Dramat w trzech osobach

Nie wiem, czy Ojciec najpierw odszedł od Mamy, a potem zginął w Himalajach, czy najpierw zginął, choć i tak nosił się z zamiarem odejścia od wielu lat. Dość, że któregoś dnia zniknął definitywnie z mojego życia i chyba nawet on się takiej kategorycznej nieobecności nie spodziewał.

Wolałem zawsze myśleć o nim w kategoriach “mój bohater”, zatem od najmłodszych lat przypisywałem mu tylko cechy heroiczne. Dla mnie był szlachetny, wspaniały i głęboko tragiczny. Ot, taka postać rodem z wielkiej literatury. Książki otaczałem zawsze nimbem uwielbienia i mogę powiedzieć, że dotąd są jedyną dziedziną życia, którą naprawdę poznałem.
Na Mamę patrzę i zawsze patrzyłem z wielkim podziwem, ale i brakiem zrozumienia. Darzę ją chyba olbrzymią miłością, o której żadne z nas nigdy głośno nie mówi.
Od dzieciństwa noszę w sercu taki jej wizerunek. Mama w Tatrach, gdzieś w Dolinie Miętusiej, z dala od panującego zgiełku. Zamyślona, niedostępna, jakby nigdy nie skończyła uporczywego dialogu z górami, targów o Ojca i jej rolę w jego życiu. Nie sądzę, żeby jeszcze ułożyła sobie życie w tym znaczeniu, w jakim zwykle je sobie ludzie układają. Poznała Ojca, gdy była młoda. Tak młoda, że oczarował ją tym wszystkim, co potem najbardziej miała mu za złe. Ale nie przestała go kochać. Niestety, nigdy nie przestała też z nim walczyć i szarpać się ze sobą. Na dodatek od początku relacje miedzy nimi utrudniałem ja. Chyba trochę zbyt wcześnie zaistniałem i nie dałem im czasu na określenie siebie w ich związku. Wypełniłem przestrzeń, w której nawet dla tych dwojga było dość ciasno.

* * *

O Ojcu słyszałem tu i ówdzie drobne wzmianki. W telewizji, raz czy dwa w jakimś magazynie poświęconym górom. Jakkolwiek się nazywał, nie będę przytaczał jego imienia, bo i tak go nie znacie. Rzekomo, kto zna imię, ten ma klucz do drugiego człowieka. Cóż, imię znam, ale żeby klucz? Poza tym, człowieka już nie ma.

* * *

Wszystko, co mam i kim jestem, zawdzięczam Mamie. Nie rozumiem jej pasji dekorowania ścian zdjęciami z gór, których, o ile dobrze rozumiem, bardzo nienawidzi. Choć kto wie jak to z kobietami bywa. Granice wszelkich uczuć są takie płynne. Mój Tata nr 2, a może nr 1, ponieważ ten pierwszy co prawda mnie stworzył, ale nie ukształtował, jest dentystą. Taka proza w stosunku do charyzmy, z którą do twarzy alpinistom. Ale gdzie jest poezja? Jeśli w górach, to nic mi o tym nie wiadomo.
O górach wiem niewiele więcej ponadto, że są. Nie myślałem o tym nigdy w ten sposób, ale Mama chyba skutecznie wypleniła wszelką ewentualność więzi z górotworem, który od dzieciństwa jawił mi się raczej jako monstrualny góropotwór. Nie potrafię pojąć pasji kierującej wszystkimi tymi, którzy pchają się w ryzyko, wysiłek, wyczerpanie i czasem... śmierć. Powiedziałem, że nie rozumiem, ale nie, że nie podziwiam. Mama (a może ja sam) pozbawiła mnie pierwiastka romantyzmu i cała nieokiełznana męska natura nakierowała się na pragmatyzm, okruszek niepokoju pielęgnując na marginesach literatury. Zamiłowanie takie jak każde, jednakowo indywidualne, ale... czasem może czegoś brak. Pogoni za niedosiężnym marzeniem, które kazało tyle poświęcić mojemu Ojcu.
Chyba nosiłem w sobie żal, że nie zdołałem wzbudzić w nim takiego uczucia, żeby porzucił góry na zawsze. Absurdalne, ale myślę czasem, że podobny żal miała do mnie moja Mama. Nie zatrzymałem miłości jej życia w maratonie po śmierć.
Tata nr 2 po prostu się zjawił. Cichutko przyszedł pewnego dnia i już został. Mama odnosi się do niego serdecznie i z wdzięcznością, po partnersku, ale ona sama dała się pogrzebać gdzieś tam, w Himalajach, u boku człowieka, który dał jej tylko mnie i gorycz, i przedwczesne zmarszczki w kącikach ust, które nawet uśmiechają się tak jakoś z daleka i nieobecnie. Jak osoba tak praktyczna, tak twardo stąpająca po ziemi, mogła zdobyć się na taki krok i związać się z kimś, kto nie dawał żadnej gwarancji stabilności, a co dopiero szeroko pojmowanego szczęścia?

Akt pierwszy: mama

Lubiłam te letnie wyjazdy w góry. Właściwie nie o te wyjazdy chodziło, a o ludzi i przygodę. Ten szczególny rodzaj kontaktu. Lubiłam też wysiłek fizyczny, zmęczenie długim marszem. Takie szczególne poczucie wspólnoty, które błędnie kojarzyłam z miejscem, a naprawdę chyba wystarczyłoby wyjechać gdziekolwiek, żeby poczuć się podobnie. Chodziło o czas spędzany z ludźmi, o budowanie więzi. I chyba o specyficzny gatunek stworzeń, które spotykało się tylko tam. Takich nadwrażliwców, zagubionych, ale poszukujących. Ja właściwie zawsze wiedziałam, o co mi chodzi, ale jakaś potrzeba otaczania opieką tych słabszych, tych jakby trochę nie stąd, pchała mnie ku nim. Sama w góry nie miałam potrzeby jeździć. Właściwie tylko raz, gdy zginął Twój ojciec. Mój Boże, jakież pretensje miałam do niego, że nas opuścił i do świata, że na to pozwolił. Właściwie sama na to pozwoliłam, ale gdybym nie pozwoliła, pojechałby i tak. Dlatego przed sobą zawsze celebrowałam ten moment zgody, podnosiłam jego rangę, ćwicząc przed lustrem minę odpowiednią do powagi chwili: “Tak, kochanie, rozumiem, że musisz, jedź zatem i uważaj na siebie”. Zawsze myślałam, że to chłodne oznajmienie wzbudzi w nim jakieś poczucie winy, ale jakoś nigdy nasze rozmowy nie chciały skończyć się w tym punkcie. Podnosiłam głos, wymuszałam obietnice, że to ostatni raz. Ze skruchą je składał, ale nie dotrzymał żadnej. Jakże by mógł?
Może nawet i wierzył w to, co mówił, ale zew natury, jakkolwiek zabawnie to brzmi, nakazywał coś innego. Poza tym, choć drażniło mnie to jego zaślepienie, takiego go pokochałam, takim podziwiałam. Kochałam tę jego niepodległość, niezgodę na rzeczywistość, pęd do rzeczy wielkich i śmiałych. W tym jawił się mężczyzną, mężczyzną pełnym, o jakich dziś trudno... Tylko czy taki mężczyzna potrafi uszczęśliwić kobietę? Sama nie wiem, nie wierzę w filozofię związków, ale z domu wyniosłam partnerstwo, które współistniało długie lata, bo moi rodzice tworzyli spójny duet, wszędzie razem, gdzie jedno, to i drugie... Wzajemnie się wspierali i stopili się w całość do tego stopnia, że nie mówiłam o nich inaczej jak: “moi rodzice”. W tym znaczeniu z mężem nie istnieliśmy jako para. Połączył nas seks, namiętność, syn, małżeństwo. Nie wiem, czy coś w tym złego, teraz wszystko widzę inaczej. Na pewno mój drugi związek opiera się na przyjaźni. Z wiekiem patrzymy trochę w innym kierunku. Ale miłość? Cóż, tej nie da się racjonalnie wytłumaczyć. W życiu pewnie zdarza się tylko raz.
Nawet nie był alpinistą w szerokim znaczeniu tego słowa. Przed sobą nigdy niczego nie udawał. Po prostu kochał góry i nieszczęśliwy wypadek spowodował, że one go zabrały. Był lekarzem i tę część jego natury kochałam najbardziej.
Męża poznałam na letniej wyprawie w Tatry, opatrywał zwichnięte kostki, podawał leki pierwszej potrzeby. Był dojrzały, niezależny i nijak nie pasował do mojego wizerunku mężczyzny, z którym chciałoby spędzić się życie. Zamknięty, nieprzystępny, chłodny.
Nie wiem, zawsze byłam uparta. Posiadanie go leżało poza granicami moich możliwości, ale tak jak każdy ma swoją Górę Gór, tak on był moją i za wszelką cenę postanowiłam go zdobyć. Zdobyć, ależ to brzmi gorzko!
Teraz dopiero wiem, że żadnego człowieka nie można posiadać, że nikt nigdy nie daje gwarancji, że zdobyty został i że zostanie. Nie zdobyłam twojego Ojca nigdy. Nigdy też nie wydobyłam z niego kategorycznego, definitywnego potwierdzenia, że coś dla niego znaczę. Sami tę relację skomplikowaliśmy jeszcze bardziej. Dziś widzę to inaczej niż kiedyś. Mogłyśmy istnieć obok siebie, bez konfliktów, góry i ja, ale zabrakło woli, gestów, a może tylko słów. Ponieważ niewiele mówił, gestów robił mało, nie czułam się potrzebna. Początkowo dziarsko brnęłam w coraz to nowe maski, nigdy nie podając przyczyny moich kaprysów. Przestaliśmy tłumaczyć sobie rzeczy ważne. W każdej wolnej chwili uciekał w góry, a ja zakładałam, że ucieka ode mnie. Przecież mógł czasem, nie zawsze, wziąć mnie ze sobą. Rozumiem pragnienie męskiej przygody, ale chodziło o to, żeby na moment zapomnieć o egoizmie i uszczęśliwić drugą stronę. Chciałam tak mało.
Cholera, góry... Byłam silna, stać mnie było na duży wysiłek i mogłam wędrować u jego boku. Czepiałam się gór, bo chodziło o hierarchię ważności. Ponieważ nie czułam się kochana, musiałam dla siebie sprawdzać to na najdelikatniejszym gruncie. Kazałam wybierać. Mój Boże, przecież tu nie było wyboru! Wybierać można pomiędzy tożsamymi płaszczyznami. Pomiędzy kobietą a drugą kobietą... Pomiędzy górą a górą. Nie można zakazać komuś kochać czegoś, co stanowi jego naturę. Musiałby wyrzec się siebie. I w efekcie się wyrzekł. Gorzkie zwycięstwo. Niedługo potem zginął.
Ta wyprawa miała inny charakter. Przede mną się zasłaniał, że będzie potrzebny jako lekarz wyprawy. Że nie pójdzie nigdzie wysoko. Wiedziałam, że kiedyś nadarzy się taka szansa. Gdyby sam diabeł zaproponowałby mu zobaczyć Himalaje i umrzeć, poszedłby za nim. Przecież nie sposób odrzucić ziszczające się marzenia. I dlatego solennie przysięgał, że zobaczy te Himalaje i już nigdy więcej, że mu to wystarczy na całe życie... Wystarczyło. Obojętne, czy to miał być pierwszy z wielu razów. Życie okazało się zawistne. Dało mu coś i odebrało siebie. Co czuł? O czym myślał? Czy myślał o mnie, gdy tam był? Nie wiem. Wiem, że zrobił to, za co go kochałam. Że się ani chwili nie wahał. Chodziło o innych ludzi. O pomoc. A na pierwszym miejscu zawsze był lekarzem.
Szli gdzieś na podejściu, nigdy nie dowiem się gdzie dokładnie. Taka oczywista, acz nigdy niespodziewana lawina. Bodajże Niemiec złamał w tej lawinie nogę. Mąż chciał udzielić mu pierwszej pomocy. Zawsze był niecierpliwy. Nie wiem, wyobrażam sobie to tak, że rzucił wszystko i poleciał do tamtego. Bez kasku, z czekanem w ręku. Tak przynajmniej opowiadali. Druga lawina. Podmuch zmiótł go, nie wiadomo gdzie. Ponoć upadając uderzył się własnym czekanem w głowę. Nie wiem, czy to było przyczyną śmierci, czy inne obrażenia spowodowane upadkiem. Dość, że zginął i nigdy nie zapomnę tych słów: “Mamy dla Pani smutną wiadomość...”. Wiadomość. Samo to słowo brzmi nienawistnie.
Nie zdążyłam powiedzieć tylu rzeczy. Nie zdążyłam okazać, że nieważne, że on kocha mniej, ważne było, że ja czułam tak dużo. Nikt nigdy nie miał go więcej niż ja.

Akt drugi: ojciec

Nie może powiedzieć nic w swoim imieniu. Nie znam zbyt wielu ludzi, którzy go znali. Wszyscy zgodnie twierdzą, ze był niesamowitym lekarzem. Współczującym, wyrozumiałym, zawsze chętnym do pomocy. Ale jakim był człowiekiem? Jaki był dla Mamy?
Wierzę, że gdyby mógł coś powiedzieć na swoją obronę, to może... Skoro tak lubię literaturę może powiedziałby coś na podobieństwo Grahama Greena (“Sedno sprawy”): “Gdybym tylko mógł najpierw urządzić coś dla jej szczęścia (...)”.
Gorzej, bo znam dalszy fragment tego cytatu: “(...) i wśród zwodniczej nocy zapomniał na chwilę o tym, czego nauczyło go doświadczenie: że żaden człowiek nie może naprawdę zrozumieć drugiego i że nikt nie może urządzić cudzego szczęścia”.

Akt trzeci: syn

Czasami marzę o tym, że fajnie byłoby go znać. Ojca. Ale za chwilę na myśl przychodzi mi Tata. Ten, który jest ze mną i nie snuje się za nim lub po nim żadna romantyczna legenda. Jest sobą. Tylko sobą. Raczej do niego będę podobny.