Marta Cobel-Tokarska

Dworce, pociągi i deszcz,
czyli ciąg dalszy wyprawy Ałtaj 2000

(fragmenty notatek z podróży)

Motto:
Z SKG ruszyła wyprawa
Dla nich Ałtaj - banalna to sprawa
Byli tam tylko chwilę
potem zaś, jak motyle
Pofrunęli na wschód, w Chamar-Daban


W Ałtaju było tak:

Jezioro Ak-kem leży na wysokości 2000 m n.p.m., więc i klimat jest tam odpowiednio ostry. W nocy mróz. Dolina od wschodu i zachodu zasłonięta trzytysięcznikami. Dopiero o dziewiątej wyłaziło zza góry słońce i wszyscy ściągali potrójne polary, a z namiotów parował szron.
O piątej po południu znów zimno. Ognisko z jakiś liściastych chabryndzi, podobno endemitów lodowcowych (A my tym palimy - rozpaczała Ania), nie chciało się palić. Dymy i mgły ciągnęły się do późna nad jeziorem, gdzie całe lato obozują tłumy ludzi, młodzież, rodzice z małymi dziećmi...
A miało być EXTREME i dzikie góry.

Więc na wyspie pośrodku Katun River postanowiliśmy, że trzeba coś zrobić.

W tym ogromnym kraju starczy dla naszej podróży przestrzeni, starczy cudnego nieba, codziennie w innych chmurach. Starczy brzóz za oknem. Za dwie godziny utuli nas pociąg, wytęskniony, czarodziejski. Zapadniemy się w niego na dwie noce i cały dzień...

Tak wylądowaliśmy w Irkucku

Tym razem siedem godzin różnicy z Polską, pięć z Moskwą, dwie z Nowosybirskiem. Znów dworzec cały w marmurach, a na dworze ulewa! Nowa prowadnica zaśmiewała się, wypuszczając nas z pociągu: A szto wy zdies' budietie diełat'? Osieni wam się zachciało...
Kiedy tak bladym świtem zbieraliśmy do plecaków nasze rzeczy, poczułam się jakby pociąg miał zaraz przekroczyć most na Wiśle i wjechać na Centralny. A tu - Irkuck.
Aż dziwne, że tak mało powąchaliśmy Ałtaju, a już nas w powszechnym entuzjazmie poniosło dalej na wschód. Chciałam gór bardziej dzikich, nie wydeptanej przez turystów doliny. Teraz podobno wybieramy się w Chamar-Daban (?). Może to będzie to.

Droga ku górom wiodła przez dworce. Na przykład ten w Utuliku.

Teraz, po śniadanku, znów na dworcu, siąpi i w ogóle jest kursówkowo. Po tylu dniach nic nierobienia, po tygodniu w sandałkach po tym spokoju wyspy katuńskiej i przytulności pociągu nie chce mi się ruszać w góry. Chyba nikomu się nie chce. Ot, napić się herbatki, pograć w karty, nic więcej. Reumatyzm budzi mnie w nocy, mierzi mnie myśl o rozstawianiu namiotu w wilgotnych zaroślach i spaniu w zimnym śpiworze.

Na dworcu życie zwalniało swój bieg.

Pograliśmy w karty, towarzystwo rozłożyło się do snu, pada wciąż jak sto pięćdziesiąt. Wygląda na to, że znów tu zalegniemy. Jest bardzo miło. Humor się poprawił, dworzec jest śliczny, drewniany i przytulny niby schronisko PTSM.
Od razu anektujemy przydzieloną nam przestrzeń. Np. Witek wyciągnął śpiworek i śpi na samiutkim środku sali, Tomek na jednej ławce, Ania na drugiej, Książe i Wojtek po ścianą, dziewczyny piszą, Szymer właśnie wstał.
Ciekawe, po co my się na tym kursie tak jorgamy, palimy ogniska w deszczu, klęcząc w mokrej trawie. Czemu zawsze jest tak, że wysiadamy rano z pociągu i jaka by nie była pogoda zasuwamy gnani adrenaliną. Do drugiej, trzeciej w nocy. A teraz, wszyscy ekskuranci, patrzymy leniwie za okno: Eee, pada... Jak mówią geografowie, na niebie "jednolita zasłona stratusów".
Teraz chmury się trochę podniosły. Odsłoniły niskie, lesiste grzbiety i najpiękniejszy motyw krajobrazowy, czyli tory niknące za zakrętem. Brzozy i krzywy płotek, wesoło pomalowane drewniane domeczki (jak te wiejskie szkoły, gdzie nocowało się z harcerzami) czarno-biała, łaciata Mućka - wedle Gosi "żre". Ciekawe, jak Buriaci nazywają krowy.
Posuwamy się przez Rosję ruchem robaczkowo-ślimaczym, powolutku, od jednej stacji do drugiej. Dobrze, że zamieniliśmy wreszcie kandelabry i marmury na ciche, zapomniane stacyjki.

Ale każdy deszcz się kiedyś kończy i trzeba było wreszcie ruszyć.

Jak pies je, to nie szczeka. Wszystkie mordki w skupieniu zajęte są pochłanianiem kisielu, słychać tylko skrobanie łyżek o dno.
Czy na pewno wszyscy wiedzą, jak smakuje Glut Górski - Wersja Ekskluzywna (GGWE)? Z czekoladą, bakaliami, cymamonem, goździkami...
A propos, odchodzi wciąż handel wymienny bakaliami, największe emocje budzą chyba daktyle, wymieniane chętnie na śliwki.
Tu polubiłam nawet rodzynki, bo są malutkie i można słodycz porcjować w nieskończoność.

I wreszcie uwaga z kulinariów mogła przesunąć się na inne aspekty rzeczywistości.

Wczorajszy dzień obfitował w wydarzenia. Droga przez dolinę była - jak to tu nazywamy - maxerska. Co i rusz bystre potoki, które przekraczałyśmy to wisząc na ręce Witka, to balansując na zaimprowizowanej kładce, to skacząc po skałach. No i odkrycie sezonu - w Chmar-Dabanie jest kosówka. Przetelepałyśmy się przez nią z gestem, trawersując prawie pionową ścianę. Dziewczyny chyba polubiły kosóweczkę.
No a teraz zalegamy, chłopcy budują wiatę wokół naszych stajanek. Zapach świąt - mówi Ania. A nam trochę żal wycinanych drzew.
Pogoda jest najukochańsza, londyńska, czyli mgła nie do przejrzenia. Ciepło, a drobniutkie kropelki wody unoszą się w powietrzu. To już koniec sierpnia, już miesiąc w Rosji. Taki jest ten wyjazd niespieszny, ale krótki bardzo się wydaje czas, który pozostał.
Dobrze, że wczoraj rozpatrzyliśmy się na piękno tej okolicy, bo dziś nic już nie widać. Ci, co byli w Tatrach mówią, że tu jak Pod Reglami, jak taka dłuższa Dolina Strążyska, tylko sto lat temu. Są tu ogromne, prostokątne głazy, z których zwieszają się gałęzie kosówki, poczerniałe nagle jarzębiny, liście bergenii pod nogami.

Jak na nas, zalegliśmy krótko, bo tylko na trzy dni.

Jutro opuszczamy naszą chatę szamana, przenosimy się za pieriewał. Tam jest podobno całkiem inna pogoda, późne lato. U nas za to jesień w pełni, Gosia przyniosła jarzębiny na korale.
Dobrze, że wiatr dziś od Bajkału, dym nie leci do chatki.
Na przełęczy świat wyglądał całkiem przyjaźnie, także z punktu widzenia meteorologii.
Bardzo ciekawa jest geografia poglądowa. Wcześniej Martini, a teraz Ania, Tomek i Szymer co rusz opowiadają o skałach, chmurach, inwersjach itp.
Biwakujemy nad jeziorkiem jak ze snu. Wokół skały, limby, kosówka i złote, jakby podświetlone słońcem listki jakiś krzewinek. Słychać tylko szum wiatru i podskórne życie ziemi: małe potoczki, co nagle wyrastają spomiędzy głazów, a tak tylko szumią pod trawą.

Potem było trochę inaczej, warunki niezbyt sprzyjały pisaniu, bo okazało się, że woda i atrament to wrogie sobie żywioły.

Utulik. Pierwszy raz po maxerskich dwóch dniach doświadczamy takich luksusów. Pokoik czteroosobowy (damski!), gorąca woda w łaźni. Zmęczenie. Bo było trochę ciężko. Najpierw kilka godzin spadoryja w mokrej kosówce w śniegu. O czwartej po południu zapanowała radość, gdyż zeszliśmy do doliny Sołzanu, wierząc w istnienie ścieżki. Rozkwitły nawet plany, żeby skoczyć do Bajkalska, na gorącą rybkę.
O ósmej, nieprzytomni po paru godzinach skał, kosówki itd., w minorowych nastrojach i w deszczu rozbiliśmy namioty.
Asia, Gosia i Książe śpią w kilkucentymetrowym jeziorku, wszystko mokrutkie. Rano pada. Teraz śpimy w turbazie, oczy się kleją, zębów nie myję. Dobranoc.

Nastała susza.

Na kaloryferze w korytarzu leży sześć scarp: malutkie Ani, średnie Gosi, duże moje. Grzałki do butów, o których opowiadał Martini, to byłby bardzo dobry pomysł.
Suszenie rzeczy przerasta nas i przeraża. Nienawidzę zapachu wilgoci. Tak mi szkoda moich kochanych, granatowych Scarp, wiernie służących, chroniących kostkę przed wykręceniem, przyczepiających się do najbardziej śliskiej skały. Żal mi kurtki ubłoconej i wysmarowanej żywicą, żal skarpet, które spędziły noc w mokrym igliwiu. Żal Asi śpiworka, bo tak jest przeraźliwie mokry i sflaczały.

A kiedy już wszystko wyschło, pojechaliśmy żegnać się z Bajkałem.

Jedziemy wyjorganą drogą. Po lewej Bajkał, po prawej główny grzbiet Chamar-Dabanu, piękny w ukośnym słońcu jak sen. Wszystko nurza się w złotych liściach Już czuję, że jesień idzie.
Czy myśmy w życiu widzieli coś równie pięknego? Podobno nie. Szymer mówi, że może Norwegia...
Już łapiemy powolutku falę powrotną, za trzy dni o tej porze będziemy już rozgoszczeni w naszym oczku, pić gorącą herbatę. Będziemy jeść, spać i grać w karty, a lato ucieknie.
Szkoda, że już coraz mniej złotego słońca.
Już w tym roku nie staniemy u stóp góry o śpiewnej nazwie, nie zawiśniemy uczepieni kosówki albo zahaczeni paznokciami o skałę. Trzeba przyzwyczaić płuca do miejskiego powietrza, po dniach i nocach w lesie.
W miarę podróżowania rośnie apetyt na jeszcze wyższe, jeszcze piękniejsze góry, na pociąg nie do Irkucka, a do Władywostoku, do Jakucji, na Kamczatkę. Dobrze, żeśmy zaryzykowali tę podróż.

Potem był już tylko...

Dworzec za dworcem. Dziś cały dzień włóczyliśmy się do Sliudance, rzucając tęskne spojrzenia na góry pokryte złotymi brzozami. Jeszcze te parę nocy można by pomieszkać w lesie, przy ogniu.
Rosja jest niewiarygodnie przyjazna, nawet natręci w większości są bardzo serdeczni. Ale potrafią umęczyć. Jak Aleksiej w turbazie "Czajka", ze swoim nieśmiertelnym: A u was kak? Męczyli jego koledzy, którzy naszych uległych panów zmuszali do picia wódki (lub, do wyboru, ciepłego spirytusu). Upodobali sobie Paszę (Księcia) i Wojtka. Sześć lufek tu, sześć tam, można się potem niedbale pochwalić, że się nad Bajkałem piło z Rosjanami.
A poza tym, niech żyją magiczne dworce!
Jeździmy sobie beztrosko po Rosji i tylko się cieszymy, ze tanio, że za parę złotych można się najeść. A oni, Rosjanie, żyją w tak niewiarygodnej biedzie. Dla nich nie jest tanio.
Patrzymy z perspektywy warszawiaków, więc te sławojki, wiejskie chałupy, puste sklepy to taki egzotyzm. Tymczasem i w Utuliku, i na wsi u moich rodziców tacy sami przepici panowie w kufajkach i gumofilcach, takie same babuszki i drewniane domy.

Zaraz koniec.

Wsiądziemy do pociągu. Zajmiemy miejsca. Ja na dole. Wyciągnę karimatę, śpiwór, polarek pod głowę, kosmetyki, kubek, łyżkę. Będzie herbata, jak tylko kipiatok się rozgrzeje. Będzie oglądanie nowej prowadnicy. Czy miła? Pojawią się karty.
Jutro urodziny Szymera, Tomek wyciągnie z plecaka nasz prezent - 5 litrów piwa Baltika.
Będę pić piwko, chwalić, że dobre. A może i Szymer postawi coś pysznego.
Takie są perspektywy na najbliższe dni.

W pociągu

Najlepiej się gra w karty w czwórkę. Od zguszczonki (słodkiego mleka w puszce) już nas mdli, więc zapijamy herbatą. Gosia z Księciem wyliczyli, że przejechaliśmy w sumie 16 tysięcy kilometrów.
Jeżeli zostawić na boku wszelkie porównania, cudze Mongolie, Kamczatki, Jakucje, to jest to wyprawa, o której śniłam. Kto wie, kiedy się taka druga przydarzy.
W sumie nie ma strat. Śpiwór Asi już nie śmierdzi, mam nadzieję, ze buty też nie. Martiniego przewodnik po Syberii trochę wymamłany. Odłupał mi się kawałek emalii z kubeczka, zgubiłam grzebień i ręcznik. Książe stracił namiot. Poza tym, wszelkie rany i obrażenia już się goją, tylko piszczele całe w sińcach. Chorowitki wyzdrowiały, zresztą od kiedy skończyły się leki, poziom hipochondrii też się znacząco obniżył.
Nie bardzo wierzę w powrót.

A jednak:

Za oknem zamiast złotej tajgi jakieś swojskie krzaki, zamiast syberyjskich chat wiadomo jakiej urody architektura. Z Białej Podlaskiej młodzież wraca ze szkoły. A my z wakacji. Śnił mi się jakiś sen. Buriacja? Ałtaj? Chamar-Daban? Chyba to jednak nie był sen, bo czy tak często zdarzają się sny dziesięciokrotnie symultaniczne? Spytajcie reszty, może mnie poprą.