Mikołaj Morzycki-Markowski


Wędrówki po sarmacji europejskiej
(z piknikiem po tamtej stronie)


Kiedy schodziliśmy z gór, nagle nastała jesień. Ogarnęła nas całych i lekko kołysząc naszymi duszami - uśpiła. Mając pełne oczy opadających kolorów, odzywaliśmy się z rzadka, niechętnie, nie patrząc na się. Cisza. Na poły martwe liście, lekko zanurzające się w miękkiej murawie pod naszymi stopami. Cisza, ptaki milczą lub ich nie ma. Idziemy, czas dla nas przestaje istnieć, ale dla świata, który nas otacza, płynie coraz szybciej. Teraz nasze obute stopy, nikną krok po kroku w liściach wszechobecnej skarlałej brzozy. Sycimy nasze oczy, teraz nagle siwe i jak starcy spoglądamy na świat.
Jeśli oddalisz się od grupy, a jesteś na przełęczy, to ogarnia Cię cisza. Nie jest to taka zwykła cisza, ale zdumiewający, absolutny brak dźwięków. Jeżeli usiądziesz na przygodnym kamieniu i uspokoisz oddech, zrozumiesz nagle, co to jest samotność, tutaj dwieście kilometrów od najbliższej osady ludzkiej. Z utęsknieniem oczekiwać będziesz przybycia przyjaciół. Kiedy jednak już się zjawią i gwarem swych rozmów napełnią Twe uszy, będziesz chciał przez krótką chwilę od nich uciec i przez chwilę krótką jak mgnienie, znowu być sam. Zdarza się, że dzień w dzień, przez kilkanaście godzin, brodzisz po kostki w wodzie. Jeśli nie masz gumofilców to i buty z goreteksu okazują się być sandałami. Nie przejmuj się tym. Woda w butach zagrzeje się, a chłód coraz krótszych odpoczynków rozgrzeje dalszy marsz po rozmiękłej od wiecznych (przynajmniej od czasów Herodota) deszczy tundrze. Pamiętaj, że nocą zdarzy się nocleg na miękkiej ziemi i, jeśli da Bóg, nie będzie wtedy padało. Dostaniesz swoją sutą wieczerzę, którą spożyjesz z oznakami czci i modlitwą w duszy, grzejąc się i susząc przy jasno świecącym ognisku. Kiedy już bezmyślnie (?) patrząc w żar, pijesz herbatę, jesteś szczęśliwy. Czasami noc jest na tyle pogodna, że leniwie rozważasz możliwość udania się na spoczynek. Kiedy już to uczynisz, czeka na Cię śpiwór, który wkrótce rozgrzejesz swoim własnym ciałem. śpisz.

Gdy śnisz w rękawiczkach i polarze, budzisz się powoli i trwając w namiocie dzięki uczynnym towarzyszom wędrówki, poznajesz perspektywy "pogodowe" na nieprzyzwoicie dawno powstały dzień. Bywają jednak chwile, że nad ranem chłód daje Ci dobrze w kość. Nie przejmuj się tym. Pomyśl, że pozycja jaką przybrałeś w śpiworze, wróciła Cię niemal cudem do czasów, kiedy to Twoja Matka była całym Twoim światem. Bądź zdrów i śnij dalej.


Wszystko zaczęło się na dworcu kolejowym Warszawa śródmieście (peron pierwszy) o godzinie dziesiątej minut trzy, z chwilą wkroczenia naszej silnej grupy (pod wezwaniem) do pociągu relacji Warszawa Zachodnia - Terespol. Celem wyprawy, było zdobycie dwóch najwyższych szczytów Uralu: Narodnej 1895 m. i Manaragi 1865 m. (Ural Północny). Jeśli chodzi o ten drugi szczyt, to oficjalna wersja jest jasna i nie podlegająca dyskusji - został zdobyty i nieprawdą jest, że prowadzący z przyczyn obiektywnych, braku haków i lin, załamał się i rycząc z żalu w zasnute chmurami niebo, obficie uświęcające nasze blade lica srebrnymi kroplami, poddał tyły i skierował grupę do bazy. Nota bene z czasem jego szlachetne oblicze wypogodziło się i dał nam popis niezwykłej fantazji kulinarnej opowiadając, czego to on nie zje po powrocie do domu... Bardzo wówczas cierpiałem.
Nie będę zanudzał ewentualnych czytelników opisem znanego powszechnie sposobu na podróże z lekkim mieszkiem (chodzi o portfel). W skrócie: Warszawa - Terespol, tam wsiadamy do pociągu do Brześcia, na miejscu kupujemy bilety na jaki chcemy pociąg, kursujący w granicach słynnego ZBiRa. Wszystko to po cenach jak dla tzw. ruskich, a nie głupich inostranców. Żeby było taniej, do Moskwy kupiliśmy obszcije i jak zwykle ja najwięcej cierpiałem. Cała grupa sprytnie ulokowała się na górnych pryczach, a ja sierota zostawiony zostałem na pastwę tłumu na dole. Wszystkim wydawało się, że śpiąc na dole zajmuje trzy miejsca co z teoretycznego punktu widzenia było słuszne. Skąd ci ubodzy ludzie mieli wiedzieć, że są to miejsca tych spryciarzy śpiących na górze. Chciałem się dobrze wyspać, Bóg mi świadkiem, niestety tak się nie stało. Tylu przekleństw ile usłyszałem nad swoją głową w ciągu tej całej nocy, czas mi już nigdy nie zabierze. Jeśli miały by się wszystkie spełnić... Twardo udawałem, że śpię i w co trudno uwierzyć, nie doszło do linczu mojej skromnej osoby. Rano kiedy ośmieliłem się otworzyć zaczerwienione od braku snu oczy, w przedziale na szczęście prawie nikogo już nie było. Dźwignąwszy się na barłogu, z otępieniem wsłuchiwałem się w ciche i spokojne pochrapywanie osób, mających w ciągu najbliższych czterech tygodni, tworzyć razem ze mną jedną grupę. I te ich odprężone i wypoczęte twarze, powleczone słodką maską snu... Ech!

Podróż z Moskwy do Inty odbywaliśmy, rzecz oczywista, pociągiem. Trzeba jednak wiedzieć, że mówiąc pociąg, mam na myśli prawdziwego potwora toczącego się po szynach, a nie te nasze polskie (i zachodnioeuropejskie) kolejki dla cacanych ludzików. Wchodząc do rosyjskiego wagonu, w Twoje nozdrza uderza ten specyficzny i wielokrotnie opisywany zapach. Czcigodny czytelniku, spróbuj wyobrazić sobie (zamknij oczy) doskonałą w proporcjach zapachową mieszankę: potu, przetrawionego spirytusu, skarpet, parującej herbaty, jaj na twardo, mięsiw, gorących pierogów, rozpadających się butów, skwaśniałych ze wilgoci skórzanych kurtek i kożuchów. Wydawać by się mogło, że wszystko to powinno po prostu śmierdzieć, jest jednak wprost przeciwnie - zapach jest ujmujący i niesie ze sobą poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Kontakty w pociągu zawiązuje się bardzo szybko. Jako cudzoziemcy byliśmy szczególną atrakcją. Wypytywano nas, skąd jesteśmy, co robimy, żałowano nas, że zginiemy bez wieści i ratunku w tajdze. Wiele osób chwaliło się, że było w Warszawie. Niektórzy wspominali, że zostali tam okradzieni przez "swoich".

W wagonie jest samowar ze słynnym "kipiatokiem" czyli wrzątkiem. Pod "kotłem" pali się prawdziwym drewnem (!), co ma niby nadawać wodzie niepowtarzalny smak i zapach. Herbata rzeczywiście jawiła mi się wyborną i potrafiłem w ciągu dnia wypić do sześciu litrów tego szlachetnego trunku. Tubylcy z zasady krzepili się piwem i soczkami. Ciekaw jestem jak wygląda ta sprawa zimą. [Piją spirytus - przyp. redakcji] W czasie podróży doszło do perturbacji lingwistycznych. Wiktor nazywany również przez niektórych "świętym" zamykając uchylone okno, powiedział że robi to "ponieważ Pani jest chora" - chodziło mu o powaloną reumatyczną niemocą starszą kobietę ze Wschodniej Ukrainy. Nasza zrusyfikowana towarzyszka podróży, jak okazało się po niewczasie, zrozumiała, że nazwał ją "krową" (rus.- karowa). Była bardzo poruszona i mamrotała cicho "jak człowiek trochę zaniemógł to nie wolno od razu nazywać go krową". Wiktor przeciwdziałał błyskawicznie - zaczął wypytywać z osobna Panie np. - Czy jesteś chora Basiu/Alu/Aniu? Ukrainka po chwili rozpogodziła się, ale do naszego prowadzącego już do końca podróży odnosiła się bardzo nieufnie. Z podsłuchanej przeze mnie rozmowy zrozumiałem, że uważa Go za bardzo źle wychowanego młodzieńca, który swoje koleżanki nazywa krowami.


Inta - stacja kolejowa znajduje się dwadzieścia kilometrów od miasta! Od razu zainteresowała się nami milicja do której licznych zaleceń w rezultacie się nie dostosowaliśmy. Przed budynkiem stacji kolejowej natknęliśmy się na grupę turystów z Uchty oczekujących na pojazd mający zawieść ich do podnóża Uralu (ok. 100 km). Zaproponowali nam partycypowanie w kosztach, a tym samym dalszą wspólną podróż. Ich i nasze kierownictwo (jednoosobowe) udało się na negocjacje z właścicielem (kierowcą?) ciężarówki. W tym czasie przeprowadziłem bardzo ciekawą rozmowę z jednym z ich grupy.
- A Wy kto - padło pytanie - Litowcy (Litwini) czy Mołdawianie?
- Polacy - z dumą w głosie odpowiedziałem
- Ale Słowianie - padło uroczyste stwierdzenie.
Istotnie w Rosji niezwykle mocny jest panslawizm, a marzy się im coś na kształt UE, złożonej wyłącznie z państw słowiańskich.
Po dwóch godzinach wypełnionych zażartą walką z maszkarami (meszkami) i popijaniem kwasu chlebowego, wrócił do grupy Wiktor. Był bardzo zadowolony z siebie i mocno wesół. Nie wiedzieć czemu, przypomniało mi się stare słowiańskie powiedzenie - jak nie wypijesz, to nie pojedziesz. Nic dziwnego zatem, że wszystko było już załatwione. Zapakowaliśmy się więc pod plandekę na ciężarówkę i ruszyliśmy w ponadstukilometrową drogę. Podróż po drodze (oczywiście ziemnej i przypominającej jedyny trakt prowadzący na front) trwała cały dzień. Urozmaicona była cogodzinnymi postojami na strzemiennego (kierowca twierdził, że jak maszyna też musi się smarować) i godzinnymi remontami silnika. Tak długa podróż zbliża ludzi emocjonalnie. Przypadkowo zabrani "na stopa" dwaj mężczyźni bardzo się zainteresowali Paniami z naszej grupy (prosili o całusy, czy nawet adresy w Warszawie..., krygowali się, że nie są ogoleni... i w ogóle...). Jadąc przez liczne strumienie, rzeki (wpław oczywiście), to w górę wolno, to w dół z szaleńczą prędkością, obijaliśmy się ciągle o siebie i podziwialiśmy piękno otaczającego nas, dzikiego świata. Pod wieczór kiedy ostatecznie ciężarówka się popsuła, od kierowcy dowiedzieliśmy się, że jesteśmy już na miejscu (mapa mówiła coś innego). Rozbiliśmy obóz nad rzeką (rybna - w ciągu godziny straciłem sześć blach!), znajomi turyści poczęstowali nas surową, soloną rybą. Niewątpliwą atrakcją wieczoru były odwiedziny Wiktora (zrusyfikowanego Ukraińca). Z trudem trzymał pion, ale samochód ciężarowy prowadził z niemałą fantazją (kawaleryjską rzec można). Zaimponował mi, zjeżdżając po nachylonej pod kątem co najmniej 36 stopni skarpie! Zjawił się więc u naszego ogniska i zaczął domagać się wódki. Nie chciał wierzyć, że nie posiadamy tego szlachetnego napoju (ja też w lodowate wieczory i ranki nie posiadałem się ze zdumienia, że można nie zabrać ze sobą tak podstawowej rzeczy). Ponieważ towarzyszące nam Panie były niewątpliwie gładkie (jak Rosja długa i szeroka wszędzie robiły na mężczyznach ogromne wrażenie), Wiktor absolutnie nie chciał odejść bez całusa (w zasadzie chodzi o tego Ukraińca). Nasz prowadzący okazał się jednak bardzo zasadniczy w tych sprawach (hegemon) i nie pozwolił skłaniającym się ku spełnieniu tej prośby Paniom na takie zachowanie. Podał się (bezpodstawnie) nawet za małżonka jednej z nich!


Rano (koło południa) ruszyliśmy w drogę. Jeszcze przed wieczorem mieliśmy wejść w góry URAL. Na razie jednak, w mżawce, ślizgając się po rozmiękłej drodze wędrowaliśmy przez TAJGĘ grając w Master Minda. Po drodze dopadli nas strażnicy tzw. Parku Narodowego i musieliśmy zapłacić frycowe 100 rubli za: trójkę dzieci poniżej szesnastu lat i dwóch dorosłych, czas przebywania w parku - trzy dni (wiedzieli doskonale, że będziemy trzy tygodnie). Jeździli ciężarówką - cysterną i następnego dnia, gdy spotkaliśmy ich po raz ostatni, przewieźli nas przez szeroko rozlaną rzekę. Na takiej też cysternie, już w drodze powrotnej przejechaliśmy trzydzieści kilometrów razem z tuzinem dziatwy z pobliskiego klubu górskiego (mieszkają nie dalej niż trzysta kilometrów od gór co na rosyjskie warunki jest jak u nas trzydzieści). Byliśmy dobrze (?) powiązania linami, a emocji w podróży oprócz znacznych prędkości rozwijanych przez pojazd, dostarczała nam nużąca z czasem kanonada ze strzelby myśliwskiej, w wykonaniu kierowcy (odstraszał wilki?, niedźwiedzie?). Porzucając te reminiscencje, wróćmy jednak do naszej grupy stojącej u wrót Uralu. Nie wiele więcej jestem w stanie opowiedzieć. Drugi nocleg spędziliśmy w opuszczonej chacie poszukiwaczy złota. Rano oglądając ją dobrze wygrzaną w słońcu, stworzoną z potężnych pni drzew, wiedzieliśmy, że podróż po tej krainie będzie dla nas wyjątkowa. Biorąc głęboki oddech opuszczaliśmy na długo świat uważany przez nas dotąd za realny i wkraczaliśmy w krainę, której oczy nasze objąąć nie umiały, lecz "co w oku się nie zmieści, to się w duszy rozszeleści".
Nic więcej nie potrafię dodać. Natrafiliśmy na poszukiwaczy złota. Przez trzy dni trwał piknik po azjatyckiej stronie, skąd podjęliśmy trud zdobycia Narodnej. Deszcz padał, słońce świeciło, wiatr wiał, śnieg sypał, mróz mroził, ale czas nie płynął. Cała reszta to po prostu czysta metafizyka. Bądźcie zdrowi.


Bohaterami wyprawy, (nie da się ukryć pięcioosobowej) byli :

Wiktor Gregorowicz - szef (tzw. człowiek z mapą). Serce nie człowiek. Miły, uprzejmy, świetny prowadzący grupę, dusza towarzystwa, niezwykle inteligentny i przedsiębiorczy. Niezastąpiony logista, organizator i negocjator. [Ładnie to tak się podlizywać? - przyp. redakcji] Znający świetnie florę i faunę (podłym oszczerstwem są opowieści, że ulegał licznym zatruciom grzybami i pierogami z mięsem) Słowem właściwy człowiek na właściwym miejscu..., no i mój kuzyn.

Joanna Kleczek zwana w niektórych kręgach Anią. Według mojej oceny jedna z szarych eminencji wyprawy.

Aleksandra Grzywacz niesłusznie nazywana Alą - miała ogromny wpływ na prowadzącego.

Barbara - razem z dwoma wspomnianymi wyżej Paniami współtworzyła swoistą trójcę. Triumwirat ten wyraźnie dominował nad prezesem i jego skromnym pomocnikiem.

I ja - sierota, nieustannie łajany, przepędzany z miejsca na miejsce, dźwigający kilogramy słoniny i cebuli (ulubiony obiad Pań - kilogram solonej słoniny z cebulą).