Kwiatuszek na zieleniutkiej trawce, ptaszyna wesoło szczebiocąca, 20 stopni w cieniu, ot normalnie - jak w lutym! Maszerujemy przez miasto z cygarami nart na ramionach, ku uciesze pukających się w czoła ludzi. Czuję się trochę jak d'Artagnan wyruszający podbić świat na żółtym mule.
Granica polsko-słowacka wita nas szronem. Niewiele lepiej jest w docelowej Terchovej. W górnych partiach Malej Fatry jest jednak blisko metr śniegu, więc to stoki Velkiego Kryvania (1710 m n.p.m.) stają się obiektem naszych zawziętych prób narciarskich. Prób, bo nie zawsze udaje nam się pokonać krzesełkiem ośmiusetmetrową różnicę wzniesień. Główna przyczyna - wiatr i padający śnieg. Padający śnieg! Na dole jeździć nie można, bo nie ma po czym. Na górze też nie można, bo śniegu za dużo. Szlag może człowieka trafić!

Kiedy obsługa "lanovky" odsyła nas z kwitkiem, pozostaje krótki stok ocukrzony sztucznym opadem z armatek. Rzucamy się na taką namiastkę z dziką emfazą, nie zważając na wyzierające gdzieniegdzie obszerne place błota.

Okazało się, że na nartach można jeździć po wszystkim. Ja jednak najbardziej lubię po śniegu. Tegoroczny wyjazd ostatecznie przekonał mnie, że nie ma na co czekać. Słowackie i polskie góry klimatycznie nie nadają się już na uprawianie narciarstwa. Tutaj śnieg nie pada! Toteż następny, klubowy wyjazd na narty zorganizowany będzie w Alpach, prawdopodobnie austriackich, ze względu na najniższe koszty. Będzie, bo kto raz spróbował zjechać na deskach - i udało mu się! - ten łapie bakcyla. Tylko od niego zależy, czy początkową ekwilibrystykę zamieni w elegancką kristianię, czy machnięciem ręki pozbawi się odczuwania niesamowitej lekkości, porównywalnej chyba jedynie ze wspinaczką w Tatrach.