed wyjazdem kilkudziesięciu e-maili zgłosiła się pewna agencja, która obiecała przywieźć rano na lotnisko po naszym przylocie do Delhi bilety wystawione na wieczorny lot do Katmandu. Słowa dotrzymali, a my dzięki temu mogliśmy się spokojnie udać na całodniową wycieczkę po Delhi burżujskim samochodem z klimatyzacją i z przewodnikiem. Cieszyliśmy się, że ominęła nas perspektywa trzydziestosześciogodzinnej podróży lądowej do Nepalu. W sytuacji, gdy jedzie się na trzy tygodnie (a w przypadku dwójki znajomych na dwa tygodnie) ma to niebagatelne znaczenie. Potem okazało się, że nasza agencja mieści się w dzielnicy slumsów Delhi, w małym pokoiku bez okien.

* * *

Wiedziałem, że ulice w Indiach i Nepalu będą robić wrażenie, ale to co zobaczyłem zdecydowanie przerosło moje oczekiwania. Riksze, autoriksze, samochody, z których większość ma ponad dwadzieścia lat i piesi. Zwykle nie ma chodników, a pobocza to często wysypiska śmieci. Słychać nieustanne trąbienie. Podział drogi na pasy ruchu zasadniczo nie obowiązuje, a wszyscy muszą omijać święte krowy chodzące albo leżące na środku jezdni. Poruszanie się ulicami stanowi nie lada wyzwanie. Tylko na niektórych można doszukać się jakichś nazw. Większość domów nie ma numerów, więc tradycyjne orientowanie się za pomocą planu miasta nie zdaje egzaminu. A do tego wszystkiego towarzyszący na każdym kroku naganiacze i naciągacze oferujący wszelkie dobra i usługi.

* * *

Zwiedzanie zabytków Delhi zaczęliśmy od obiektów muzułmańskich: Wielkiego Meczetu (Jama Masjid), Czerwonego Fortu i Mauzoleum Humajuna. Jeden z najsłynniejszych zabytków Indii, Taj Mahal w Agrze, uznawany za “najbardziej ekstrawagancki przejaw miłości mężczyzny do kobiety”, też jest mauzoleum (wstęp – dwadzieścia dolarów).
Godne podziwu było to, z jak wieloma ludźmi można się było dogadać po angielsku. To nas zaskoczyło, bo choć Indie były kolonią brytyjską, to nie wszyscy rikszarze, kelnerzy, obsługa hotelowa, itp. ukończyli jakąkolwiek szkołę.

* * *

Zarówno okolice Katmandu jak i same miasto są naprawdę wspaniałe. Pałace królewskie i świątynie w rejonie Durbar Square, stupy na wzgórzach wokół miasta, mieszanka hinduizmu i buddyzmu plus atmosfera Thamelu – wszystko to tworzy niesamowity klimat. W ogóle Nepal to chyba trochę Azja w pigułce – zarówno kulturowo, jak i przyrodniczo.

* * *

Jedna z najważniejszych dróg w Nepalu, do Chitwan Park przy granicy z Indiami, była miejscami tak zdewastowana po przejściu monsunu, że w dole było widać kawałki osuniętej w dół szosy. Autobus jechał dwadzieścia kilometrów na godzinę kołysząc się na wszystkie strony nad przepaścią. Można się było dowartościować, jak wspaniałe drogi mamy w Polsce.
W Chitwan Park główną atrakcją są przejażdżki na słoniach, zwłaszcza gdy siedząc na słoniu staje się oko w oko z nosorożcem. No i kąpiel ze słoniem. Zwierzę stoi na środku rzeki, nabiera trąbą wodę (pojemność dziewięć litrów) i wylewa ją na wszystkich, którzy siedzą na grzbiecie!

* * *

W górach nie ma dróg, są tylko ścieżki, którymi odbywa się cały transport. Na grzbietach osłów, jaków i ludzi. Tragarze, którzy noszą pakunki wyglądające średnio na około pięćdziesiąt kilogramów, chodzą w klapeczkach (japonkach), kaloszach albo boso. Ścieżka prowadzi przez kolejne wsie, ale nie są one takie jak u nas. W Polsce domy są porozrzucane i ogrodzone płotem, w Nepalu stoją przy samej ścieżce, właściwie zagląda się ludziom do chałup. Dzięki temu miejscowość wygląda jak żywy skansen. Mija się ludzi, którzy wykonują swoje codzienne czynności: przędą, strugają kijki bambusowe.
Nepalskie Himalaje to rejon opanowany przez maoistów. Armia praktycznie wycofała się z gór i koncentruje się na pilnowaniu miast. Nawet punkty kontrolne, gdzie sprawdzają bilety wstępu do Obszaru Chronionego Annapurny, były zamknięte. Trzydzieści dolarów od osoby zapłacone w Pokharze okazały się niepotrzebnym wsparciem dla nielubianego króla Nepalu. Za to dotację (donation) trzeba było zapłacić na rzecz maoistów. Stawki nie są wygórowane. Trochę targowania i zapłaciliśmy po trzy dolary na osobę. Odeszliśmy z kwitkiem (receipt), który mogliśmy pokazać następnym maoistom, gdyby chcieli od nas pieniądze. Ale poza plakatami agitacyjnymi to była nasza jedyna styczność z maoistami. Czasem tylko tubylcy opowiadali nam, że maoiści przychodzą i ściągają z nich haracz, potem przychodzi armia i stawia zarzut, że wspierają maoistów. Armia za karę też coś zabiera, a potem znowu przychodząc maoiści i mają pretensję, że ludność wspiera armię. I tak maoiści zyskują coraz większą popularność, więc kto wie, czy za parę lat nie pojawi się na mapie świata nowe państwo komunistyczne. Póki co, szef maoistów zwrócił się z apelem do turystów, żeby nie bali się przyjeżdżać, bo z ich strony nic im nie grozi. Ale turyści i tak się boją i w ostatnich latach jest ich coraz mniej... Można jednak stwierdzić, że rzeczywiście Nepal to spokojny kraj i nie słychać nic o napadach na turystów, nie tylko ze strony maoistów, ale i zwykłych rabusiów.

* * *

Czy nasze Tatry są gorsze od Himalajów? W Tatrach w ciągu całego dnia można zaliczyć ładną dolinę, wejść na szczyt z piękną panoramą, a potem zejść do następnej doliny. Tutaj dolina, którą się podchodzi lub schodzi, nie ma końca. I wtedy nawet las rododendronowo-bambusowy i widoki na południową ścianę Annapurny albo na świętą dla Hindusów (nie wydają zezwoleń na wspinaczkę) górę Machhapuchhare przestają robić wrażenie. Ale gdy w końcu doszliśmy na wysokość 4100 m n.p.m., do celu wyprawy – cyrku polodowcowego, tzw. południowego sanktuarium Annapurny, czyli bazy wyjściowej wypraw na Annapurnę (pierwszy ośmiotysięcznik zdobyty przez człowieka), gdzie oprócz trzykilometrowej południowej ściany Annapurny otaczały nas sześcio- i siedmiotysięczniki, to naprawdę zaparło nam dech w piersiach. Bynajmniej nie tylko ze względu na wysokość.
No i po drodze był jeszcze Poon Hill, trzytysięcznik, z którego oprócz Annapurny zobaczyliśmy jak na dłoni ośmiotysięczne Dhaulagiri, uważane kiedyś za najwyższą górę na Ziemi.

* * *

Dystans między Nepalem a Polską jest znacznie większy niż między Polską a najbogatszymi krajami na świecie. Pomimo biedy, którą widać na każdym kroku, Nepalczycy są bardzo serdeczni i wyglądają na szczęśliwych. Tak jakby mieli coś, czego my w całym naszym materialnym bogactwie nie mamy...

* * *

W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze raz o Indie. Varanasi, wschód słońca nad Gangesem przy gathach, gdzie widokowi kąpiących się pielgrzymów towarzyszył zapach rzeki, w której pływa dosłownie wszystko, pociąg do Agry, który na dwunastogodzinnej trasie spóźnił się sześć godzin, wizyta w szpitalu państwowym, po tym jak Krzyś stracił na chwilę przytomność i złapał czterdzieści stopni gorączki (po powrocie do Polski okazało się, że na szczęście była to tylko grypa jelitowa) – takie obrazki zapamiętaliśmy z Indii.

* * *

I jeszcze na koniec kolejna lekcja cierpliwości. Dwanaście godzin czekania na lotnisku w Moskwie.