Rozpoczęło się od deportacji. Stało się to w miejscowości Slovenske Nove Mesto na Słowacji, gdzie próbowaliśmy pieszo przekroczyć granicę słowacko-węgierską. Idąc wzdłuż niewielkiej rzeki granicznej, nieświadomie znaleźliśmy się nagle na terenie Węgier. Pierwsza spotkana osoba w tym kraju poczęstowała nas herbatą i zawiadomiła Służbę Graniczną, która po niespełna pięciu minutach przybyła na miejsce. Gdy odebrano nam paszporty, poczuliśmy się trochę nieswojo, na szczęście skończyło się na odprowadzeniu nas z powrotem do granicy słowackiej. Takimi wydarzeniami jak powyższe, byliśmy wręcz atakowani. Witając się rano, pytaliśmy się: "No, ciekawe co dzisiaj nas spotka".

"Prawdziwe życie w górach" rozpoczęło się dopiero po kilku dniach, już w Grecji, gdy wysiedliśmy z górskiej kolejki zębatej. która dowiozła nas na wysokość 650 m n.p.m. Nasz cel - masyw góry Chelmos, pojawił się dopiero po dniu żmudnego wdrapywania się na zbocza. Przed nami ukazały się wreszcie potężne, pokryte śniegiem góry. Niestety zimowe wejście skończyło się porażką, głównie z powodu załamania się pogody.

Dodatkowo, gdy dotarliśmy zmęczeni i ubłoceni do podnóża masywu, oczom naszym ukazał się wręcz straszny dla nas widok. Po dwóch dniach samotności znaleźliśmy się nagle w samym środku ogromnego centrum narciarskiego, otoczeni setkami narciarzy, snowboardzistów i innych "zwolenników aktywnego wypoczynku". Uciekliśmy więc w cichą dolinę Styksu, gdzie oddaleni tylko 2-3 kilometry od tego całego "hałasu", znaleźliśmy znowu niezakłócony spokój surowy widok na południową ścianę Chelmosu. Nocna burza na dobre wygnała nas z tego regionu, jednak górskie przeżycia powetowaliśmy sobie później w Bułgarii.

Przedtem jednak chcieliśmy nacieszyć się greckimi zabytkami, pomarańczami i słońcem, którego w górach zabrakło. Pozostał tylko mały problem - kwestia wydostania się z gór, tym bardziej, że pogoda uległa znowu załamaniu. Gdy idąc już po lokalnej drodze, w myślach przygotowywaliśmy się do następnego zimowego noclegu, nagle z mgły wyłonił się mały samochód dostawczy, który ku naszej radości zatrzymał się.

Czekał nas trzydziestokilometrowy zjazd po górskiej drodze, często zasłanej odłamkami skalnymi, we mgle, z prędkością ponad 80 km/h, w temperaturze około 5 stopni Celsjusza.
I muszę powiedzieć, że była to z pewnością najbardziej niezapomniana trzydziestokilometrowa przejażdżka mojego życia. Przejażdżka, w której najbardziej fascynujące były chwile, gdy nagle rozwiewała się mgła i naszym oczom ukazywała się stroma dolina, okoliczne szczyty, a na horyzoncie morze.

Minęło kilka dni... Stwierdziliśmy, że greckie wykopaliska przestają nas już fascynować. Ruszyliśmy więc do Bułgarii. Tam bowiem podczas podróży do Grecji ujrzeliśmy wspaniałą panoramę gór Riła. Tam "zemściliśmy się" za "nieprzystępność" gór Grecji. Przy pięknej, słonecznej pogodzie weszliśmy na szczyt Carew Wrch. Kilkugodzinna wspinaczka opłacała się, z tego miejsca ujrzeliśmy panoramę, w której alpejskim charakterem wyróżniało się kilka szczytów o wysokości 2700 m n.p.m.

Współorganizator wyprawy - Grzesiek Malewicz dotrzymał danego słowa; szesnaście dni spędzonych na Bałkanach rzeczywiście kosztowało 200 $. Za tą sumę nie tylko zasmakowaliśmy gór w Bułgarii i Grecji, ale również spróbowaliśmy poznać mentalność ludzi tego nieznanego w sumie regionu Europy. Udało się nam to, ponieważ zetknęliśmy się z nimi bezpośrednio, nocowaliśmy u nich, rozmawialiśmy z nimi podczas podróży, pracy, na dworcach i przy posiłku. Dzięki takim miejscom jak Epidauros, Mykeny, Korynt dotarliśmy do starożytnej Grecji, z okien pociągu zobaczyliśmy spuściznę okresu komunistycznego w Rumunii i Bułgarii. W tym ostatnim kraju ujrzeliśmy Polskę sprzed dziesięciu lat - puste sklepy, kolejki po chleb, zmęczonych, sfrustrowanych ludzi. Otarliśmy się także o ciemne strony życia - walki przemytników na granicy rumuńsko-bułgarskiej, szantażujących nas policjantów, łapówki, złodziejstwo i żebraninę. Dopiero jednak wtedy obraz uzyskał odpowiednią dla nas ostrość i wyrazistość barw. Obraz, który dla każdego z nas jest najcenniejszy.