Joanna Kleczek

Na południe od Issyk-kul

Wszystko jak zwykle zaczyna się na dworcu śródmieście. Ładujemy się do pociągu, w którym z niemałą ulgą zrzucamy o wiele za ciężkie (dlaczego zawsze tak musi być?) plecaki. W wagonie gorąco, ale na szczęście dosyć luźno. Granicę przekraczamy bez kłopotów - jeszcze raz się udało... W Brześciu mamy kilka godzin do następnego pociągu. Aby kupić nań bilety, musimy wymienić pieniądze. Okazuje się jednak, że w kantorze nie ma tylu zajączków, ile potrzebujemy. W tej sytuacji decydujemy się skorzystać z oferty nieoficjalnej i ukryci w jakimś niedostępnym kącie dworca kupujemy walutę u pań trudniących się jej sprzedażą*.

Wreszcie nadchodzi godzina odjazdu. Wszyscy są mocno podekscytowani, bo jedziemy kupiejnym - to wydarzenie bez precedensu. Byle tylko dojść do pociągu i nie paść pod ciężarem plecaka (na tym etapie podróży każdy z nas, zlany potem i zasapany, zdążył już na pewno dokonać surowej weryfikacji zawartości własnego wora; wszak tylu rzeczy można było nie brać, choćby tego mydła...).

Moskwa wita nas piękną pogodą. Zmaltretowani podróżą przypuszczamy szturm na łazienkę, wszyscy chcą się umyć na zapas*. Wieczorem uroczystość: Karolina ma imieniny, a Aneta urodziny. Po jajecznicy zakrapianej winem jemy torty (podkreślam: torty, a nie tort).

Tuż po północy lokujemy się w pociągu, który powiezie nas aż do Biszkeku. Upał wściekły, krajobrazy*, na początku swojskie, w miarę upływu czasu stają się coraz bardziej egzotyczne. W wagonach nie kończąca się pielgrzymka sprzedających. Jest ich chyba więcej niż pasażerów. Mają wszystko: do jedzenia, picia, do czytania, ubrania i do zabawy. Bez przerwy słychać ich monotonne "riba, riba, riba, minierałka, chołodnaja minierałka". Na peronach piętrzą się sterty egzotycznych owoców, ciepłych pierożków oraz wędzonych i suszonych ryb czy raków. Gorąco dokucza także w nocy, wobec czego śpi się źle. Pod koniec, trzeciego dnia podróży pociąg nieco pustoszeje, robi się też chłodniej. Wreszcie Biszkek.

Przyjeżdżamy o świcie, chociaż zgodnie z czasem warszawskim - a wedle takiego ciągle funkcjonujemy - jest to środek nocy. Nieprzytomni wleczemy się do poczekalni. Oczywiście przez trzy dni jazdy zdążyliśmy już zapomnieć, jak ciężkie są te przeklęte plecaki. Uświadomienie przychodzi po paru pierwszych krokach. Uff, na szczęście połowę tego balastu prędzej czy później zjemy.

Koczowanie w poczekalni przedłuża się. Jacyś miejscowi proponują nam... ochronę. Wreszcie opuszczamy dworzec i ruszamy do ministerstwa turystyki, w którym mamy się zaopatrzyć w dokładniejsze mapy - sami mamy tylko pięćsetki. Nic z tego nie wychodzi, nieco więc rozczarowani udajemy się na dworzec autobusowy. Tu rozstajemy się z "grupą pakistańską" - pięciorgiem znajomych z Warszawy, którzy do tej pory towarzyszyli nam w podróży, teraz zaś ruszą w swoją stronę, to jest do Chin i dalej do Pakistanu. Sami zaś po wielu perypetiach łapiemy autobus do Barskaun nad jeziorem Issyk-kul, skąd nazajutrz wreszcie wyruszymy w góry.

No i rzeczywiście ruszamy, powoli, ospale, ale ruszamy. Docieramy do wsi, w której - na to liczymy - znajdzie się jakaś ciężarówka, mogąca nas wywieźć w górę doliny; zaoszczędzi nam to wielu godzin uciążliwego marszu w nieciekawym terenie. We wsi rozmowy, wspólne pamiątkowe zdjęcia, przejażdżki na osiołku. Pośród tego wszystkiego znajduje się wreszcie upragniona ciężarówka. Jedziemy. Wiatr, kurz, zawrotne tępo i coraz ładniejsze widoki. Po godzinie wysiadamy. Teraz to już naprawdę jesteśmy w górach. Każdy zastanawia się, co przyniosą nadchodzące trzy tygodnie, bo tyle czasu zamierzamy tutaj spędzić.

Zjadamy śniadanie przy namiocie pasterzy i w drogę! Brak aklimatyzacji szybko daje znać o sobie w postaci zadyszki. Chłoniemy nowe widoki i tak, w dobrych nastrojach docieramy na pierwszy nocleg.

Nazajutrz pogoda niezła, chociaż pod wieczór zaczyna mżyć, a potem regularnie padać. Tak już będzie do końca - w kratkę: słońce, deszcz, śnieg, grad, słońce. Przed nami pierwsze większe strumienie do przekroczenia. Woda w nich jest lodowata, nie na darmo spływa z lodowców. Butów też nie chce się zdejmować, dlatego jeśli to tylko możliwe, staramy się te naturalne przeszkody forsować metodą skakania z kamienia na kamień. Nie zawsze się to udaje i czasem kończy się niechcianą kąpielą. Najwięcej kłopotów ma ze strumieniami nasza niewidoma koleżanka - Aneta, ale też ona wykazuje się tu największą odwagą.

Już wieczorem drugiego dnia pojawiają się pierwsze ofiary dużej wysokości. Dolegliwości nie są na szczęście groźne, a w ogóle trzeba przyznać, że - jeśli nie liczyć drobnych kontuzji - byliśmy raczej w dobrej formie, wobec czego nasza wyprawowa służba zdrowia w składzie Basia i Artur zdecydowanie nie mogła przy nas rozwinąć skrzydeł.

Czas upływa szybko, a my powoli, ale systematycznie posuwamy się do przodu, wzdłuż jednej z głównych dolin pasma Terskej-Ałatau. Przekraczamy kolejne rzeki, brniemy przez bagna. W jednym z tych bagien topiła się nasza koleżanka Ala, i strach pomyśleć, jak by się to skończyło (niechybnie by się utopiła), gdyby nie błyskawiczna interwencja śmiałych i odważnych przyjaciół, którzy bez wahania, wystawiając na szwank swoje zdrowie, a może i życie, rzucili się jej na ratunek. Nawiasem mówiąc, nie był to jedyny wypadek walki z żywiołami. Otóż pewnego wieczoru okazało się, że we wnętrzu jednego z namiotów utworzył się... strumień. Był tam pewnie i wcześniej, tylko wyschnięty, przy nas zaś zachciało mu się przybrać z powodu deszczu. Trzeba przyznać, że przenoszenie namiotu pełnego bebechów, w postaci śpiworów i innych takich, w strugach padającego deszczu to prawdziwa męska przygoda. No cóż, wszak nie od dziś wiadomo, że w góry nie jeździ się dla przyjemności.

Od czasu do czasu rozbijamy namioty na kilka dni w jednym miejscu. Gdy nie ma pogody, ratujemy się grą w karty - okazuje się, że dziewięć osób też może grać razem w brydża, to tylko kwestia dobrych chęci. Bawimy się też w rozplątańca i czołg (jeśli ktoś nie wie, na czym te zabawy polegają, uczestnicy wyprawy na pewno chętnie mu wyjaśnią). W słoneczne dni robimy tzw. wycieczki na lekko. Piękne widoki wynagradzają trudy wspinaczki i zadyszkę, do której zresztą też można się przyzwyczaić. Góry, chociaż strome i urwiste, a w wyższych partiach w dużej mierze pokryte śniegiem, nie wydają się surowe ani ponure. Skały są kolorowe: srebrne, pomarańczowe, nawet czerwone, a krajobraz łagodzą dodatkowo bezkresne, pełne kwiatów łąki z pasącymi się półdziko końmi. Te ostatnie sprawiają wrażenie pozostawionych samym sobie, w rzeczywistości jednak są to stada należące do mieszkających w górach pasterzy.

Ludzie ci są weseli i gościnni. Chętnie zapraszają do swoich jurt, by pokazać, jak żyją, jak wygląda ich codzienność. Częstują też hojnie tym, co mają, czyli głównie mlekiem kobylim, ale także chlebem, a właściwie płaskimi, okrągłymi plackami - lepioszkami, rybą, nawet jakiem* (w galarecie!). Dla naszych żołądków zgnębionych kaszką i proteiną jest to wspaniałe urozmaicenie. Okazuje się, że jesteśmy pierwszymi w tym roku turystami w tym rejonie gór. Pogawędki toczą się po rosyjsku, Kirgizi znają ten język mniej więcej tak jak my. Każda ze stron usiłuje dowiedzieć się jak najwięcej o kraju swoich rozmówców. Czas płynie miło i szybko. Przyjemnie jest siedzieć w jurcie i gawędzić z tymi ludźmi, popijając kumys. Kirgizi dziwią się naszej odwadze: jak to, w góry bez broni, a przecież tam wilki, jaki i irbisy - śnieżne pantery... Cóż, nie mamy broni.

W bardziej zaprzyjaźnionych jurtach dostajemy konie "do pojeżdżenia". Ich właściciele dziwią się pewnie po cichu, czemu tak nas te przejażdżki cieszą, dla nich jazda konna to coś całkiem powszedniego. W zamian możemy zostawić niewiele*: drobne upominki dla dzieci i trochę lekarstw. Warto nota bene mieć ich przy sobie pewien zapas, ważą mało, a Kirgizom wysoko w górach na pewno się przydadzą.

Pod koniec docieramy do gorących źródeł, przy których znów zatrzymujemy się na kilka dni, by odpocząć i zażyć leczniczych kąpieli w ukropie o swojskim zapachu siarki. W tym miejscu zaczyna się już właściwie odwrót. Jeszcze tylko jedna przełęcz, a potem coraz niżej i niżej. Wreszcie docieramy ponownie do jeziora Issyk-kul, by zabawić przy nim jeszcze czas jakiś. Noclegu udziela nam "bywszy pionierski łagier" Zorka, ze stołówką, prysznicem, dyskoteką (żałujcie, że jej nie widzieliście!) i własną plażą. Na przekór nie najlepszej pogodzie i chyba też częściowo na przekór samym sobie - woda do najcieplejszych nie należy - kąpiemy się w tym wielkim, słonym i naprawdę malowniczym jeziorze, starając się nie pamiętać, że podobno jest RADIOAKTYWNE. Po kilku dniach, kiedy staje się oczywiste, że więcej MIEDNIC baraniny już się na stołówce wyżebrać nie uda, pakujemy manatki i w drogę, tym razem już niestety naprawdę powrotną.

Do Biszkeku docieramy wynajętym busem, cali i zdrowi, choć po drodze wszystko mogło się zdążyć, człowiek bowiem, który nas wiózł, miał duszę rajdowca. W Biszkeku dajemy sobie trochę czasu na zrobienie "egzotycznych" zakupów - takich ostrych przypraw w Warszawie się nie kupi, a potem już prosto do Moskwy. Dla chętnych zwiedzanie tejże w trybie przyspieszonym i... witaj, Polsko! Przynajmniej do następnych wakacji.

PRZYPISY:
* Panie chciały nas podstępem zwabić do kolejowej toalety płatnej z góry, ale wykazałyśmy się pionierską czujnością i wysłałyśmy chłopców.
* Przepraszam! Ja umyłam się cała, za pasem i przed pasem!
* I zapachy!!!
* Nie mylić z jajkiem.
* Nie licząc Agnieszki, którą chciano wymienić na konia.
* Samochodu rajdowca nie miał.