Małgorzata Preuss

NARTY W NORWEGII,

czyli czterogodzinne dni


Na miejsce przyjeżdżamy o godzinie 830, a tu całkowita ciemność, chyba słońce nie ma zamiaru jeszcze wstać. Od początku jest inaczej niż u nas. Wysiadamy z autokaru wszyscy podenerwowani, aby zająć jak najlepsze domki, w których będziemy mieszkać przez najbliższy tydzień. W ciemnościach ganiamy od jednej chatki do drugiej. Camping okazuje się istnym labiryntem i ślizgawką. Pod niepozornie wyglądającym śniegiem, który pokrywa tutaj każdy skrawek ziemi, ukrywa się spora warstwa lodu. Nie potrafimy przejść nawet kilku kroków bez wywrotki, a trzeba przenieść wszystkie bagaże: plecaki, torby z jedzeniem, narty, buty, bagaże podręczne... Istna komedia. Wszyscy "tryskamy energią" po ostatnich dwóch nocach spędzonych w autokarze, ale jesteśmy już w końcu na miejscu - na campingu w Tretten, małej miejscowości oddalonej około pięćdziesięciu kilometrów od Lillehammer. Niestety nasz camping przystosowany jest raczej do letnich warunków, więc będziemy musieli chodzić się myć, po wodę i w innych celach... do osobnego budynku, a to wszystko przy dwudziestostopniowym (a czasem większym) mrozie. Na pewno niezapomniane będą te spacery tuż po umyciu głowy, kiedy każdy krok grozi upadkiem na lodzie.

Tuż po przyjeździe przygotowujemy się do wyjścia na narty - pierwsza kąpiel po dwóch dniach podróży, nareszcie jakieś porządne jedzenie, rozpakowanie się... Uporaliśmy się w niecałe dwie godziny, podobnie jak słońce, które wreszcie zechciało wstać. Wychodząc z naszego domku po raz pierwszy (co później wielokrotnie się powtórzy), jesteśmy zachwyceni widokiem, który się przed nami rozciąga. Wielkie jezioro, skute lodem, wciśnięte pomiędzy roztaczające się wokół góry. Na horyzoncie nie widać brzegu, tylko oślepiające nas pierwsze promienie słońca. Widok niezapomniany, szczególnie że towarzyszyło mu typowo mroźne powietrze, które nie będzie już nas opuszczać.

Góry, w których zaraz zacznie się nasze białe szaleństwo, nie są znowu tak wysokie, jak się na pierwszy rzut oka wydaje (najwyższym szczytem jest tu Galdhopiggen w Vestlandzie o wysokości 2469 m n.p.m.). To złudzenie spowodowane jest tym, że klimat już na stosunkowo niskich wysokościach jest typowo wysokogórski. Cała przyroda ścięta jest mrozem, jakby zahibernowana, pokryta grubą warstwą śniegu i aż dziw, że drzewa nie łamią się pod jego ciężarem. Szczyty górskie w tej części Norwegii nie są tak ostre jak w naszych Tatrach. Układają się w długie pasma, które na swojej długości mają liczne wypiętrzenia o stosunkowo małej wysokości względnej. Z jednego wierzchołka można zobaczyć wiele pasm ciągnących się w oddali. Ten widok staje się jeszcze piękniejszy, gdy między nie wpleciona jest mgła lub gdy część z nich jest przysłonięta chmurami, co właściwie jest nieodłączną cechą krajobrazu zimowej Norwegii. Takie ukształtowanie gór spowodowane jest fałdowaniem alpejskim, jak i działalnością lądolodu, który pozostał tu przecież najdłużej. Do opisanego wcześniej widoku dodajmy jeszcze promienie wschodzącego lub zachodzącego słońca (co można tu zaobserwować w odstępie zaledwie czterech godzin). W przypadku zachodu słońca, który jest tu szczególnie malowniczy, cały proces, do zapadnięcia całkowitej ciemności, trwa niespełna pół godziny. Trzeba mieć się wówczas szczególnie na baczności, bo do ponownego pojawienia się promieni słonecznych jeszcze dużo czasu przed nami. Nie zazdroszczę komuś, kto zgubił szlak około godziny piętnastej, od listopada do marca, gdy temperatura spada często dużo poniżej -30o Celsjusza; zamarznięcie wtedy gwarantowane. Jedyną deską ratunku mogą się wtedy okazać światełka, którymi przystrojone są okna wszystkich norweskich domków w okresie zimowym. Są to lichtarze w kształcie trójkąta, wywodzące się ze starej tradycji, która mówi, że jeżeli w domu świecą się takie światła, to każdy zabłąkany turysta znajdzie w nim schronienie: nocleg, coś do jedzenia, miłą gościnę. Oczywiście jest to tylko symbol pozostały z dawnych czasów, trudno powiedzieć, czy jego moc jest nadal tak silna.

Choć Norwegowie wydają się być otwarci i życzliwi (łatwo tu można jeździć stopem), to społeczeństwo jest już bardzo zamerykanizowane. Ma to jednak ten plus, że dogadać się po angielsku można ze wszystkimi. Ogólnonarodową metodą na naukę tego języka jest niepodkładanie dubbingu do wszystkich filmów po angielsku; stosuje się tu tylko napisy. Podobno aż 58 procent społeczeństwa stanowią ludzie samotni, a liczba samobójstw na północy kraju jest bardzo wysoka. Spowodowane są one zbyt małą ilością światła, co powoduje silne depresje. Chcąc temu zapobiec, Norwegowie wymyślili specjalne tablice, które emitują promieniowanie podobne do słonecznego, wywołujące odpowiednie procesy w organizmie, mające przywrócić dobre samopoczucie. Tak więc większość Norwegów na północy rozpoczyna dzień półgodzinną sesją przed taką tablicą. Tych prawdziwych, oszczędnych i konserwatywnych, Norwegów pozostało niewielu. Duży odsetek ludności stanowią imigranci z różnych części świata, którzy sprowadzają się tu kierowani chęcią poprawy standardu swojego życia. Dlatego też rdzenni mieszkańcy bardzo pielęgnują swoją narodową kulturę. Głównymi jej emblematami są H. Ibsen, E. Grieg i oczywiście... trole.

Ciekawe, czy Norwegowie jeszcze wierzą, że po zachodzie słońca wychodzą ze swoich kryjówek stwory obdarzone nadnaturalną mocą, pierwsi mieszkańcy Norwegii, którzy zamieszkiwali te tereny jeszcze przed osadnikami z Europy. Trudno byłoby coś bliżej o nich powiedzieć, ponieważ chowają się one przed słońcem, które może zamienić je w kamienie lub spalić. Niektórym z nich nie udało się na czas schronić, więc czasami możemy spotkać w Norwegii twory skalne przypominające je swym kształtem. Podobno trole mają długie, pomarszczone nosy, po cztery palce u rąk i nóg, włochate ogony. Niektórzy utrzymują, że widzieli w czasie księżycowych nocy (bo wtedy najłatwiej je spotkać) dwugłowe, lub nawet wielogłowe trole, z jednym okiem pośrodku każdej głowy. Mimo swojego odrażającego wyglądu uważa się, że ich natura jest bardzo łagodna, że są nieśmiałe i bardzo naiwne, lecz nic więcej nie wiadomo. Pewne jest tylko to, że warto żyć z nimi w dobrych stosunkach. W przeciwnym razie można zapaść na jakąś ciężką chorobę, a zgubiwszy się w lesie trzeba mieć świadomość, że nie jest się samemu. Jeżeli ma się do nich złe nastawienie, taka konfrontacja może się różnie zakończyć...

Na szczęście poruszaliśmy się dużą grupą i w miejscach, gdzie było wielu Norwegów, więc nawet po zmierzchu czuliśmy się bezpiecznie. Stoki w Norwegii są w dużym stopniu wykorzystywane przez mieszkańców, ale nie ma tam takich tłoków jak w polskich górach. Tym co było dla nas na początku największym zaskoczeniem na tamtejszych trasach narciarskich to fakt, że większość ludzi jeździ tu na telemarkach. Nie można tego zobaczyć ani w Polsce, ani w żadnym innym kraju narciarskim. Nie powinno nas to jednak dziwić, jeśli wezmiemy pod uwagę fakt, że to właśnie Norwegowie wymyślili ten sposób jeżdżenia na nartach i obecnie stał się on ich sportem narodowym. Oczywiście wszystkie większe centra białego szaleństwa w Norwegii zlokalizowane są w okolicach Lillehammer, gdzie w 1994 roku odbyła się XVII zimowa olimpiada. Tak więc, jeżeli wybierać się na narty do Norwegii to jedynie w te okolice. Dwoma największymi ośrodkami narciarskimi, które koniecznie trzeba odwiedzić, są Kvitfill, gdzie odbywał się olimpijski zjazd męski (ta trasa jest po prostu super - bardzo, bardzo długa, że nie ma możliwości dla niewytrenowanego narciarza przejechania jej bez zatrzymania się, a nachylenie stoku dochodzi do 63 stopni) i Hafiell, tam odbył się zjazd kobiet. Warunki narciarskie są świetne: nowoczesne wyciągi (wieloosobowe krzesełka, gondole, itp.), trasy porządnie wyratrakowane i dobrze oświetlone (bez tego w ogóle nie dałoby się jeździć, ponieważ większą część czasu spędza się na stokach tuż przed wschodem słońca lub po zapadnięciu zmierzchu). Takie jeżdżenie jest na pewno nie zapomniane. Tak więc przez sześć dni nieustannie szaleliśmy na tak wspaniałych stokach i nawet po sylwestrze mieliśmy jeszcze siły, żeby iść rano na narty.

Ostatnią niespodzianką, jaką zafundowała nam Norwegia, była podróż powrotna, w czasie której zza okien autokaru mogliśmy obserwować wciąż zmieniające się krajobrazy. Czasami mieliśmy wrażenie, że to, co widzimy, to tylko jakaś makieta, którą cały czas ktoś przesuwa. Tak nierealne były te wszystkie małe, kolorowe domki w mroźnym krajobrazie. Kiedy indziej wydawało nam się, że jesteśmy gdzieś w środku Syberii, bo w pewnych momentach za oknem nie było widać kompletnie nic, tylko śnieg i czasem gdzieś jakieś drzewko, płot i nic więcej. Jednak najbardziej zaskoczyło nas to, co zobaczyliśmy po jakichś trzystu kilometrach jazdy, już na granicy norwesko-szwedzkiej, ogromne pola obsiane oziminą, tak intensywnie zieloną, że aż biło po oczach, które przyzwyczaiły się już do wszechogarniającej bieli. Tak drastycznej zmiany klimatu, ze skutej lodem Norwegii do pełnej wiosny Szwecji, nikt z nas się nie spodziewał.

Norwegia naprawdę mnie zaskakoczyła, szczególnie że wiedziałam, jak te tereny wyglądają w lecie. Porównywałam je z moimi zimowymi wspomnieniami i nie mogłam uwierzyć, że są to te same miejsca.

Chyba więc warto odwiedzić tą krainę troli, lodowców, białych nocy i... czterogodzinnych dni.