Jak dawniej obchodzono rocznice powstania Klubu 

Kolejna rocznica działalności Klubu nasunęła mi kilka myśli związanych z jedną z imprez, zorganizowaną na XV-lecie SKG (1991 rok - przyp. red.). Jest więc okazja do wspomnień. 
Piastując w owym czasie urząd Prezesa Klubu przypadł mi w udziale zaszczyt zorganizowania imprezy rocznicowej. Pierwszą kwestią do rozwiązania było określenie miejsca. Zarząd SKG podzielił się na dwa obozy, w związku z czym doszło do walki frakcyjnej. Tradycja wyjazdów i specyfika działalności Klubu nakazywała zorganizowanie obchodów gdzieś w górach, np. w bacówce na Jasieniu. W tym czasie istniała już dość duża grupa "oldbojów", dla których taki wyjazd byłby problematyczny z powodu posiadania niewielkich gabarytowo dzieci. Ostatecznie zapadła decyzja, że nie wolno nikogo dyskryminować, zwłaszcza weteranów i impreza odbędzie się pod Warszawą. Wybór padł na pole biwakowe w Granicy koło Kampinosu, ze względu na łatwy dojazd i małą odległość od stolicy. 

Program imprezy

XV-lecie istnienia Klubu to nie byle co. Trzeba było to hucznie uczcić. Podczas burzy mózgów padły propozycje zorganizowania tańca na rurze roznegliżowanych panienek (nie pamiętam już, czy chodziło o klubowiczki, czy o profesjonalny zespół na gościnnych występach). Pomysł upadł ze względu na brak rury. Co prawda ktoś proponował, że przywiezie z działki jakieś hydrauliczne pozostałości, ale ponieważ były używane i to nie do transportu wody, z pewnym wahaniem odrzuciliśmy ten wariant. Rozwiązaniem mogło być zaadoptowanie do tego celu jednego z licznych rosnących w okolicy drzew, ale brak stosownych narzędzi ciesielskich (hebel, strug) oraz konieczność zastosowania dość prymitywnej obróbki siekierą mógł spowodować liczne obrażenia tańczących. Pomysł upadł. Po dłuższym zastanowieniu doszliśmy do wniosku, że pokaz sztucznych ogni znacznie uświetniłby i podkreślił rangę wydarzenia. Ktoś jednak zauważył, że rachunek wystawiony przez leśniczego za pół Puszczy Kampinoskiej przerobionej na popiół może znacznie uszczuplić klubowy budżet.
W ogóle okazało się, że prawie wszystko przekracza możliwości klubowego budżetu (tak jak teraz - przyp. red.). W związku z powyższym stanęło na ognisku z kiełbaskami, a główną atrakcję miały stanowić dwa antałki piwa. Gwoździem programu miały być nocne manewry. 

Nocne manewry i co z tego wynikło...

Impreza miała odbyć się w sobotę. Już od samego rana na miejsce ściągnął zespół kwatermistrzowski (członkowie Zarządu i nieliczni klubowicze, którym nudziło się w domu), który przyjechał terenowymi samochodami (małe fiaty) z zapasami logistycznymi i sprzętem (dwa namioty dziesięciocioosobowe pożyczone od zaprzyjaźnionej 50 WDH). No i zaczęło się zbieranie opału, wyznaczanie miejsc parkingowych, przygotowanie cateringu (dzielenie kiełbasy na porcje), rozbijanie namiotów. Osobiście zająłem się wyznaczaniem trasy nocnego biegu. Wychodząc z założenia, że mam do czynienia z doświadczonymi turystami, którym pojęcie mapa i kompas nie są obce, przygotowałem sobie mapę Kampinosu w skali 1: 50 000, a na niej trasę nocnego marszu. Razem z kolegą Maćkiem Nałęczem ruszyliśmy w teren, aby wyznaczyć punkty kontrolne. Po krótkiej naradzie ustaliliśmy, że nie będziemy ustawiać punktów w głuszy leśnej (poza szlakami), ponieważ leśniczemu może się to nie spodobać, a poza tym, z całym szacunkiem dla umiejętności manewrowiczów, zespoły miałyby szansę wyjść z lasu do cywilizacji po kilku dniach błąkania się w kniei jak ostatni partyzanci po amnestii w 1956 roku. W związku z powyższym przyjęliśmy wariant minimum, wyznaczyliśmy bowiem trasę w postaci pętli wiodącej szeroką leśna drogą. Czas przejścia: 2 godziny spacerem. Jak się okazało, nie było to takie proste. A przyczyna klęski był "Dzięciołek". 

Sprawca klęski

Wieczorem, po konsumpcji pierwszej beczki piwa, zagryzionej kiełbaskami oraz innymi produktami branży spożywczej, wyszły w teren patrole. Zapadał zmierzch. W obozie ucichło. Pozostała załoga rozsiadła się przy ognisku i kontemplowała spokój letniego wieczoru. Przed upływem wyznaczonego czasu zameldował się pierwszy zespół, potem drugi, a potem... cisza. Po upływie dopuszczalnego czasu, wróciła następna ekipa, ale w dziwnie radosnych nastrojach. Wstępne przesłuchanie wykazało, że napotkali po drodze "Dzięciołka", który tak ich wybił z rytmu, że spóźnili się z powrotem. O tym, że wracali mniejszym lub większym zygzakiem nie wspomnę. 
Później było jeszcze gorzej. Część załóg zaginęła. Wracające niedobitki (mimo zakazu rozdzielania dwu- i trzyosobowych zespołów) pytały w szoku o swoich nieobecnych partnerów, z którymi wyruszyli na manewry, a którzy "gdzieś tam...", "ostatni raz widziani byli...", czyli w skrócie: ktokolwiek widział, ktokolwiek wie... W zasadzie należało wysłać patrol interwencyjno-ratunkowy na rozpoznanie i zebrać błąkające się po lesie niedobitki. Pewnie tak by się stało, gdyby nie to, że nikt się specjalnie nie przejął losem zaginionych kolegów. Wręcz przeciwnie, przytaczane wizje konających z głodu i pragnienia w Puszczy Kampinoskiej wzbudzały salwy śmiechu. A poza tym nikomu się nie chciało ruszyć z miejsca. Jak się okazało słusznie. Większość zaginionych padła ofiarą "Dzięciołka".
Jak wspomniałem wcześniej impreza była organizowana w sobotę. Granica jest miejscowością licznie odwiedzaną przez turystów, zwłaszcza w weekendy. Korzysta z tego ludność tubylcza i uruchamia na świeżym powietrzu liczne pułapki w postaci lokali gastronomicznych z wyszynkiem. Jedną z takich pułapek był bar o wdzięcznej nazwie "Dzięciołek", który nieopatrznie znalazł się na trasie naszego biegu, i który spowodował tak straszliwe spustoszenie wśród uczestników biegu. Jak się okazało, perspektywa zroszenia spragnionego gardła zimnym piwem była większym wabikiem dla dzielnych rajdowców z SKG do tego, aby zboczyć z trasy niż syreni śpiew dla Odyseusza i jego towarzyszy. 

Folia NRC i komary

W życiu każdego turysty, a zwłaszcza górskiego, przychodzi taki moment, że testuje patenty pozwalające ograniczyć wagę i objętość plecaka. Korzystając z faktu, że na imprezie były rozstawione harcerskie namioty przeznaczone do odpoczynku dla strudzonych hulankami gości, a także tym, że mały fiat, którym dotarłem na miejsce, był owymi namiotami wypełniony po brzegi i niewiele więcej się w nim mieściło, postanowiłem przetestować nowy patent na spanie. Otóż wieczory były ciepłe, więc pomyślałem sobie, że zabranie śpiwora jest zwykłą stratą cennego miejsca w "Bestii" (taką dumną nazwę nosił mój bolid). Zamiast tego wziąłem karimat i folię NRC, aby się nią owinąć w nocy. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie jeden element, którego nie przewidziałem - komary. 
W lesie są komary! Zwłaszcza w podmokłym lesie. Dużo komarów. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że położywszy się spać wśród grona innych zmęczonych, odkryłem niespodziewanie, że folia NRC, którą się okryłem, szeleści. I zaczął się horror. Z nastaniem nocy bestie z moczarów zaczęły kąsać niemiłosiernie. W namiocie było ich mniej, ale dostatecznie dużo, aby zmarnować człowiekowi życie. A więc leży sobie spokojnie przykryty kawałkiem folii wędrowiec, zmęczony trudami dnia, jak nie przymierzając lump jakiś, a tu w ciemnościach daje się słyszeć brzęczenie drania, zbliżającego się w niedwuznacznym celu upuszczenia krwi. Normalnym odruchem jest więc wyciągniecie ręki i zgładzenie łobuza, co po ciemku nie jest takie proste. Nagrodą za wysiłek jest wspaniale szeleszcząca folia NRC. Pomnóżcie ilość komarów razy liczbę takich gestów i pomyślcie o leżących obok w normalnych śpiworach kolegach. Mogę z satysfakcją stwierdzić, że wszystkim śpiącym w okolicy zmarnowałem noc. Nastał niedzielny poranek. Impreza, impreza i po imprezie. Pora sprzątania. Uff... Całe szczęście, że XXV-lecie miało nastąpić dopiero za 10 lat.