Michał Kalisz

Dolomity '99, albo drogi żelazne


W lipcu 1999 roku trafiłem w Dolomity...
A więc zaczęło się... Przeczytałem trochę literatury, kupiłem przewodnik i zapaliłem się do wyjazdu. Wśród moich znajomych nie znalazłem chętnych. Czyżby porażka na starcie? Z listy dyskusyjnej pl.rec.gory pozostała e-mailowa znajomość z Jarkiem. Wspólnie rozwiązaliśmy kilka problemów z transportem, noclegami oraz sprzętem i... dalej potoczyło się już szybko.

Co to właściwie są te Dolomity?

Dolomity są częścią Alp leżącą w zasadzie w całości na terenie Włoch. Od północy granicą jest dolina Val Pusteria, od zachodu Valle Isarco, od wschodu dolina Piave, na południu Val di Fiemme. Dolomity mają 80 km długości i około 70 km szerokości. Nazwa gór wywodzi się od nazwy skał, z których są zbudowane. Dolomit jest skałą osadową, wapienną, która została zbadana przez francuskiego uczonego Dolomieu, co w pełni tłumaczy nazwę masywu. Dolomity charakteryzują się stromymi i pionowymi ścianami skalnymi, które powstały w okresie lodowcowym. Znajdziemy tutaj wiele form skalnych, takich jak iglice, wielkie płyty i wiele innych stanowiących wspaniały górski krajobraz. Charakter skalny pokazuje najlepiej jeden z najbardziej znanych motywów w Dolomitach - Tre Cime di Lavaredo.

Niezwykle ciekawa jest też historia tych gór w okresie I wojny światowej, gdy przebiegała tu linia frontu. Po działaniach wojennych zachowało się sporo umocnień i sztolni, a część popularnych dziś ścieżek turystycznych to dawne drogi wojskowe.

W Dolomitach znajduje się wiele łatwych ścieżek wysokogórskich, typowo tatrzańskich, w tym również trudniejsze drogi (tzw. sentiero), podobne do naszej Orlej Perci. Jednak o prawdziwym obliczu tych gór stanowią tzw. via ferraty (drogi żelazne), czyli ubezpieczone drogi wspinaczkowe. Najtrudniejsze z nich wymagają już naprawdę dobrego przygotowania kondycyjnego i niezłej techniki wspinaczkowej. Ubezpieczeniami na via ferratach są zazwyczaj stalowa linka grubości ok. 1cm, zakotwiczona do skały co ok. 5 - 10 m, czasem częściej, oraz wszelkiego rodzaju drabinki, klamry. Warto wspomnieć również, że do przechodzenia ferrat niezbędny jest sprzęt do autoasekuracji, taki jak uprząż dolna i lonża (linka długości ok. 2 m, z karabinkami automatycznymi dowiązanymi do niej na każdym końcu; powinna być ona przewleczona przez płytkę hamującą, która w razie odpadnięcia od skały pochłonie część energii upadku, lonża oczywiście jest zamocowana do uprzęży np. za pomocą karabinka zakręcanego). Dodatkowym wyposażeniem jest kask, ważny ze względu na spadające kamienie np. strącane przez innych turystów. Przy przechodzeniu via ferraty stosuje się zasadę, że jeden z karabinków jest zawsze wpięty w ubezpieczenia, a drugi przepinany. Powoduje to, że w razie odpadnięcia będziemy zabezpieczeni i polecimy tylko kawałek do najbliższego mocowania linki w skale, właśnie te 5 - 10 m.

Pierwsze kroki (wcale nie jest tak źle!)

Autokar na trasie Kraków-Wenecja jest naprawdę wysokiej klasy: barek, klima, video, wc. Załoga częstuje nas filmem "Miś", znakomite jak zwykle teksty nie pozwalają na nudę. Do Wenecji docieramy 30 minut przed czasem. Jest 630. Idziemy na dworzec i odjeżdżamy do Belluno, dużego miasteczka na południu Dolomitów, będącego początkiem naszego szlaku. Z trudem udaje nam się dogadać, z którego przystanku mamy wyruszyć autobusem. Koniec końców dojeżdżamy do jakiś peryferii Belluno, robimy zakupy (pieczywo sprzedają na kilogramy!). Wyruszamy w kierunku parkingu Case Bordot. Idziemy do góry dziką doliną, ale wciąż nie widać gór?! Wreszcie po kilku godzinach marszu i odpoczynków (chyba połowę czasu stanowiły odpoczynki), pojawia się masyw Schiary, ogromny mur skalny wysokości ok. 1 km, stanowiący bastion wydawałoby się nie do przebycia, a przecież gdzieś przez tę ścianę prowadzą trzy znakomite ferraty i jedną z nich mamy właśnie zamiar pokonać. Wygląda to jednak groźnie i ponuro, szczególnie że zaczyna padać deszcz i trochę grzmieć. Mimo to jest dość ciepło. Wreszcie po 5 godzinach (zamiast przewodnikowych 3,5 godzin) dochodzimy do schroniska. Dostajemy pozwolenie na rozbicie namiotu. Trzeba go jednak składać rano i rozkładać na wieczór. Właścicielka schroniska nie ma nic przeciwko temu, aby stał cały czas, ale strażnik parku mógłby się czepiać, a jak wiadomo, nie warto zadzierać z mundurowymi.

Rano budzimy się w tym samym miejscu, co zasnęliśmy, namiot wytrzymał napór wiatru. Szybko pakujemy się i wychodzimy zdobyć na rozgrzewkę Monte Pelf (2502 m), czyli szczyt trochę wyższy niż Rysy. Ścieżka według przewodnika ma być nieco trudna (patrz: Giewont). Nie udało nam się tego sprawdzić. Około godziny od wyjścia znowu mamy burzę i musimy zawrócić. Po południu przejaśnia się i idziemy do biwaku Sperti, zobaczyć jak to wygląda. Podejście do biwaku to początek ferraty, idziemy bez autoasekuracji, która jest tu niepotrzebna. Miejscami jest ciekawie, ale tak naprawdę to nic trudniejszego niż Orla Perć.

Następnego dnia wychodzimy dość wcześnie. Jest wspaniale, trudno i bardzo powietrznie w niektórych momentach. Idziemy po drabinach, potem trawersikiem pod resztkami śniegu. Już wiem, że takich tras nie ma w Polsce. Dość długo uczymy się, jak to wszystko sprawnie pokonywać. Nawet nie zauważyliśmy, jak zaczęliśmy wspinać się po skale, nie dotykając praktycznie metalowych części ubezpieczenia. W końcu dochodzimy do biwaku Marmol, gdzie dłużej odpoczywamy i dalej już łatwym terenem idziemy na szczyt. Schodzimy tą samą drogą, trochę może niepotrzebnie bojąc się, że na nowej sobie nie poradzimy, ale i tak jesteśmy strasznie zadowoleni z dzisiejszego dnia. Całość zajęła nam około 10 godzin.

Rano schodzimy do Belluno już znacznie szybciej i pewniej, niż to było przy podejściu. Po południu odjeżdżamy do Pecol, na kemping w masywie Civetty. Wszystko idzie dobrze do momentu, gdy zamiast w Pecol lądujemy w Calalzo di Cadore. Na szczęście jakiś miły pracownik DolomitiBus (czyli firmy obsługującej większość połączeń w górach) wyjaśnia nam, że powinniśmy się byli przesiąść w Longarone w kierunku Pecol. Szybko więc odjeżdżamy z powrotem i ostatnim autobusem, który chyba na nas czekał, dostajemy się do Pecol.

Czy Dolomity leżą w słonecznej Italii? (Pogoda mówi nie)

Na kempingu w Pecol jest dość fajnie, cisza i spokój, jeszcze niewiele tu osób. Właścicielka bardzo dobrze mówi po angielsku, co wykorzystaliśmy do dłuższej rozmowy. Dowiedzieliśmy się, że "civetta" to sowa. Mamy zamiar wyruszyć tam jutro, ferratą Alleghesi.

Jednak od rana następnego dnia pada. Śmiejemy się, gdzie podziała się ta słoneczna Italia. Góry rządzą się własnymi prawami i dlatego leje również przez dwa następne dni. O dziwo namiot nie przecieka. Zwiedziliśmy wszystkie pobliskie punkty handlowe, nawet po kilka razy; właściciele znają nas już na pamięć. Nuda nie z tej ziemi. Prognoza pogody nadal niekorzystna. Jest strasznie nudno, ileż można grać w karty i w tenisa stołowego. Zastanawiamy się, co robić z dalszą częścią wyjazdu, czekać czy wynieść się w masyw Marmolady.

Czwartego dnia pobytu na kempingu budzę się wczesnym rankiem. Jest pogoda, bezchmurnie i rześko. Wychodzimy natychmiast, gdyż w przewodniku jest napisane, że wejście na Civette z Pecol jest raczej trudne w jeden dzień, a my chcemy pokonać to bez noclegu w górach. Bardzo szybko dochodzimy do schroniska Rif. Coldai, chyba skróciliśmy o połowę czas, który był podany w przewodniku.

Po drodze wreszcie zobaczyłem, jak wygląda świstak. To dziwne, ale w Tatrach nie dostąpiłem tego zaszczytu. Tutaj jest ich zatrzęsienie, szczególnie rankiem. Całe stada okupują podejście i tak bardzo nie boją się naszej obecności.

Ze schroniska Coldai wybywamy bardzo szybko i idziemy do góry. Ferrata jest trudniejsza od ferraty Marmol, na początkowym odcinku spora ekspozycja, potem jedna trudna nie ubezpieczona rynna, na koniec jeszcze przewieszony kominek i już dalej prosto do góry. Całość zajmuje 2,5 godziny, czyli znacznie mniej, niż to było opisane w przewodniku. Odpoczywamy dość długo na szczycie. Jeszcze na podejściu udało mi się zrobić jedno z najlepszych moich zdjęć - przedstawia ono wspaniałą turnię w grani Civetty.

Schodzimy ok. 2 godz. ze szczytu. Już przy schronisku Torrani robi się zimno i zaczyna padać. Zapowiada się nocleg na wysokości 3000 m w pustym schronisku, gdyż właściciel gdzieś się zapodział. Szybka decyzja i spadamy na dół. Jesteśmy szczęśliwi, że udało nam się wykorzystać pogodę i zdobyć nasz pierwszy trzytysięcznik (3220 m). Przewyższenie, które pokonaliśmy jednego dnia to 1800 m w górę i w dół.

Zdobywamy Marmoladę 3343 m (już wyżej nie wejdziemy)

Aby dostać się w masyw Marmolady, dojeżdżamy do Caprile i dalej do dolnej stacji kolejki wysokogórskiej na lodowcu Marmolady. Stamtąd idziemy do schroniska Rif. O. Falier (2074 m). Hura, spotykamy pierwszych Polaków, na dolnym parkingu. Zamieniamy kilka słów i ruszamy do góry przy padającym deszczu, co stało się dla nas już chlebem powszednim. Na łąki Malga Ombretta wchodzimy jednak w pełnym słońcu, które będzie nam już towarzyszyć do przedostatniego dnia pobytu. Kilka zdjęć i ruszamy wyżej.

Trasa jest łatwa i nawet z naszymi ciężkimi plecakami nie mamy żadnych problemów kondycyjnych, tak jak to było na początku. Chłopak ze schroniska pokazuje nam wspaniale zakamuflowane miejsce pod wielkim głazem, który mógłby chronić nas od deszczu, gdyż jest przewieszony nad ścieżką, na której możemy rozbić namiot. Namiotu nie musimy składać za każdym razem, tak jak to było w Rif. 7'Alpini. Codziennie zakłóca nam spokój gospodarz, który przejeżdża rankiem motorem po zaopatrzenie. Poza tym jest spokojnie i cicho, mamy blisko do wody ze strumienia.

Następnego dnia idziemy zdobyć najwyższy szczyt Dolomitów. Z Passo Ombretta ruszamy skrótem na trasę ferraty. Leżący w jednym miejscu płat śniegu na ścieżce, która miała nam skrócić drogę jest niebezpieczny, ale udaje nam się go pokonać i bez przeszkód ruszamy drogą normalną na szczyt Punta Penia (3343 m). Kilka drabinek, nie robi już na nas dużego wrażenia, choć trasa jest poprowadzona śmiało do góry (przynajmniej w pierwszym odcinku). Na szczycie stoi tradycyjnie krzyż, z tyłu tabliczka o ofiarach wśród wspinaczy, którzy pokonywali zachodnią ścianę. A jest ona rzeczywiście imponująca: ok. 1 km wysokości i 3 km długości. Po tym wielkim skalnym bloku prowadzi wiele dróg wspinaczkowych.

Po zejściu z powrotem do biwaku postanawiam obejrzeć sobie tę ścianę z pobliskiego Cima Ombretta. Ten szczyt o wysokości 3011 m jest łatwy do zdobycia, cała trudność polega na przebiciu się przez duże pole piargu. Widok ze szczytu w kierunku Marmolady jest imponujący. Po zejściu do biwaku na Passo Ombretta, przeglądamy księgę biwakową. I cóż tam widzimy? Sporo polskich wpisów i wśród nich jeden dość krytyczny: "Kto k... mać wydał mapy Kompassa", co od razu daje praktyczną wskazówkę co do zakupu map (niech żyje firma Tabacco!).

Zdobyliśmy już najwyższy szczyt Dolomitów i trzeba pomyśleć nad zmianą miejsca pobytu. Wybieramy masyw Tofan i Fanis. Odjeżdżamy DolomitiBusem do Caprille.

Ferrata najtrudniejsza (ale tylko w tym rejonie)

Z Caprile udajemy się stopem w kierunku Passo Falzarego. To ważna przełęcz komunikacyjna i turystyczna w Dolomitach. Jest przystanek autobusowy, kilka sklepów, kolejka gondolowa, hotel. Raczej hałaśliwie. Szybko wyruszamy do bivacco della Chiesa (2652 m - prawie jak Gerlach). Biwak jest jednak zajęty przez dwóch braci Czechów, ale jakoś razem zmieściliśmy się w środku.

Rano ruszamy na najwspanialszą ferratę, po jakiej szedłem w Dolomitach. Jest to "via ferrata Lipella" na Tofane di Rozes. Po wyjściu z systemu półek zaczyna się wspinaczka ogromnym skalnym amfiteatrem. Wrażenie jest ogromne, ponieważ turysta czuje się tam naprawdę malutki w porównaniu z górą. Widoki są przepiękne. Po wyjściu z amfiteatru, jeszcze tylko ok. 20 min po piargach i szczyt. Na szczycie siedzi sporo osób, które dostały się tu zarówno drogą normalną, jak i trasą ferraty. Odpoczywamy dość długo... Przy zejściu pojawia się mgła i naprawdę nie jest łatwo odnaleźć drogę powrotną - szczególnie, że idziemy nią pierwszy raz. Na szczęście mgła szybko znika. Kierując się częściowo na widoczne schronisko, a częściowo korzystając z rzadkich znaków schodzimy na sam dół. Po krótkim odpoczynku w schronisku udajemy się w dół ferratą, z której w pamięci utkwiła mi niesamowicie długa drabinka, na której mogłaby ćwiczyć straż pożarna. Ruszamy pod górę, ale niestety kondycja słabnie i naprawdę na ostatnim kawałeczku czekolady z trudem dochodzimy do biwaku. Czesi czekają na nas, gdyż niepokoili się, dlaczego nas tak długo nie ma. Rzeczywiście byliśmy w trasie ok. 12 godzin.

Na dole jest straszny upał, chyba wreszcie zaczęło się włoskie lato. Wracamy do biwaku przez Sentiero Astaldi, które byłoby dla geologów niezwykłą ciekawostką. Tylu różnych kolorów i odmian skał wcześniej nie widziałem.

Następnego dnia robię ferratę Tomaselli. Rzeczywiście jest bardzo ostra, tak jak to opisywali w przewodniku, ale nie wymaga tyle kondycji, co via ferrata Lipella. Na Tomaselli raczej liczy się technika, szczególnie pokonanie ostatniego kominka, który jest bardzo eksponowany i może nastręczyć początkującym wiele trudności. Zawsze jednak można się podciągnąć na stalowej lince, choć pozostawia to mieszane uczucia. Zejście z ferraty też nie należy do najłatwiejszych.

Cepry i Dolomity (to już koniec)

Przejeżdżamy znów przez Cortinę d'Ampezzo. Na kempingu w Misurinie jest nieciekawie. Jest on raczej obskurny, za prysznice trzeba płacić, nie ma kuchni itd. To jednak doskonałe miejsce, żeby zobaczyć grupę di Sesto. Rano jedziemy do góry DolomitiBusem, aż do schroniska Rif. Auronzo, dalej ceprostradą (bo tak trzeba nazwać tę szeroką drogę, po której może jeździć samochód, i przewalają się tłumy turystów) do schroniska Tre Cime.

Stale po lewej stronie towarzyszy nam najbardziej znany motyw górski Dolomitów - Tre Cime di Lavaredo. Są to trzy ogromne skalne turnie, z których najwyższa osiąga prawie 3000 m, a wznosi się z około 2100 m. ściany północne są zupełnie pionowe i gładkie, a u góry nawet przewieszone. Są symbolem niedostępności - ale droga przez Cima Grande od północy została zrobiona już w latach 60-tych. Naszym celem jest, ferrata zwana popularnie "drogą drabin" na Torre Toblin. Wyróżnia się ona dużą ilością drabin, którymi wspinamy się na szczyt w dużej ekspozycji. Ferrata wywarła na mnie spore wrażenie mimo tego, że podczas pobytu w Dolomitach znacząco uodporniłem się na wszelkiego rodzaju przepaście. Obok drabin ferratowych znajdują się inne - stare wojskowe, którymi poruszali się żołnierze w czasie wojny, gdyż Torre Toblin było punktem obrony wojsk włoskich, podobnie jak i pobliskie Monte Paterno. Z powodu dużego hałasu dochodzącego z okolic schroniska wynosimy się szybko ze szczytu i idziemy obejrzeć tunele, wykute w masywie Monte Paterno w czasie działań wojskowych w latach 1914-1916. Znaczna cześć ferraty przechodzi przez stare wojskowe umocnienia, tak że przydaje się latarka. Powrót do Misuriny zapewnia nam niezastąpiony DolomitiBus.

Ostatniego dnia górskich wędrówek wybieramy ferratę złożoną z samych drabin w grupę Cadini di Misurina, którą opisują w przewodniku jako "wielkie nieporozumienie". Docieramy jednak tylko do schroniska Fonda-Savio, gdzie wybieramy przejście Sentiero Bonacossa, ze względu na niepewną pogodę. I mamy rację, kilka godzin później zaczyna grzmieć i padać (nieciekawie byłoby na ferracie, która jest jednym wielkim piorunochronem). A tak zobaczyliśmy bardzo ciekawą trasę wysokogórską, choć dosyć mozolną i trudną orientacyjnie, szczególnie na pierwszym odcinku. W sumie jesteśmy zadowoleni z pobytu w Misurinie, choć uważam, że jest to miejsce przereklamowane, a rejon Tofan jest znacznie atrakcyjniejszy (ale może to zmęczenie i znużenie - w sumie przeszliśmy przez około 15 dni 300 GOT).

Następnego dnia żegnamy się z Dolomitami, wjeżdżamy w niziny, od razu pojawia się upał i lato (tak - góry to jednak mają "swój klimat"). Jesteśmy szczęśliwi i zadowoleni, że udał nam się ten wyjazd. W autokarze... no nie, znów film "Miś". Teraz znam już wszystkie teksty na pamięć. Docieramy do Warszawy pięknym lipcowym popołudniem.