Z życia Klubu wzięte

zima-wiosna 2004

Od redakcji: Tym razem niniejszą rubrykę w miejsce dotychczasowej autorki Marty Cobel-Tokarskiej poprowadzą: Ewa Janczarek i Marcin Zarzycki. Czy to będzie tylko tymczasowe zastępstwo czy też trwała zmiana okaże się zapewne w następnych numerach Biuletynu. Autorzy mają nadzieję, że ich sposób prowadzenia stronniczej kroniki SKG spodoba się Czytelnikom. Nawet tym, którzy byli i są wielbicielami niezrównanego talentu pisarskiego MCT – twórczyni tej rubryki. Ale też i kolejny niezrównany talent pisarski właśnie się pojawił (nie jest nim bynajmniej kolega redaktor-grafoman).


Redakcja przypomina ponadto, że rubryka “Z życia Klubu wzięte” jest rozszerzeniem KAPownika, stanowi przypomnienie wielu (ale nie wszystkich) wydarzeń klubowych trochę z przymrużeniem oka, czasem pokazanie imprez i ich uczestników w nieco krzywym zwierciadle. Naszym zamierzeniem jest udokumentowanie tych wydarzeń, zachowanie ich w naszej pamięci, ocalenie dla przyszłych pokoleń. A nic do tego się nie nadaje lepiej jak humor i odrobina luzu.

* * *

Sylwester

Nie wiem czemu, ale panuje ogólne przekonanie, że 31 grudnia trzeba się bawić i radować, bo nadchodzi Nowy Rok. Nie wszystko, co nowe jest lepsze, ale większość ludzi ulega tradycji obowiązkowego imprezowania, a co bardziej odważni organizują taneczne spotkania w swoich domach. Tak w tym roku (czy też raczej zeszłym) postąpił Michał zapraszając kursantów do wspólnej zabawy. Nie mogę napisać, że odzew był oszałamiający, ale niech żałują ci, którzy na wspomnianą imprezę nie przybyli. Towarzystwo było mieszane. Oprócz kursantów stawili się też ich krewni i znajomi. Wpadli nawet Weronika i Damian, aby sprawdzić, jak też się bawi nowe kursowe pokolenie, ale niestety nie posiedzieli z nami zbyt długo. Jedynie Marek z Anią towarzyszyli nam od początku do końca. Po prostu wiedzą, gdzie jest najweselej!
Sylwester jak to sylwester. Cóż innego można robić, jeśli nie szaleć? Niektórzy co prawda próbowali przeforsować kanapową wersję imprezy (znalazł się też zwolennik podpierania parapetu), ale na szczęście była to nieliczna grupa. Przeboje z lat sześćdziesiątych walczyły o palmę pierwszeństwa z nowszymi kawałkami. Sowa, który przybył na zabawę jako ostatni, bo przez Warszawę szedł na azymut (to nie żart!), prezentował nam swoje taneczne umiejętności. Trzeba przyznać, że zna się chłopak na rzeczy. Ale również ci mniej biegli w tej sztuce tańczyli do upadłego. Głodomory też nie narzekały, a zwolenników żurku przygotowanego przez mamę Michała ciężko byłoby zliczyć.
Około drugiej parkiet niestety opustoszał a wszyscy zebrali się wokół Marka, który opowiadał mrożące krew w żyłach opowieści o tym, co nas czeka na zimówce. Tak to już jest, że starsze roczniki straszą młodsze, a przecież w końcu nie było tak źle.

* * *

Starsi klubowicze bawili się z kolei na Szymerowej działce niedaleko Ostrołęki, ale tej koło Warki. Tym razem nikt nikogo niczym nie straszył, gdyż większość uczestników wyjazdu miała te wszystkie zimówki, wiosenne i letnie już za sobą. Wprawdzie Szymerowa działka to nie góry, ale była ich jakaś namiastka w postaci ogniska.
Imprezowiczów odwiedził w czasie zabawy kot, którego przysmakiem stały się chipsy i który po zakończeniu baletów chodził po śpiących klubowiczach.
Działkowi balangowicze poszli też na spacer w okolice cmentarza, zobaczyli dziwne ślady na drodze i ulepili bałwana.

Zimówka

30 stycznia-7 lutego. Myślę, że nie skłamię, jeśli napiszę, że większość kursantów potraktowała zimówkę jako zło konieczne, czyli coś co trzeba po prostu zaliczyć. Ale można sobie po powrocie odbić wszelkie niewygody i upokorzenia szpanując przed znajomymi, jakim to się jest twardym i w ogóle. Z własnego doświadczenia wiem, że ogromne wrażenie na wszystkich robi spanie zimą w namiocie. Warto to wykorzystać, jeśli brak akurat innych atutów!
W tym roku grupa piesza udała się pod przewodnictwem Marty Cobel-Tokarskiej, a później Andrzeja Mazurkiewicza w Bieszczady, zaś narciarze ruszyli z Mikołajem Dakowskim zdobywać Gorce. Dysproporcje były ogromne. Piechurów było dwudziestu, natomiast narciarzy jedynie czwórka (liczę tylko kursantów).
Podopieczni Mikołaja ponoć dość szybko opanowali sztukę jazdy na nartach i po zarobieniu odpowiedniej dawki siniaków dalej mieli już z górki (no może nie dosłownie, bo jednak trzeba było zdobywać szczyty). Niestety nie było mi dane znaleźć się na zimówce narciarskiej, ale z opowieści osób wtajemniczonych wynika, że pod względem kulinarnym zimówka piesza nie dorastała jej nawet do pięt. Nie to, żebym negowała nasze talenty kulinarne, ale nie ma co porównywać kurczaków z mielonką, zwłaszcza jeśli mielonkę zajada się codziennie. Chociaż tu pewnie pojawią się głosy, że mielonka i tak lepsza jest niż soja.
Na temat przewagi zimówki pieszej nad narciarską i odwrotnie można by napisać całe tomy. Dyskusje na ten temat toczyły się jeszcze długo po zakończeniu przejść. Narciarze byli szybsi, za to my chodziliśmy dłużej. Ich było mniej, więc mieli dłuższe prowadzenia, ale za to nie musieli panować nad tak ogromną grupą, no i nie łazili tyle po nocy. Noclegi mieli z wygodami, ale spanie pod namiotem zimą to tak naprawdę niezła przygoda, itd. Można tak bez końca. Nie doszliśmy do porozumienia. Ale chyba najważniejsze jest to, że się nam podobało i wszyscy byliśmy usatysfakcjonowani.

Mecz piłki nożnej I

21 lutego był dniem dużego wysiłku fizycznego dla członków SKG, szczególnie dla jego części męskiej. Najpierw w hali sportowej SGGW na Ursynowie odbył się mecz piłki nożnej między różnymi pokoleniami klubowymi. Drużyna Młodszych (stażem w Klubie) w składzie: Marek Ceroń (cap.), Szymon Bijak, Damian Wójtowicz, Sosna i Dominik pokonała 8:6 drużynę Starszych (młodszych duchem oczywiście) w składzie: Damian Dziok (cap.), Paweł Górecki, Wiesiek Kaczmarczyk, Robert Sambierski i Marcin Zarzycki. Walka była zacięta, wyrównana, z lekką przewagą Starszych. Jednak złe oświetlenie, zbyt śliski parkiet, za mała piłka i niespotykany pech (kilka słupków i poprzeczek) wpłynęły na porażkę Starszych. Rewanż miał nastąpić już wkrótce.

Bal karnawałowy

Przedpołudniowy mecz chyba niezbyt dobrze wpłynął na samopoczucie części zawodników, gdyż tyko kilku z nich (sztuk cztery, w tym jedna osoba ze Starszych; wiadomo, za duży wysiłek) zjawiło się na wieczornej klubowej imprezie karnawałowej w gościnnych progach domu Gosi Preuss na Kabatach.
Dwa lata temu integrowaliśmy się także u Gosi pod hasłem “Bajki”, rok temu, też na Kabatach, u Marka Wołosza, wspominaliśmy Związek Radziecki – naszego dawnego przyjaciela i sojusznika, a tym razem obowiązującym na balu przebierańców był temat “Cyganie”. Przez imprezę przewinęło się pewnie z sześćdziesiąt osób (większość z SKG).
A kogoż to na balu nie było? Mnóstwo Cyganek i pół-Cyganek, cygańska wróżka, Cyganeczka-tancereczka wprost z taboru, który zaparkował przy stacji metra Kabaty (choć ją to chyba już gdzieś widzieliśmy, chyba na rajdzie przebierańców ze trzy lata temu na Hali Krupowej; tak, tak, wtedy dostała Oscara za swój występ), cygańscy machos, Cygan-Z-Podbitym-Okiem, cygański grajek z harmonią, Cygan z tyrolskim kapelusikiem, Cygan-Homo-Nie-Wiadomo, którego jedno wcielenie wygrało konkurs na najlepsze przebranie, a i drugie miałoby szansę na wygraną. Ktoś tam latał po mieszkaniu z patelnią w dłoni, a ex-Prezes i Główny Integrator w jednej osobie jako nadworny kucharz SKG przebrany w strój Pana Knorra (z kieszeni wystawało mu opakowanie po sosie cygańskim; dlatego został, z trudem, bo z trudem, zakwalifikowany do kategorii Cygan; a poza tym czyż czasem nie cygani?) poczęstował zebranych swoją firmową potrawą, czyli bigosem. Cyganka-Kreska przygotowała zaś kapustę z pieczarkami, a inne Cyganki kolejne kulinarne wspaniałości.
Muzyka także zdarzała się cygańska, a tańce trwały bardzo długo. Na klubowym forum dyskusyjnym, będącym przecież obecnie podstawowym źródłem wymiany informacji w SKG, pojawił się po imprezie głos zdziwienia, jacy to wspaniali tancerze i tancerki są w Klubie. Oczywiście, że są. I to już od dawna.
A poza tym niektórzy starsi stażem w SKG przekonali się, że są także jarzy (ku swojemu zadowoleniu), było kilka interesujących momentów (taa...) i ciekawych fotek. A następna impreza już w lutym 2005 roku. Temat też jakiś fajny się narodzi. Redakcja ma już pomysł.
A ci co nie byli? O nieobecnych cicho sza...

Autokarówka

2-4 kwietnia. O ile mi wiadomo, autokarówka to nowość na kursie, więc wszyscy pewnie są zainteresowani, jak to naprawdę wygląda. Na pewno ta kursówka była bardzo wesoła i egzotyczna, począwszy od oswajania się z mikrofonem, a skończywszy na pilotowaniu autokaru. Niezwykle przydatne były umiejętności aktorskie, czyli udawanie, że w miejscu, w którym jesteśmy po raz pierwszy w życiu, czujemy się równie pewnie jak w naszej rodzinnej miejscowości.
Wyjazd zorganizowali: Szymon Bijak, Marek Ceroń, Damian Dziok i Wiesiek Kaczmarczyk, a kierownikiem wyprawy została Agata Lutow. Nieźle się dziewczyna namęczyła, bo tak naprawdę ciężko jest zapanować nad bandą niesubordynowanych kursantów. Ze swojego zadania wywiązała się jednak znakomicie.
Trasę trudno opisać w tak krótkiej notce, bo miejscowości na naszej liście było naprawdę wiele. Wystarczy, jeśli napiszę, że udaliśmy się w okolice Nowego Sącza. To był nasz punkt wyjściowy. Stamtąd ruszyliśmy zdobywać wiedzę na temat regionu, zwiedzać znajdujące się na naszej trasie zabytki, ćwiczyć się w pilotażu autokaru (dobrze jednak, że na pokładzie autobusu był kierowca dużo bardziej kompetentny od nas) i zdobywać przewodnickie szlify. W końcu prowadzenie wycieczek autokarowych to nie taka prosta sprawa, o czym mieliśmy okazję przekonać się na własnej skórze.

Jajeczko i Cichy

Popołudnie i wieczór 7 kwietnia to “dwa wydarzenia w jednym”. Najpierw jajeczko wielkanocne, a potem spotkanie z Leszkiem Cichym.
Tradycyjne (chyba można po paru latach stwierdzić, że to już tradycja) jajeczko świąteczne zgromadziło w sali wykładowej przede wszystkim uczestników kursu, ale zjawiło się też kilkunastu starszych stażem klubowiczów. Złożyliśmy sobie życzenia, postukaliśmy się jajkami (hmm...), a osoby wyróżniające się na kursowej autokarówce otrzymały atrakcyjne nagrody (przewodniki i znaczki klubowe). Gratulacje.

* * *

Spotkanie wielkanocne SKG trwało z godzinę, bo wkrótce czekał na nas w Pałacu Kazimierzowskim Leszek Cichy – człowiek-legenda polskiego himalaizmu. Zimowym wejściem wraz z Krzysztofem Wielickim na Mount Everest wpisał się na trwałe w karty historii podboju najwyższych gór świata. Taki człowiek gościł u nas w Klubie i to już po raz drugi! Poprzednio – w marcu 1996 roku (relacja ze spotkania w Biuletynie nr 7 – przyp. red.). Cichy jest człowiekiem bardzo kontaktowym, interesująco opowiada, sypie anegdotami jak z rękawa (np. znana opowieść o wzięciu Urszuli Sipińskiej do śpiwora). Tak było i tym razem.
Na początku była projekcja polskiego filmu z zimowego wejścia na Everest. Film wzbogacał swoimi komentarzami i wyjaśnieniami nasz gość, który zna go chyba na wyrywki, ponieważ obejrzał swoją kasetę wideo, jak stwierdził, chyba ze dwieście razy.
Potem Leszek Cichy odpowiadał na pytania licznie zgromadzonych widzów, wśród których można było dostrzec wielu klubowiczów. Nawet dotychczasowa (oby też i przyszła) autorka tej rubryki MCT zjawiła się na spotkaniu. Ale pewnie dlatego, że był film i rozmowa, a nie jakieś tam slajdy. Były też małe pociechy naszych klubowiczów. Mogliśmy tak siedzieć, zadawać pytania i słuchać opowieści Pana Leszka pewnie do rana, lecz trzeba było skończyć po ósmej, bo przecież Brudzińskiego też kiedyś trzeba zamknąć. Były jeszcze autografy, wpisywanie dedykacji do książek, wspólne zdjęcia. A może by tak zaprosić do Klubu innych znanych podróżników i himalaistów? A po spotkaniu parę “leszków” poszło.

Rowery i integracja

Weekend 17-18 kwietnia był przeznaczony na integracyjną wycieczkę rowerową i połączoną z nią działkową imprezą (też integracyjną) u kursantki Agaty Lutow. Oj, pojeździliśmy sobie i pointegrowaliśmy się. Niektórzy to będą pamiętać imprezę do końca życia. Prawda Rafik?
Najpierw była prawie czterdziestokilometrowa przejażdżka rowerowa spod Mostu Śląsko-Dąbrowskiego przez Kampinoski Park Narodowy do Łomianek. Dziesięcioro bikersów pedałowało wytrwale mimo siąpiącego deszczu. A już na miejscu szybko rozpaliliśmy ognisko, no i zaczęło się grillowanie. W międzyczasie dojechało jeszcze z piętnaście osób. Impreza miała charakter kursowo-klubowy, przeważali kursanci, a honoru starszych pokoleń bronili: Fazi i Naczelny Integrator.
O północy zaczęły się dziwne zabawy. Małżeństwo Ceroniów postanowiło wracać na rowerach do stolicy, część ekipy poszła na spacer nad Wisłę, podczas którego Mieszko jak zwykle bawił się w Tarzana i wspinał się na drzewa, a niektórzy udali się na ekstremalną nocną jazdę po wale wiślanym.
A rano? Ciężko było wstać. Samochodziarze wzięli nierowerowców do wozów i ruszyli w siną dal, a rowerowi twardziele dosiedli swoje aluminiowe rumaki i wałem, oglądając za dnia miejsce nocnych trialowych konkurencji rowerowych i uważając na łódeczki, skierowali się do Warszawy.

Przejście wiosenne

27 kwietnia-6 maja. Tym razem przejście wiosenne odbyło się na Ukrainie, w Beskidach Skolskich. To naprawdę piękny i dziki rejon. Niejednokrotnie trzeba było przedzierać się przez chaszcze, przeskakiwać przez zwalone drzewa i szukać najłatwiejszej i najmniej bolesnej drogi w gąszczu krzaków. Ale opłaciło się. Z zalesionych grzbietów wychodziliśmy w końcu na przecudne połoniny. A tam widoki zapierały dech w piersiach.
Opieki nad nami, biednymi kursantami (nie na darmo urodziłam się w Częstochowie), podjęli się zgodnie z tradycją Wiesiek z Księciem. Niesienie kaganka oświaty przed uczestnikami kursu to ciężkie zadanie, ale mam nadzieję, że nasi instruktorzy w miarę bezboleśnie przetrwali wszystkie nasze buraki i buraczki. W końcu warzywa są zdrowe, a człowiek podobno najlepiej się uczy na własnych błędach. Jeśli tak, to naprawdę sporo wynieśliśmy z tej lekcji.
To przejście różniło się od pozostałych. Nie tylko ze względu na region, w który pojechaliśmy. Również dlatego, że zabrakło integralnej części wiosennego, o której zawsze krążą legendy. Nie mieliśmy manewrów. Rozczarowanie było ogromne, ale manewry zwykłe zastąpiliśmy ogniowymi, kiedy to Wiesiek z Damianem rzucili się gasić dymiące trawy na przełęczy.
Rozwiązaliśmy też odwieczną zagadkę, czyli dlaczego dziewczyny nie powinny chodzić po wodę. Wysłana po nią Agata stwierdziła: “Ale tu syf! Chodźmy gdzie indziej!”.
No i mieliśmy okazję zobaczyć Lwów. Tam też, na rynku pod Czarną Kamienicą, czekaliśmy nocą na ogłoszenie wyników przejścia. Wiosenne zaliczyło osiem osób z trzynastu. Cztery dziewczyny i czterech facetów, czyli mamy równouprawnienie.

Festiwal slajdów

16 maja był dniem festiwalu slajdów podróżniczych “Z SKG dookoła świata”. Głównym organizatorem był Michał Zieliński. Na niedzielnym spotkaniu zobaczyliśmy slajdy z drugiego w historii przejścia Łuku Karpat (Michał Kukuła i Michał Zieliński), z Iranu (Marcin Szymczak), z afrykańskiej podróży od Kairu do Kapsztadu (Marcin Złomski), z wejścia na Aconcaguę (Marcin Zarzycki) oraz trekkingu w Australii i Nowej Zelandii (Ewa Jurkowalniec).
Jak na dzień tygodnia, porę roku i piękną pogodę, frekwencja była zadawalająca. W szczycie dochodziła do czterdziestu pięciu osób. Wiele z nich było na festiwalu od początku do końca. Zadziwiła niska frekwencja klubowiczów na slajdowisku, oczywiście wśród oglądających, nie zaś wśród pokazujących (czworo prelegentów to członkowie Klubu, w większości aktywni, bowiem aż trzy osoby są członkami Zarządu SKG obecnej kadencji). Wielkim nieobecnym na sali okazał się kolega Fazi, który jednak spoglądał na nas z fotografii aż na dwóch pokazach (Iran, Aconcagua). Chyba lepiej będzie w przyszłości zorganizować podobny festiwal w sezonie jesienno-zimowym.

Mecz piłki nożnej II

21 maja wznowiliśmy po czterech latach klubowe mecze piłki nożnej na Polu Mokotowskim. W 2000 roku ówczesny Prezes złamał nogę (do dzisiaj nie jest na sto procent pewny którą, co może dobrze świadczyć o jego psychice, ale też o zaawansowanej sklerozie) i mecze się skończyły. Ale lepiej późno zacząć nic wcale.
Tym razem nie graliśmy między sobą, lecz rękawice rzucili nam pykający sobie piłeczkę na naszym boisku Hiszpanie, Włosi i ich kumpel, którego nazywali “Sysiek”. No cóż, są to kraje o wyższej kulturze piłkarskiej, lecz łatwo się nie poddaliśmy. My, czyli: Damian Dziok (hat-trick), Wojtek Grochowski, Piotrek Kwitowski, Robert Sambierski, Przemek Witrowy i Marcin Zarzycki. Tym razem przeszkodził nam brak zgrania i zbyt wysoka trawa. Przegraliśmy 4:8, z czego dwie ostatnie bramki straciliśmy w doliczonym czasie gry. Ale w konkurencji nieprzepuszczonych karnych wygraliśmy 2:0. Zawsze to jakiś sukces.
Zjawiło się też kilkoro kibiców obydwu płci, jednak kibicki (Marek jako rodzynek, Asia, Gosia, Monika; potem doszedł na chwilę Tomek, a do knajpy w końcu dotarli Paula i Fazi) z powodu nienajlepszej pogody nie przemieniły się niestety w cheerleaderki. Może następnym razem?
A że wysiłek spowodował znaczny ubytek mikroelementów, trzeba było je szybko uzupełnić, co akurat na Polu Mokotowskim nie jest zbyt trudne.
Dodam tylko, że wśród tych kilkunastu osób, które zjawiły się na meczu, najwięcej, bo aż pięć, reprezentowało XV Kurs Przewodników Górskich (rok akademicki 1995/96; niektórzy z graczy to wtedy jeszcze w podstawówce byli). XV Kurs jest, jak widać, bardzo zintegrowany i zawsze można na niego liczyć. A poza tym piłka nożna łączy pokolenia.

Mecz piłki nożnej III

W piątkowe popołudnie 4 czerwca kontynuowaliśmy zmartwychwstałą niedawno tradycję piłkarską i rozegraliśmy kolejny mecz na Polu Mokotowskim. Uczciliśmy też przy okazji piętnastolecie pierwszych wolnych wyborów w Polsce. Tym razem drużyna Starszych (Damian Dziok, Rafał Kasztelanic, Michał Swół, Marcin Zarzycki i kolega Marcin wypożyczony z Nafty Polska) zrewanżowała się za porażkę z 21 lutego i pokonała 7:4 drużynę Młodszych (Szymon Bijak, Wojtek Grochowski, Michał Strzelczyk, Paweł Winiszewski i Przemek Witrowy).
Młodzi początkowo prowadzili, ale w drugiej połowie Starsi włączyli czwarty bieg (wyższego nie, bo siły oszczędzali na 19 czerwca i nie chcieli za bardzo przerazić rywali) i dzięki lepszej kondycji, technice i doświadczeniu wyszli na prowadzenie, którego nie oddali do końca.
Na uwagę i duże brawa zasługuje wznowienie kariery piłkarskiej przez Rafała Kasztelanica, który swoją kondycją zadziwił wszystkich. No prawie wszystkich, gdyż na przykład Główny Integrator doskonale zdawał sobie z tego sprawę, bo kiedyś był kursantem Rafała. Wydaje się, że kolega Kasztelanic szykuje się także do wznowienia kariery instruktorskiej i chciał się przekonać jak dużo musi jeszcze trenować, aby dorównać kroku innym. Tylko, że to właśnie inni powinni rozpocząć treningi. No to ja teraz wychodzę z domu i idę sobie pobiegać. Najpierw tak z pięć minut, a z każdym dniem będę zwiększać natężenie...
Fajnie było na przebieżce. Po powrocie musiałem się wprawdzie poddać reanimacji i różnym taki masażom, ale mogę kontynuować pisanie wyjątkowo stronniczej kroniki SKG. Aha, zdradzę wam jeszcze, że tuż po zakończeniu meczu Rafał szybko się pożegnał i potruchtał do domu (będzie pewnie tego ze cztery kilosy), aby usypiać dzieci. Wtedy to dopiero nas załamał. Tym truchtem oczywiście...
Ważną rolę w meczu odegrały kijki trekkingowe, które robiły za słupki i przy okazji za cel strzałów Starszych. Najbardziej ucierpiały te należące do Przemka Witrowego, które jeszcze w górach nie były, a już wyglądały jakby były używane od wieków do przechadzek lub wykorzystywane w narciarstwie zjazdowym.
Na meczu obecne były także kibicki (Afryka, Agnieszka, Maja, Weronika i Marta), które dopingowały, jak stwierdziły po meczu, z taką samą sympatią obydwie drużyny, ale jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Wiadomo, że kibicuje się słabszym. Poza tym przedłużały parę razy drugą połowę o kolejne trzy minuty, myśląc, że Młodsi wyrównają. Jakże się myliły. Siódma bramka Starszych to był już piłkarski nokaut. Wachlarzy nie było, masaży też nie. Taa... A oglądaliście może “Piłkarskiego pokera”?
Na górce przy boisku zgromadziło się kilkudziesięciu kibiców, bynajmniej nam nie znanych, którzy chyba zaniemówili widząc nasze wspaniałe akcje, niekonwencjonalne zagrania i jednego samobója. Pewnie przeczuwali, że w ciągu weekendu nie zobaczą futbolu na najwyższym poziomie, że polska reprezentacja jak zwykle da ciała Szwedom. Być może na “trybunach” był jakiś menago piłkarski, który zakochał się w naszych talentach i komuś z nas zaproponuje wkrótce profesjonalny kontrakt ligowy. Chyba nie bylibyśmy gorsi od naszych ligowców, a na pewno ambitniejsi.
A Piotrek wybrał, jak napisał w mailu do mnie, pubbing i clubbing. My też wybraliśmy pubbing. W “Piekiełku” padły następne gole. Tym razem było remisowo.

* * *

A poza tym były tradycyjne spotkania środowe, poszukiwania kolejnej knajpy na integracyjne imprezy poklubowe, zakotwiczyliśmy na chwilę w barze “Powiśle”, wiosenne środowe wieczory “na skarpie”, podziękowania na forum za wspaniałe wyjazdy, integracyjne imprezy w nieco mniejszym gronie i jeszcze kilkanaście spotkań nowego i prężnego Zarządu SKG. Coś się wreszcie dzieje w tym Klubie, nieprawdaż?